Warstwy II

Przeżywszy w zdrowiu wymagający znacznego poświęcenia na polu konsumpcyjnym okres świąteczno – noworocznej rozpusty, wracamy do greckich, warstwowych wspomnień, podtrzymując obietnicę samoograniczania się w szafowaniu słowem, na rzecz obrazu. Całkiem milczeć jednak się nie da.
Jako że odwiedziliśmy Helladę krótko przed zimowym przesileniem, skojarzyło się nam ono z boginią nocy Nyks ,
której najważniejsze sanktuarium znajdowało się w Megarze , obecnie niepozornym miasteczku, mijanym w drodze z Aten, równolegle do pobliskiej wyspy Salamina, poprzez Korynt na półwysep Peloponez.
Naszkicowana przez Janusza mapka pozwala wyobrazić sobie genezę ksywki, nadanej jednej z mieszkanek domu seniora w niezapomnianej sztuce Stanisława Grochowiaka “Chłopcy” przez jej współpensjonariuszy, mianowicie: “babcia Peloponez”. Bo, jak uzasadnił to jeden z “chłopców”, nieboga moczyła się w kształcie tego półwyspu.
Mapka wszakże obrazuje, poza zarysem wybrzeża, także trasę przebytą przez nas na Peloponezie, w ciągu kilku dni u schyłku 2019 roku.
Powolna jazda dobrymi, pustymi o tej porze roku drogami i odczytywanie nazw miejscowości (też wolnych akurat od chmar turystów) sprawiła, że poczuliśmy się jak szkolni repetowicze, którym powtórkę z historii dane było uzupełnić oglądem miejsc, gdzie ona się działa. To najlepiej pozwala utrwalić materiał, nie tylko w Grecji zresztą.
Taki Korynt, dajmy na to, z którego nazwą natychmiast łączymy choćby “kanał koryncki“, “córy Koryntu” czy “listy św. Pawła do Koryntian“, nie pozwoli się ominąć bez zwiedzenia fantastycznych pozostałości jednej z najważniejszych greckich poleis w warstwach archaicznej (800 – 479 p.n.e.), oraz klasycznej (479 – 323 p.n.e.).
Kanał zaś, choć 25 wieków młodszy, też robi wrażenie. Myślano o nim już w starożytności, jednak wykuto (skał tamtejszych nie dało się przekopać, jak Mierzei Wiślanej) dopiero pod koniec XIX wieku, przerabiając de facto półwysep w wyspę – jednak z powodów niezaprzeczalnie racjonalnych.

We wspomnianych okresach, czy też warstwach (by starać się uplastycznić w wyobraźni cezury czasowe), obejmujących blisko pół tysiąclecia, helleńska cywilizacja ugruntowała się, ekspandując wzdłuż wybrzeży mórz Śródziemnego i Czarnego, wraz z ich kolonizacją przez społeczności różnych greckich poleis.
Bywaliśmy już w takich miejscach, notując nasze spostrzeżenia choćby tu i tu.
Znacznie dalej natomiast poniosły zdobycze tej cywilizacji hufce Aleksandra Macedońskiego, początkując kolejną warstwę – okres kultury hellenistycznej , która wkrótce z kolei stała się ważnym składnikiem budulca imperium rzymskiego, gdy Wieczne Miasto jęło podporządkowywać sobie świat.


Mawiał ze Sparty wódz,
że niby “chcieć – to móc!”
chciał bardzo pewnej nocy,
lecz nie stanęło…mocy,
ażeby Persa tłuc.


Wróćmy do obrazków z naszej podróży.
Ze sławnej Sparty starożytnej pozostały mało widoczne resztki, firmowane przez współczesny pomnik Leonidasa, jednak duch miejsca mieszkający w tysiącletnim gaju oliwnym porastającym nieliczne ruiny, przyprawia o dreszcze emocji.
Obyczaje i wychowanie spartańskie od wieków stanowią wzorzec dla absztyfikantów systemów społecznych, w których jednostka jest przedmiotem w rękach władzy państwowej, a siła najważniejszym argumentem.
Obserwacje wskazują jednak, że tego rodzaju systemy stają się z czasem, w najlepszym przypadku, nawozem dla dorodnych drzew – jak w Sparcie.

Wspomniana wyżej klamra czasowa, spinająca najwspanialsze warstwy starogreckiej cywilizacji – archaiczną i klasyczną, ma naturalnie umowny zakres,
który pozwala na porządkowanie wiedzy historycznej.
Nie da się domknąć relacji z odwiedzonych na Peloponezie reliktów tego okresu bez wspomnienia o obiekcie zupełnie niezwykłym: kompleksie sanktuaryjno – sanatoryjnym w Epidauros . Zaproponowana tu zbitka nazewnicza nie wyczerpuje zresztą wszystkich jego funkcji, bo należałoby dodać jeszcze co najmniej: sportową, teatralną, kulturalno – edukacyjną i hotelową.

Największy w starożytnej Grecji amfiteatr, stadion z gimnazjonem i palestrą, termy do kąpieli leczniczych, czy hotel dla kuracjuszy i pielgrzymów, otaczały centralny zespół świątynny poświęcony Asklepiosowi , mitologicznemu bogu nauk medycznych. Była tam też świątynia Artemidy, której mitologia powierzyła, między innymi zadaniami, opiekę nad klientkami miejscowej izby porodowej.

Mitologia grecka, będąca spoiwem tej wielkiej cywilizacji, wymyka się jakimkolwiek próbom “warstwowania”, bowiem jest konglomeratem wierzeń różnych grup etnicznych, zasiedlających w zamierzchłej przeszłości przez długie wieki Attykę, Tessalię, Peloponez, czy rozliczne wyspy mórz Egejskiego i Jońskiego. Jej “eksport” poza rejony właściwej Grecji był wynikiem najpierw Wielkiej Kolonizacji, potem podbojów aleksandryjskich, w końcu zaś – po “ułacinnieniu”- adaptacji przez rzymskich najeźdźców.


Wiem, że nie możecie się doczekać obiecanych szkiców i akwarelek, więc już to nadrabiam, a komentarz i zdjęcia będą po nich:

Tak widzą wejście do sławnego tolosu w Mykenach, nazywanego Grobem Agamemnona, lub  Skarbcem Atreusza Ania ( obrazek z lewej) i Janusz.
Tak widział je Juliusz Słowacki (był tam 180 lat przed nami), oraz obiektyw mojego aparatu (od wewnątrz grobowca, za to z sylwetkami współtowarzyszy podróży):

 

Żadna z przywołanych wyżej nazw grobowca nie odzwierciedla raczej jego prawdziwego przeznaczenia (to znaczy – grobowiec był, ale nie wiadomo czyj).
Odsłonięty w pełnej krasie i zbadany dokładnie, stał się niewątpliwie jedną z ikon dziewiętnastowiecznej, “romantycznej” archeologii, w inspirujący sposób opisanej lata temu przez C.W.Cerama w bestsellerze “Bogowie, groby i uczeni” , a potem przez innych autorów prac z “ceramowskiej” serii.
Najbardziej spektakularne były odkrycia Heinricha Schliemanna , urodzonego w starosłowiańskim Nowym Bukowie (Neubukow) pasjonata historii, który przy braku zawodowego i akademickiego przygotowania zadziwił świat i udowodnił, że naprawdę “chcieć to móc”. Podążając za wskazówkami zawartymi w Iliadzie i Odysei Homera Schliemann zlokalizował i odsłonił ruiny Troi, jak też badał założenia pałacowo – obronne w Mykenach i Tyrynsie.
Troję może uda się kiedyś zobaczyć, zaś dwa kolejne miejsca, kanoniczne przykłady kultury mykeńskiej, przedeptaliśmy starannie na Peloponezie, jako niemal jedyni zwiedzający owe mityczne, a jednak realne budowle.
Gdy minie się współczesne, skromne miasteczko Mykeny, dostrzec można potężny, osadzony na stromych wzgórzach kompleks wzniesiony z kilkunastotonowych głazów uformowanych w cyklopowe mury.

Nie sposób powiedzieć czy napisać coś sensownego (a zwłaszcza nowego) o miejscu, opisanym po stokroć przez wielkich opisywaczy, gnieździe ważnych zdarzeń i postaci  greckiej mitologii, oraz bohaterów homerowych eposów. Właściwiej jest spróbować przypomnieć sobie te historie, snując się w ciszy wśród prawiekowych budowli tak, jak nam to było dane (tylko kasa biletowa przy wejściu przypominała o dniu dzisiejszym).
Z leżących (w odróżnieniu od górzystych Myken) na płaskim terenie monumentalnych pozostałości Tyrynsu, widać apetyczne połacie gajów pomarańczowych, obsypanych dojrzałymi u progu zimy owocami. Obiekt zwany często cytadelą, jest rówieśnikiem mykeńskiego i w widocznej obecnie formie ma co najmniej trzy i pół tysiąca lat, oraz widoczne zdaniem fachowców znamiona wpływów egipskich, przeniesionych tu poprzez kreteńską kulturę minojską.
Na samym dole tego wpisu, zaraz za zdjęciami z Tyrynsu, zamieściłem ściągę, którą musiałem zrobić przygotowując się do wycieczki i do niniejszej relacji.
Ze ściągi tej łatwo się zorientować, że czeka Czytelników jeszcze spotkanie z warstwami dotychczas nienaruszonymi. Już w kolejnym artykule.

A to wspomniana chaotyczna nieco, ale przydatna ściągawka:

1.Okres neolitu (7000 pne. - 3100 pne.)
2.Okres helladzki (era brązu 3100 pne. - 1100 pne.) - kultura minojska (Kreta) - kultura mykeńska (Mykeny, Teby, Tiryns, Ateny, Pylos), od ok. 1600 do 1100 pne.
3.Wieki ciemne (1100 - 800 pne.) - bardzo mało śladów 
4.Okres archaiczny (800 - 479 pne.) - wielka kolonizacja VIII-VI w. pne. - pierwsze igrzyska w Olimpii (776 pne.) - ostatnie 393 AD - Ateny - Sparta - demokracja ateńska (Solon, potem tyran Pizystrat, demokracja Klejstenesa) - tyrani (Fejdon z Argos, Kypselos z Koryntu, Ortagoras z Sykionu), VI w. pne. - wojny perskie (499-479 pne.) - Maraton, Plateje, Salamina
5.Okres klasyczny (479 - 323 pne.) - dominacja Aten, ugruntowanie demokracji przez Peryklesa - wojna peloponeska (431 - 404 pne.) osłabienie Aten, wzmocnienie Sparty potem sojusz Aten z Tebami, potęga Teb, pobicie Sparty pod Leuktrami (371) - klęska Aten w powstaniu inspirowanym przez Persję (355 pne) - ekspansja Macedonii (360 - 323 pne.) 
6.Okres hellenistyczny (323 - 30 pne.), zakończony podporządkowaniem Rzymowi większości państw powstałych po podbojach Aleksandra Macedońskiego i po wojnach diadochów 
7.Prowincja rzymska, a od IV w. AD - pod władzą Bizancjum, w tym czasie najazdy Gotów, spustoszenie Aten, trochę później najazdy Słowian 
8.Po IV krucjacie, od 1205 AD w Methoni i Koroni twierdze krzyżowców (w ramach księstwa Achai), po kilku latach opanowane przez Wenecję
9.Wenecja utrzymała zamki do zdobycia ich przez Turków AD 1500

 

 

 

 

 

 

Warstwy I

źródło: Onet

W krótkim poprzednim wpisie wspomniałem o podziemiach krakowskiego rynku, gdzie świetnie wyeksponowano odkryte w trakcie badań archeologicznych warstwy osadnicze starego miasta, począwszy od X wieku.
Nakładające się z biegiem czasu na siebie warstwy obrazują w sposób materialny kolejność kształtujących je wydarzeń historycznych (czasem też przyrodniczych), zaś odkrycia archeologiczne, splatając się z wiedzą uzyskiwaną ze źródeł pisanych, z analiz lingwistycznych, a ostatnio także z badań genetycznych, próbują w coraz dokładniejszy sposób opisywać przeszłość.


W różnych rejonach czytelne ślady cywilizacyjne sięgają różnych epok.
W Europie najgłębiej niewątpliwie lokują się w Grecji, kolebce naszej strefy kulturowej, krainie we wszystkich wymiarach postrzępionej.
Brać się za opisywanie greckich krajobrazów i greckiej historii, mając za poprzedników choćby Homera, Byrona, czy Herberta, byłoby zbytnią zuchwałością. Postaram się zatem ograniczać sferę słowną relacji na rzecz ilustracyjnej, której szczęśliwie nie poskąpili niezawodni współuczestnicy późnojesiennego wypadu, Ania i Janusz.
Na początek wspomnę o cieniutkiej i świeżej jak na Grecję warstewce (której nie mieli szansy opisać klasycy), spiętej klamrą ponad czterech dekad, dzielących czas powstania dwóch par zdjęć:

Nieprzypadkowo wytrwałość greckich wojaków bywała opiewana już w starożytnych eposach; ci na zdjęciach, pilnujący ateńskiego Grobu Nieznanego Żołnierza, przechadzają się niezmiennym krokiem przez dziesiątki lat, zmieniając jedynie kurtki stosownie do pory roku. Zerknijcie, jak się ruszają!


Zaznaczyć należy, że widniejące w podpisach zdjęć określenia pór roku dotyczą wyłącznie właśnie pór roku i ich zróżnicowania, o czym świadczy na przykład długość spodni, czy stopień zachmurzenia.
Kolejna różnica, to rusztowania oplatające obecnie ateński Partenon, którego zresztą dzięki mrówczej pracy konserwatorów przybyło od czasu zrobienia wcześniejszego zdjęcia.
/W tej peryklesowej budowli Turcy, podbiwszy południowo – wschodnią Europę w XV – XVI wieku, urządzili skład prochu, który efektownie eksplodował po trafieniu kulą armatnią wystrzeloną przez Wenecjan w 1687 roku, kiedy to ośmieleni turecką klęską pod Wiedniem, zdecydowali się dołączyć do antysułtańskiej koalicji. Tym sposobem polska husaria pośrednio przyczyniła się do dewastacji perły greckiego antyku. Wybuch rozrzucił kawałki Partenonu po całym wzgórzu Akropolu, gdzie są pracowicie odszukiwane i wklejane w oryginalne miejsca/

Przewodnicy dokładają starań, aby zainteresować zblazowanych turystów historią miejsca, ci jednak w najlepszym przypadku je szkicują, częściej jednak fotografują, najchętniej z sobą na pierwszym planie.

Wracając do tytułowych warstw, to ateński Akropol jest bez wątpienia  najsławniejszym spośród wielu greckich obiektów, gdzie można je “czytać” począwszy od czasów najdawniejszych.
Dogodne strategicznie i komunikacyjnie miejsca były obwarowywane – dla obrony przed najeźdźcami, oraz wyposażane w sanktuaria obowiązujących aktualnie bóstw – dla uświadomienia pospólstwu związków władzy z atrybutami świętości, już od czasów prehistorycznych.
Okres kultury helladzkiej, datujący się z grubsza 5 tysięcy lat wstecz (a więc jakieś 4 tysiące lat przed najstarszą warstwą krakowską), pozostawił po sobie powstałe w jego późnej fazie monumentalne budowle ( z ok. 1600 r pne.), spuściznę warstwy cywilizacyjnej zwanej “mykeńską”.
Do Myken zajrzymy w dalszym ciągu relacji, pewnie już w nowym roku (żeby pozwolić PT Czytelnikom spokojniej przygotować oraz zjeść to, co zwykli jadać na święta), jednak ślady murów z ogromnych głazów z tego czasu są widoczne także wśród najstarszej zabudowy wzgórza Akropolu.

Strzępy wiedzy zapamiętanej ze szkolnych lekcji historii odżywają na każdym kroku, a zapisane greckim alfabetem, odczytywane z pewnym trudem nazwy  przypominają, że to z greki wzięła się duża część terminologii wszelkich dziedzin, adaptowana do języków nowoczesnych.
Wśród mnóstwa zapożyczeń, dwa słowa są ostatnio szczególnie często obecne w naszych głowach: “demokracja” i “tyrania“. Te dwa systemy, czy raczej filozofie sprawowania władzy zmagały się ze sobą w czasach Solona, Pizystrata i Peryklesa, zmagają się w różnych miejscach na świecie do dzisiaj. Czasem tyranie i tyrani przedstawiają obraz karykaturalny, ale i tak szkody pozostające po ich przejściowym panowaniu trzeba usuwać latami.

Nie mogę odmówić sobie przyjemności zamieszczenia powyższych obrazków mimo, że każdy z Was oglądał je już zapewne w znacznie lepszym wykonaniu, a wielu – mogło naocznie przekonać się o wielkości greckiej sztuki architektonicznej, zwłaszcza z okresu klasycznego (IV – V wiek p.n.e.). i poprzedzającego go schyłku okresu archaicznego w historii starożytnej Grecji.
Takiego jednak zapisu wrażeń na pewno jeszcze nie widzieliście:

Pierwsza akwarelka przedstawia widok z okna pokoju, w którym nocowaliśmy – poza sezonem można tego typu “miejscówkę” wynająć za rozsądną kwotę
(dla uwiarygodnienia – zdjęcia):

Tu nasunął się jeszcze krótki ciąg wspomnień z 1976 roku: najpierw pomysł rzucony w klubie “Posejdon”, żeby ponurkować w warunkach odmiennych niż kaszubskie jeziora czy fragmenty wybrzeża Bałtyku, skąd nie przeganiały Wojska Ochrony Pogranicza. Kilkugodzinny marsz w śniegu powyżej kolan z beskidzkiego schroniska (gdzie urządziliśmy klubowe zimowisko) do najbliższej wioski, żeby dać się odhaczyć na liście wyborczej (chyba jedyny raz za PRL-u), bo bez tego nie można było marzyć o otrzymaniu paszportu.
Występowanie z uprzejmym podaniem o zakup kwoty bodaj 10 dolarów,
a jednocześnie – polowanie na “rzucone na rynek” żelazka i sowieckie aparaty fotograficzne, które podobno “szły” w Grecji, pozwalając uzupełnić zasób “cennych dewiz”. Równoległe polowanie na konserwy (zwłaszcza mięsne, nazywane przez nas pieszczotliwie “dupami wołowymi”), żeby jak najmniej owych cennych dewiz przeznaczać na miejscu na zakup jedzenia.
Nocowanie w namiotach na polu przy lotnisku (było wówczas znacznie bliżej centrum Aten, niż obecne, nowe) i długi marsz w kierunku Akropolu, żeby zaoszczędzić na bilecie autobusowym. W nagrodę – kontakt z wodą ciepłą, słoną i znacznie bardziej przeźroczystą, niż znana nam dotychczas.
Krótko wcześniej upadła w Grecji niesławnej pamięci junta “czarnych pułkowników”; zaczęła się tam kolejna już w historii kraju faza przechodzenia od tyranii w kierunku demokracji. Polska czekała na taki moment jeszcze kilkanaście lat, potem znów się przełamało w złą stronę, a teraz budzi się nadzieja na odkręcenie trendu, co jednak zależy od wszystkich ludzi swobodnej myśli.

Telewizja

Będąc odpornymi na modne trendy, nie wyrzuciliśmy z domu telewizora.
Dość już leciwe urządzenie stoi w kąciku i bywa uruchamiane rzadko, czyli wtedy, kiedy anonsowane są ciekawe programy kulturalne albo sportowe, no i bajki.  Nowinki ze świata polityki łatwiej jest śledzić słuchając radia, bądź zaglądając do zaabonowanych serwisów internetowych.
Wczoraj wszakże (14 listopada 2019) po raz pierwszy od kilku lat włączyliśmy “Wiadomości” pierwszego programu TVP, bowiem w różnych źródłach (ale nie w informacjach programowych TVP) zapowiadano wyemitowanie tam orędzia nowo powołanego Marszałka Senatu.
Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że opisane poniżej wrażenia są świeże, bo nie skażone częstym kontaktem z ekranem, aczkolwiek na pewno subiektywne.
Otóż zobaczyłem przed sobą nieco zmodernizowany i bardziej kolorowo oświetlony… sklep mięsny z PRL-u. Zza obszernej lady korpulentna jejmość, omiatając zgromadzoną klientelę władczym wzrokiem, oferowała niezbyt apetyczne ochłapy oraz steki, które kierownictwo zechciało rzucić na sklep.
W pewnej chwili ekspedientka stanęła przed ladą w pełnej okazałości, a za moment ekran wypełnił widok strumienia ścieków, wpływających awaryjnym przelewem do Wisły. Jak głosił napis, była to sprawka Prezydenta Warszawy, jednak nie wydaje się możliwe, aby jeden człowiek był w stanie tego dokonać. Z całą pewnością ową masę ścieków, wylewającą się z ekranu, musiały zasilać wszystkie stołeczne pisuary.
Tuż po tym, uprzedzając w uprzejmy sposób wystąpienie Marszałka Senatu, pokazano szpital, którym wcześniej kierował, a który jest zadłużony (w przeciwieństwie zapewne do innych szpitali w kraju), zawieszając bez odpowiedzi enigmatyczne pytania o enigmatyczne grzechy Trzeciej Osoby w Państwie.
Orędzie puszczono z nagła, po zniknięciu z ekrany ekspedientki, ale jak w starej dobrej piosence: “warto było czekać”, bo okazało się, że istnieje jeszcze świadomość racji stanu i to artykułowana dobrą polszczyzną!


“Nie przenoście nam stolicy do Krakowa” – śpiewali (śpiewały?) swojego czasu dwaj (dwa?) Krakusi (Krakusy?), Grzegorz T. i Andrzej S.
Jak dotychczas ich życzeniu staje się zadość; groźba przeniesienia stolicy oddalana jest dzięki eksportowi do Warszawy siły żywej, skłonnej obejmować tam najbardziej prestiżowe stanowiska pań-stwowe. W odwrotną stronę bywa, że jedzie siła nieżywa.

Zdarzył nam się ostatnio błyskawiczny wyjazd do Krakowa, na tyle krótki, że nie starczyło czasu żeby spotkać się z tamtejszymi przyjaciółmi, za co przepraszamy, obiecując poprawę w przyszłosci.
Udało się wszakże łyknąć nieco atmosfery (bez uszczerbku na zdrowiu, bo smogu akurat nie było), która od jakiegoś czasu stała się niezłym konglomeratem lokalnej patyny i powiewu światowości.
Zatłoczona cudzoziemcami starówka jest coraz to pucowana i spłukiwana, wobec czego nie do końca aktualna jest konstatacja Sztaudyngera, że “gołębiami brukowany Kraków, gówno ma z tych ptaków”, bo ptaki są, ale reszta – zmyta.
Gołębie, podobnie jak kwiaciarki i turyści, poruszają się po nowej nawierzchni Rynku ułożonej na płycie, która przykrywa fantastycznie wyeksponowane w trakcie wieloletnich prac wykopaliskowych miejskie warstwy osadnicze, z których najstarsza ma  dobrze ponad tysiąc lat. Kto nie widział “podziemnego rynku”, niech koniecznie postara się tę zaległość nadrobić! A potem – wziąć oddech choćby w Ministerstwie Śledzia i Wódki.
Podziemnego Krakowa zaliczyliśmy zresztą więcej, bo udało się wepchnąć na sobotni występ kabaretu w Piwnicy pod Baranami; wrażeń nawet nie próbuję opisać poza refleksją, że piwniczanie nie schodzą z poziomu z czasów Piotra Skrzyneckiego, ciepłym wzrokiem spoglądającego z portretu nad estradą.
I jeszcze jedno, nieco zaskakujące, ale bliskie sercu podziemie: śniadalnia w piwnicy skromnego hoteliku przy Długiej, w arcystaranny sposób zaaranżowana na “Bibliotekę Magellana”. A to, że półki biblioteki zapełnione są w znacznej mierze dziełami Lenina, nie pozwala zapomnieć, gdzie jesteśmy. Opary surrealizmu snują się po Krakowie, będąc nieodzownym składnikiem wspomnianej wyżej atmosfery, która oby wiecznie unosiła się nad miastem!

 

Literatura


Literatura, jak sama nazwa wskazuje, powstaje z liter.
Litery składają się na słowa, nazwy, imiona, te zaś – na zdania, które dobrzy pisarze potrafią budować sensownie i ładnie, klecąc z nich treść.
Weźmy takie “Księgi Jakubowe”, gdzie fascynujące treści snują się wokół wyrazów zaczynających się od dowolnej litery alfabetu, ot na przykład od “M”:
monstrancja, monaster, minaret, menora, menstruacja, monarchia, monstrum, mądrość, Mojżesz, Moliwda, Mahomet, mary, magia
Ten, kto ma dość talentu i pracowitości, aby czytelnika zachwycić formą, zainspirować wyobraźnią, doedukować wiedzą uniwersalną i szczegółową, jak też skłonić do uruchomienia głębszych pokładów szarych komórek, bywa że staje się laureatem NN. Tak jak OT.
Nagroda dla Olgi Tokarczuk to radość i satysfakcja nie tylko dla Autorki, ale również dla wiernych czytelników, smakujących od lat jej literaturę drogi i czasu.


Zdarzyło nam się wszakże być ostatnio w Muzeum Arkadego Fiedlera, prowadzonego przez synów pisarza w jego domu w podpoznańskim Puszczykowie.
Jeśli ktoś w młodych latach został zarażony pasją podróżniczą, to twórczość Fiedlera miała w tym na pewno znaczący udział. Nie sięgając może pod względem literackim noblowskich wyżyn, pozwalała odetchnąć szerokim światem w czasach, kiedy albo paszportów nie mieliśmy w ogóle, albo znajdowały się one w sejfach bezpieki, strzeżone klauzulą odmowy wydania “z ważnych przyczyn społecznych”.

W domu i ogrodzie nagromadzenie wszystkiego, co Fiedler przywiózł, napisał, sfotografował, a także zobaczył i kazał wykonać repliki. Moai z Wyspy Wielkanocnej, motyle z Amazonii i indiańskie totemy sąsiadują z naturalnej wielkości kopią kolumbowskiej “Santa Maria”, czy myśliwca “Spitfire” (pisarz był m.in. kronikarzem i piewcą czynów sławnego Dywizjonu 303).

Nieopodal Puszczykowa, kawałek w górę biegu Warty, jest znany szeroko pałac w Rogalinie.

W jego wnętrzu uwagę zwrócił ekwipunek sypialni, w którym obok łóżka wyróżniają się potężne strzelby oraz naczynie nocne.
W świetnej pałacowej galerii malarstwa zaobserwowaliśmy natomiast obraz Laureano Barrau, ilustrujący proces przybierania przez młodych ludzi pozycji najdogodniejszej dla obsługi smartfonów, już na sto lat przed pojawieniem się tych urządzeń.


Krótką, zrealizowaną dzięki zaproszeniu Anny K., wizytę w Wielkopolsce, odbyliśmy tuż po wyborach, które mimo wszystko przyniosły jakiś delikatny powiew świeżości, jakże przydatny po zmianie czasu na zimowy.
Następne wybory już w czasie letnim; nabierajmy sił!

 

 

 

Nieźle się dzieje w państwie duńskim

W państwie duńskim dzieje się ostatnimi czasy lepiej, niż za Hamleta.
Pod murami Elsynoru/Helsinborga/ Kronborga  zdarza się jednak ciągle słyszeć egzystencjalne pytania o najcięższym kalibrze.
Odpowiedź brzmi najczęściej twierdząco, w związku z czym także w duńskim przemyśle browarniczym dzieje się nieźle, co przekładać się może na stopień zadowolenia oraz poczucia szczęścia w społeczeństwie.
Te zaś, mierzone różnymi socjologicznymi technikami, są ponoć w przypadku Danii jednymi z najwyższych na świecie.
Pewnie dlatego Duńczycy chętnie okazują swoje przywiązanie do barw narodowych, czyli opisanego w poprzednim odcinku bloga “Dannebrog”.
Jak pamiętamy, ta najstarsza w Europie flaga państwowa wzięła swój początek od wizji króla Waldemara II przed decydującą bitwą o opanowanie Estonii, w 1218 roku.

Czerwone płótno przecięte białym krzyżem zauważyć można w państwie duńskim na każdym kroku, zarówno w widocznej obok wersji mobilnej, jak też stacjonarnej, zdobiącej gmachy publiczne czy prywatne posesje.

Ciekawe skądinąd, czy maszerujący dziarsko kopenhaskim nabrzeżem w ślad za grupką młodzieży żeńskiej wiarus, ma w swojej wojskowej biografii epizod przygotowań do odparcia desantu Ludowego Wojska Polskiego na terytorium duńskie?
Takie były bowiem plany strategów niesławnej pamięci Układu Warszawskiego, na taką też ewentualność szykowano systemy obronne wśród malowniczych wapiennych klifów wschodniej Zelandii, największej z duńskich wysp. Dziś przeciwatomowe fortyfikacje i śmiercionośne urządzenia można oglądać w muzeum zimnej wojny.

Dobrze jest jednak, zwłaszcza po sezonie turystycznym, zwiedzić okolice Stevns Klint (gwiazdka nr 14 na mapce poniżej), bo wyjąwszy powyższy akcent militarny, widoki tutejsze nastrajają wyjątkowo pacyfistycznie.
Choćby kościółek, którego prezbiterium runęło przed wiekiem do morza (ale z powodu naturalnych procesów erozyjnych klifu, nie żadnych nieprzyjaznych ludzkich poczynań), a który przywodzi na myśl podobny relikt w zachodniopomorskim Trzęsaczu.

Z kolei latarnie morskie różnią się na ogół od tych znanych z polskiego wybrzeża, bo z reguły, podobnie zresztą jak duńskie kościoły, pomalowane są na biało. Wynika to najpewniej z obfitości wapienia, będącego najtańszym białym barwnikiem.
Bez względu jednak na kolor elewacji, budowle tutejsze zdobne są z reguły powiewającą dumnie flagą z białym krzyżem.


Wracając do niedoszłej szczęśliwie inwazji polskiej (pod sowiecką komendą) w XX wieku, warto wspomnieć wydarzenie wcześniejsze o 300 lat, związane z końcową fazą II Wojny Północnej, która w naszej historii kojarzona jest ze “szwedzkim potopem”.

Józef_Brandt,_Czarniecki_pod_Koldyngą

Jak pamiętamy choćby ze słów naszego hymnu narodowego (w oryginalnej wersji Wybickiego), Czarniecki “wracał się przez morze dla ojczyzny ratowania po szwedzkim rozbiorze”.
Dywizja pod jego komendą brała mianowicie udział w ramach antyszwedzkiej koalicji w walkach na terenach Danii, zdobywając między innymi zimą 1657 roku miasto Kolding (Koldynga), leżące na opanowanej przez Szwedów Jutlandii, nad Małym Bełtem (gwiazdka nr 5 na mapce poniżej)
Zamek, zdobyty wówczas na okupujących go Szwedach przez polskie oddziały stoi nadal i jest pracowicie restaurowany.


Wielką atrakcją Kolding jest obecnie “Trapholt”, świetne muzeum duńskiego wzornictwa użytkowego, którego będąc w okolicy nie wolno ominąć.

Wzmianka o szwedzkiej okupacji Danii w XVII wieku skłania do krótkiego przypomnienia historii relacji tego kraju z sąsiadami.
Przez długie wieki Dania pozostawała w personalnej unii z Norwegią, była również w posiadaniu Skanii – znacznego i najbardziej wartościowego pod względem rolniczym rejonu Szwecji, dającego też panowanie nad prowadzącą z Morza Północnego na Bałtyckie cieśniną Øresund.
Stosunki ze Szwecją były na ogół wrogie mimo (a może właśnie wskutek) funkcjonowania przez cały XV wiek i jeszcze trochę Unii Kalmarskiej, jednoczącej pod wspólnym, duńskim berłem, kraje nordyckie (trochę więcej informacji także tutaj).
Do powołania Unii doprowadziła w 1397 roku królowa Małgorzata I; na kolejną Małgorzatę, oznaczoną numerem II i panującą do dzisiaj, Duńczycy musieli poczekać blisko sześć wieków.
Koniec końców szwedzki potencjał terytorialny, ludzki, surowcowy, a przede wszystkim – władczy (mam na myśli kilku wybitnych królów z dynastii Wazów) zaczął brać górę, spychając stopniowo Danię z pozycji hegemona na Bałtyku i w okolicach, między innymi wskutek poczynań takich, jak wspomniana wyżej inwazja, prowadzona równolegle z wojną przeciwko Polsce w połowie XVII wieku.
Protestanccy Duńczycy zaś, mając pewnie w pamięci pomoc otrzymaną w tym konflikcie, protestowali  (podobnie jak muzułmańscy Turcy) przeciw rozbiorom katolickiej Polski, gdy przyszedł na to czas.


O sprawach religijnych, jak też związanych z innymi utarczkami duńsko – sąsiedzkimi trochę niżej, na razie dla odprężenia zerknijcie na ilustracje, wśród których najważniejsza jest mapka skopiowana z wydawnictwa Marco Polo. Na mapce wstawione są czerwone gwiazdki z numerkami, do których tu i ówdzie odwołuję się w relacji.

Na tej mapce nie znajdziecie leżących pod Nairobi wzgórz N’Gong, gdzie miała swój, (widoczny na zdjęciach ze schyłkowej epoki filmów ORWO) dom Karen Blixen, autorka “Pożegnania z Afryką”.

Można natomiast wskazać lokalizację, między Kopenhagą a Helsingorem, nadmorskiego miasteczka Rungsted, gdzie w rodzinnej posiadłości z ładnym widokiem na marinę, pisarka urodziła się, a po powrocie z Afryki jakiś czas mieszkała i dokonała żywota w 1962 roku. Tak w kenijskim, jak i w duńskim domu urządzone są muzea Karen Blixen.


Zelandia nie jest wielką wyspą, zatem gdzie się człowiek nie ruszy, napotyka rezydencje królewskie, bądź miejsca ważne dla funkcjonowania monarchii teraz i w przeszłości.
Choćby ruiny zamku w Vordingborgu (mniej więcej w połowie między gwiazdkami 9 i 14 na mapce), którego lokatorem był między innymi król Waldemar Attertag , znany już nam z relacji o Gotlandii oraz z tego, że sprzedał Krzyżakom Estonię, zdobytą ponad wiek wcześniej przez jego pradziadka (jeśli dobrze liczę) Waldemara II, który zresztą akurat w Vordinborgu wyzionął ducha w 1241 roku. Trochę można dostać pomieszania z tymi duńskimi Waldkami; nieprzypadkowo moda na królów o tym imieniu między XII a XIV wiekiem sprawiła, że czas ten określa się jako “epokę Waldemarów”.
Zamek splądrowali w 1658 Szwedzi podczas najazdu, o którym wspomniałem wyżej, potem podupadał i dziś jedynym całym jego fragmentem jest baszta zwieńczona złotą figurą lecącej gęsi.


W znacznie lepszej kondycji są założenia zamkowo – pałacowe leżące w rejonie gwiazdki nr 11, a to w kolejności ukazywania się na ekranie: Frederiksborg, w którym przez prawie dwieście lat koronowano królów, następnie domek letni rodziny królewskiej Fredensborg, w końcu potężny, ryglujący cieśninę Sund Kronborg w Helsingorze, którego widok rozpoczął tę relację.


Królewskiej Kopenhadze nie poświecę tyle miejsca, na ile zasługuje, będąc miastem pięknym i wesołym, choć niezbyt tanim; wielu Czytelników pewnie miało okazję tam być, pozostałych wypada do tego szczerze zachęcić.

Spójrzcie jednak na kilka zdjęć z miejsca leżącego nieco na uboczu, gdzie co rusz widnieją ostrzeżenia żeby nie fotografować, a siedzący grupkami wytatuowani i owiani dymem o charakterystycznym zapachu osobnicy samym swoim wyglądem skłaniają do zamknięcia aparatu.
Mowa o Christianii, hipisowskiej enklawie założonej na terenie starych koszar w latach siedemdziesiątych XX wieku, która obok wspomnianej aury zaciekawia efektami artystycznych poczynań mieszkańców osiedla.


Wizualny przegląd duńskich smaczków nie powinien pominąć niekończących się plaż i wydm jutlandzkiego wybrzeża Morza Północnego (rejon gwiazdki nr 4), z których widać też od niedawna potężne farmy wiatrowe.

Widoku monstrualnych wiatraków z pewnością pozbawieni byli Wikingowie, zbrojne ramię kształtujących się w VIII-X wiekach skandynawskich królestw, w tym oczywiście duńskiego.
O tych morskich wojownikach wspominaliśmy i pewnie wspomnimy w tym blogu niejednokrotnie, bo ich wpływ na losy Europy na przełomie I i II tysiąclecia naszej ery był ogromny.
Mieli Wikingowie swoje nadmorskie bazy w miejscach dogodnych dla schronienia się przed sztormami, jak też napaściami innych morskich wojowników (choćby połabskich Słowian). Jedną z najważniejszych było Ribe (gwiazdka nr 7 na mapce), stanowiące ważny ośrodek handlowy operujący poprzez Morze Północne, ale także pierwszą enklawę chrześcijaństwa na terenach obecnej Danii. Ewangelizacją tych stron, jak i całej Skandynawii trudnił się (z przejściowym tylko skutkiem) Apostoł Północy, św. Angskar (Oskar) , którego poznaliśmy już podczas wizyty w szwedzkiej Birce.

Jeszcze ważniejszym niż Ribe duńsko – wikińskim portem i miastem handlowym było Hedeby (gwiazda nr 16, większa od innych), leżące obok dzisiejszego niemieckiego Schlezwiku.

Ośrodek operował głównie w kierunku bałtyckim, zaś dla jego obrony, jak też obrony południowej granicy duńskiej wznoszono i wzmacniano między IX a XII wiekiem wielokilometrowy wał, zwany Danevirke .

Rejon nasady półwyspu Jutlandzkiego przez długie wieki był areną przepychanek Duńczyków z Niemcami, stając się na przemian własnością jednej ze stron, z epizodami szwedzkimi, austriackimi czy francuskimi, aby ostatecznie w drugiej połowie XIX wieku zostać niemieckim krajem związkowym Schlezwik – Holstein.
Jedną z najważniejszych bitew we wczesnej fazie wspomnianego cyklu była ta przegrana przez znanego już nam króla Waldemara II, pod leżącym nieopodal Schlezwiku,  Börnhoved.
Miejscowość ta miała zresztą szczęście do ważnych bitew; o innych wspomnę w kolejnych wpisach w tym blogu.


Wyobrażony przez Artystkę kościółek jest jednym z wielu na terenie Danii, budowanych, zdawałoby się, według projektu typowego.
Katolicyzm zakorzenił się tam na dobre w XI-XII wieku, kiedy jego głównymi ośrodkami stały się biskupstwa w Roskilde (gwiazdka nr 13), oraz leżącym w Skanii Lund .
To pierwsze zresztą było też stolicą Danii do czasu, gdy w 1443 roku została przeniesiona do Kopenhagi. A na zdjęciach – prawdziwa katedra w Roskilde i nawiązująca do jej bryły nowoczesna elektrociepłownia

Skoro jesteśmy przy sprawach religijnych, to nie mogliśmy odmówić sobie odwiedzenia dwóch miejsc, związanych z historią ważnego dla Gdańska klasztoru Cystersów w Oliwie. Został on mianowicie utworzony przez mnichów sprowadzonych z podszczecińskiego Kołbacza, których opactwo z kolei założyli braciszkowie przybyli z duńskiego Esrum (okolice gwiazdki nr 11).
Oliwa ma się dobrze, natomiast Esrum i Kołbacz doświadczyły poreformacyjnego losu kasacji klasztorów katolickich, więc pozostałości są dość skromne. Dawny wygląd opactwa w Esrum można sobie wyobrazić dzięki umieszczonej sprytnie tablicy ze szkicem; w Kołbaczu trafiliśmy na oberwanie chmury i nie dało się wysiąść z auta dla dokładniejszych oględzin.


Na koniec przydługawej opowieści wspomnę tylko, że wielowiekowe animozje duńsko – szwedzkie, których istota w dużej mierze brała się z chęci obu stron do panowania nad cieśniną Sund i ogromnych dochodów, jakie dawało pobieranie myta za jej przepłynięcie, odeszły w przeszłość.
Czasy zmieniły się na tyle, że oba państwa zafundowały sobie most nad cieśniną i solidarnie pobierają myto od wszystkich, chcących nim przejechać z jednej do drugiej krainy ludzi zadowolonych, przyjaznych, spokojnych, skromnych i spoglądających z życzliwym uśmiechem w oczy mijanych przechodniów.
Jak w Gdańsku.

Dannebrog

  •  Napomknąłem w poprzednim wpisie o obrzydliwej kampanii antygdańskiej, przebijającej się w partyjno – rządowej propagandzie w ostatnich tygodniach. Jednym z jej absurdalnych motywów przewodnich jest “proniemieckość” mieszkańców i władz miasta.
    A zamiast tego mogło się zdarzyć, że telewizja tow. Kurskiego zapluwałaby się gdańską “produńskością”, bo na przełomie XII i XIII wieku będąca wówczas u szczytu potęgi Dania miała ponoć miasto w swoich rękach, podobnie jak całe Pomorze.
    Był to jednak stan krótkotrwały; król Waldemar II zdecydował się skoncentrować na zdobyciu Estonii w ramach ciągu północnych krucjat, jak też na ugruntowaniu swojego władztwa u nasady Półwyspu Jutlandzkiego.


  • Do Estonii także udała się współcześnie gdańska ekipa KKK, czyli prezentowanego już Czytelnikom przed rokiem, przy okazji wzmianki o spływie na Łotwie, Klubu Kochających Kajaki. Wrażenia kajakarskie, oraz ogólnoturystyczne (tych było wprawdzie niewiele, bo spływ wiódł przez z rzadka zamieszkałe okolice) równie dobre, jak z Łotwy.
  • Rzeki Vohandu (najdłuższa w Estonii) i Ahja ciążą swymi zlewniami w kierunku kompleksu jezior Pejpus – Lammi – Pskowskie , leżącego na granicy z Rosją. Tam też dotarliśmy do Räpina, jedynego miasteczka jakie spotkaliśmy w estońskich ostępach. Estonia ma najmniej osadów posowieckiej mentalności i stylu życia ze wszystkich krajów bałtyckich; wszędzie jest czysto, porządnie, przyjaźnie, a poza tym – nie ma problemu z dogadaniem się po angielsku lub rosyjsku (bliski fińskiemu język lokalny jest dla przeciętnego przybysza nie do pojęcia).
    Jeśli kręcą Was kajaki na pięknych, bezludnych, często niełatwych rzekach – ruszajcie do Estonii! Niezbyt liczne, ale dobrze urządzone pola biwakowe (z reguły przy gospodarstwach), spektakularne wąwozy wycięte w piaskowcowych utworach, żurawie i czaple kilometrami pilotujące kajakarzy i …cisza.


    Wróćmy jednak do spojrzenia w tylne lusterko i przypomnijmy kilka epizodów z historii tej okolicy, aby na koniec wyjaśnić tytuł niniejszego wpisu.
    Krucjaty północne to temat nam bliski, bo działy się na nieodległych terenach i niejednokrotnie były w tym blogu przywoływane.
    Religijny fanatyzm i polityczne wyrachowanie, mieszane w różnych proporcjach, napędzały w średniowieczu organizację gigantycznych przedsięwzięć, jakimi były wyprawy krzyżowe. Wyrosły na nich potężne zakony militarne, jak Joannici, Templariusze czy Krzyżacy (to skrócone nazwy powszechnego obiegu, nazwy oficjalne były dużo dłuższe i pełne szczytnych odwołań ) ; niejednokrotnie wspominaliśmy tu o ich aktywności na rzecz ołtarza przenikającego się z tronem (tronami).
    Wyparci z Ziemi Świętej przez muzułmanów, jęli braciszkowie poszukiwać zajęcia między innymi w północnej Europie, gdzie wciąż było niemało pogan, a ziemie obfitujące w rozmaite bogactwa – kusiły. Współdziałali z nimi, a jednocześnie współzawodniczyli, liczni większego lub mniejszego formatu władcy niemieccy, skandynawscy, polscy, czescy etc., a także grupy interesów z Hanzą na czele.
    Wyprawy przeciw nadbałtyckim poganom uzyskały papieski status “Krzyżowych”, co pozwalało ich uczestnikom osiągać wszystkie przynależne splendory ze sfery okołoreligijnej, przy jednoczesnym usankcjonowaniu działalności konkwistadorsko – rabunkowej.
    Warto wspomnieć, że krucjatowa ideologia obejmowała także (półoficjalnie) walkę z “heretyckimi”, według papieskich kryteriów, odłamami chrześcijaństwa, czego efektem było m.in. zdobycie Konstantynopola przez IV krucjatę,  a w interesującym nas rejonie – próba ekspansji Kawalerów Mieczowych (krótko wcześniej inkorporowanych przez Krzyżaków)  na Ruś Nowogrodzką .

    Ten ostatni epizod, zakończony sromotną klęską rycerzy zakonnych, zadaną im w 1242 roku przez księcia Aleksandra Newskiego w bitwie na zamarzniętym jeziorze Pejpus przywołuję, bo nasz spływ przebiegał z grubsza wzdłuż trasy natarcia nieszczęsnych krzyżowców, tylko prawie 800 lat później.
    Zamek Viljandi był zaś jedną z ich głównych baz operacyjnych w tamtym rejonie.

  •  Aktywność Duńczyków, zmierzających do podporządkowania sobie jak największego kęsa Estonii, rozpoczęła się w 1218 roku wysłaniem kontyngentu mającego wspomóc Kawalerów Mieczowych, ale szybko przejawiła się samodzielnymi działaniami na północy kraju, których finałem było pokonanie Estów, zdobycie ich głównej twierdzy Rewel i ulokowanie na jej miejscu miasta Tallin, dziś stolicy Estonii.
    Przed decydującą bitwą z Estami przyśniło się królowi Waldemarowi II, że z niebios został mu zesłany sztandar przedstawiający biały krzyż na czerwonym tle, z którym w ręku odniósł zwycięstwo.
    Takim sposobem, w Estonii właśnie, narodziła się ciągle funkcjonująca, uznawana za najstarszą w Europie, duńska flaga państwowa, zwana Dannebrog.  Polscy kibice, zwłaszcza ręcznej i nożnej piłki, dobrze pamiętają te barwy, wspomagające duńskie drużyny w niekoniecznie fortunnych dla nas spotkaniach.
    A Tallin, w pobliżu którego flaga przyśniła się królowi, po estońsku znaczy “duńskie miasto”.

  •  Niektórzy badacze (będący jednak w zdecydowanej mniejszości) dopatrują się także w etymologii nazwy “Gdańsk” pierwiastka związanego z Duńczykami.
    Nie to jednak było powodem, że część kajakarzy zaraz po powrocie z Estonii popłynęła Motławą, aby z poziomu rzeki spojrzeć, jak miasto zmieniło się w ostatnich – dosłownie – miesiącach. Nowa zabudowa Wyspy Spichrzów to najbardziej spektakularny obraz tych zmian.
    A na sprawy duńskie wybieramy się zerknąć wkrótce, o czym relacja już za miesiąc.

Ogórki

Lipiec. Czerwcowe upały przeszły do historii, nastało normalne deszczowate lato.
Od kiedy pamiętam, ten czas nazywano “sezonem ogórkowym”,  a określenie to obejmowało wszystkie sfery życia.
Jako że ogórki pojawiają się na stołach w przeróżnych formach – od mdławej mizerii, poprzez pożywną zupę, aż po pikantne korniszonki – to i sezon ogórkowy objawić potrafi mnogość smaków i wartości odżywczych.


Co wydarzyło się pierwszego lipca, opowiem na samym końcu wpisu, tłumacząc jednocześnie przyjęcie odwrotnego szyku czasowego.

Przedtem jednak wspomnę pokrótce o tem, co było potem, chociaż tak naprawdę dzieje się nieustannie od pewnego czasu.
Mam na myśli haniebną agresję propagandową partii i rządu przeciwko Gdańskowi i jego mieszkańcom.
Haniebną tym bardziej, że w pierwszym szeregu harcują funkcjonariusze stąd się wywodzący, a z woli “suwerena” obsadzeni na ważnych odcinkach frontu ideologicznego.


  1. Wakacje letnie są tradycyjnie czasem eksplozji wydarzeń kulturalnych, z których niektóre stanowią emanację chałturnictwa okazyjnego, zaś inne – okazję dla zaprezentowania prawdziwej sztuki prawdziwej publiczności, czasowo uwolnionej od trudów bytowania pozawakacyjnego. Tu należałoby rozpocząć wymienianie tego, co zapadło nam w pamięć, jak:
    – olsztyńskiej  wystawy instalacji Marii Milewicz, 
    – gdańskich koncertów starych pieśni irlandzkich w bazylice Mariackiej, interpretowanych przez ensamble pod wodzą Mai Wiśniewskiej, czy
    – uroczych produkcji kameralistyki hiszpańskiej w oliwskiej Dolinie Radości, 
    – najwyższej klasy pokazów o charakterze quasi cyrkowym w ramach festiwalu teatrów ulicznych Feta,
    – nowych murali na stacji kolei metropolitalnej, przedstawiających kobiety “Solidarności” (tej prawdziwej),
    – okraszonej dobrym koncertem jazzowym prezentacji wyczynu Wojtka F. – zdobycia Korony Ziemi

    – znakomitych prezentacji malarstwa bliskowschodnich artystów w Pałacu Opatów w Oliwie,
    – koncertów w ramach “Festiwalu Legend Rocka” w Dolinie Charlotty,
    – filmowych projekcji na dachu Teatru Szekspirowskiego,
    oraz setki wszelakich imprez, których zwyczajnie nie sposób “obskoczyć” –
    to właśnie kulturalne lato.
  2.  Obóz wielorodzinny nad jeziorem Gołuń, o którym wspominam każdego lipca lub sierpnia, a który co roku cieszy się rosnącą wraz z przyrostem naturalnym liczbą uczestników

A teraz o  pierwszym dniu lipca: w cyklicznych spotkaniach literacko – konsumpcyjnych u Anki P. zagościły  “Dzienniki” Gombrowicza, dzieło o powalających walorach poznawczo – językowych, które muszą skłonić każdego adepta pióra czy klawiatury do głębokiej refleksji nad sensem swoich poczynań w branży pisarskiej. Taka refleksja pojawiła się także u mnie, stąd postanowienie o przeniesieniu wzmianki pierwszolipcowej na koniec miesiąca, żeby wcześniej cokolwiek Czytelnikom przekazać.
Gombrowiczowe mocowanie się z talią dylematów myślącego inteligenta, w dodatku emigranta, stającego wobec zakorzenionych paradygmatów polskości, którym przeciwstawia paradygmat humanizmu.
Krótko mówiąc – zestaw indywidualnych cech jednostek, kształtujących społeczeństwo w modelu będącym wypadkową tych cech i aspiracji ich nosicieli, w kontrze do zastąpienia sumy rozumów – nie do końca rozumnemu podporządkowaniu tych rozumów ideom narzucanym przez interesownych krzewicieli.
Czytając wypocone powyżej zdanie, utwierdzam się w przekonaniu, że po Gombrowiczu nie powinno się próbować pisać o tak poważnych sprawach tym bardziej, że jego ogląd problemów jest w pełni aktualny mimo przypadającego właśnie półwiecza opuszczenia przezeń ziemskiego padołu.
Oddaję zatem pole Mistrzowi, wyjmując z “Dziennika”  jeden z niezliczonych godnych cytowania akapitów:

“…czy, gdyby wam powiedziano, że aby pozostać Polakami musicie zrezygnować z części tej waszej ludzkiej wartości, to znaczy, że będziecie mogli być Polakami tylko pod warunkiem iż staniecie się gorsi, jako ludzie – nieco mniej zdolni, mniej rozumni, mniej szlachetni – czy zgodzilibyście się na takie poświęcenie dla utrzymania Polski?
Ci z was, których nauczono umierać odpowiedzą twierdząco.
Jednakże przygniatająca większość odpowie, że taki dylemat nie może w ogóle powstać, gdyż Polska jest nieodzownym warunkiem tych cnót, a Polak bez Polski nie może być pełnym człowiekiem.
Ale taką odpowiedź nazwę eskapizmem w najklasyczniejszym stylu, oto tu ją macie tę odpowiedź tchórza, który boi się rzeczywistości.
Gdyż wartości, o których mowa, mają charakter absolutny i nie mogą być uzależnione od niczego – ten kto mówi, że tylko Polska może zapewnić mu rozum lub szlachetność rezygnuje z własnego rozumu, z własnej szlachetności.”

 

Niełatwo czytać, przemyśliwać i wyciągać wnioski z takich tekstów, ale próbować należy.
Po powrocie z różnych wodnych eskapad spróbuję, mimo zasygnalizowanych wyżej wątpliwości, podzielić się kolejnymi wrażeniami, wracając do motywów Północnego Sąsiedztwa.


 

Towarzysze

Tytuł wpisu mógłby sugerować cytaty z przemówień przywódców z niemiłej przeszłości, a może też (oby nie!) z niedalekiej przyszłości.
Może też nasuwać na myśl, powiedzmy, towarzyszy broni, towarzyszy niedoli, towarzyszy partyjnych (o nich wspomnę jeszcze niżej), towarzyszy pracy, czy towarzyszy polowań. Główny motyw jest jednak inny.


Na myśli mam bowiem w pierwszym rzędzie towarzyszy podróży, których wielu zdarzyło się mieć na przestrzeni lat i zakątków świata.
Próbuję przypomnieć sobie wszystkich – to trudne – ale z pewnością mogę powiedzieć, że nie zdarzyło mi się trafić na nikogo, kto pozostawiłby złe wspomnienie. Nie wiem, jak to wygląda z drugiej strony w spojrzeniu na mnie, ale ja zawsze miałem szczęście, zawsze trafiałem na Ludzi. Nawet nieliczne samotne podróże sprawiały mi przyjemność, chociaż to ciut nieskromne stwierdzenie.
Najczęściej oczywiście podróżujemy z Żonną, i bez względu na to, czy jesteśmy na dalekiej wyspie, czy pod Żukowem – ciągle mamy chęć wybrać się gdzieś znowu razem.
Jak wspomniałem, trudno byłoby wyliczyć wszystkich, z którymi gdzieś się wędrowało, ale wszystkim jestem winien wdzięczność i wyrazy sympatii.
Ci, o których myślę i którzy to czytają, wiedzą, że te ciepłe słowa są do nich skierowane.


Muszę jednak zrobić uzasadniony wyjątek i wymienić dwie Osoby – jedną Parę.
Od lat miewamy przywilej zwiedzania różnych bliższych i dalszych stron razem z Marzeną i Januszem. Przebyliśmy wspólnie sporo mil i to nas łączy.
Łączy nas też przyjaźń, no i to, że dzięki ich medycznej fachowości w ogóle może być mowa o naszych wspólnych podróżach.
Mija właśnie rocznica z zerem na końcu, odkąd ci nasi Towarzysze wędrują w mał-żeńskim stadle, więc akapit ten można uznać za okolicznościowy, gratulacyjno – dziękczynny.


Gdańsk był w ostatnich dniach centrum obchodów trzydziestej rocznicy wyborów 4 czerwca. Zjawiły się dziesiątki tysięcy ludzi świadomych tego, że ów obarczony wieloma niedoskonałościami akt, stanowił jednak epokowy przełom w historii kraju. Setki spotkań i imprez wokół Europejskiego Centrum Solidarności, na Długim Targu i w innych punktach miasta (tak jak w wielu innych miejscach w Polsce) były dla ich uczestników areną dla okazania satysfakcji z tego, co udało się zrobić, ale przede wszystkim – demonstracją przywiązania do wolności, w każdym rozumieniu tego słowa. Panowała radość, życzliwość i uśmiech.


W przeddzień kulminacji obchodów do Gdańska pofatygował się tow. premier z liczną obstawą, oraz mniej lub bardziej zamierzoną intencją obrażenia mieszkańców poprzez zlekceważenie zaproszenia gospodyni miasta do spotkania i rozmowy. Delegacja partyjno – rządowa ominęła wzrokiem świętujące obok tłumy ludzi i rychło wyjechała, pozostawiając na opustoszałym z wrażenia placu Solidarności kilka wiązek z dedykacjami od co ważniejszych towarzyszy.

Jak wyjaśniono, powodem przyjazdu ekipy w ciemnych limuzynach do historycznej stoczniowej sali BHP w Gdańsku była przypadająca równolegle rocznica pobytu papieża Jana Pawła Drugiego w Częstochowie. Może nawet słusznie, bo rola papieża Wojtyły w ciągu zdarzeń prowadzących do wyborów 4 czerwca była ogromna, ale z drugiej strony – dziejące się ostatnio nadużywanie i rozmienianie na drobne pamięci tej wybitnej postaci musi budzić sprzeciw. Skądinąd jednak sam się do tego pośrednio przyczynił, będąc głównym animatorem polsko – watykańskiego konkordatu.
Owo szkodliwe przeplatanie się sfery publicznej z religijną widać na każdym kroku, począwszy od szacownego kompleksu sejmowo – senackiego w Warszawie, który mieliśmy możność zwiedzić dzięki zaproszeniu posłanki Małgorzaty Ch., pomorskiej parlamentarzystki, łączącej w sobie najlepsze cechy zarówno Mał-gorzaty, jak i Mistrza (na zdjęciu obok – poselska dłoń w trakcie prezentacji makiety nieruchomości parlamentarnej przy Wiejskiej w Warszawie).
Wspomnę, że przed laty Mał-gosia bywała nam dobrą towarzyszką zwariowanych podróży, a przed kilku dniami – zechciała być inicjatorką i przewodniczką naszej niezwykłej eskapady do “tu i teraz”.
Spędziliśmy w parlamencie jeden dzień, korzystając też z noclegów w przywołującym dawne, PRL-owskie klimaty, Domu Poselskim.
Okoliczność ta pozwoliła nam zerknąć za kulisy teatru, którego scenę zdarza się oglądać w medialnych przekazach (sposobność szczególna zwłaszcza dla unikają-cych kontaktu z ekranem telewizyjnym).
Obiektyw kamery ma właściwość przekazywania obrazu w sposób dający złudzenie większej przestrzeni i szerszej perspektywy, niż to jest w rzeczywistości (wie to każdy, kto mógł porównać na przykład mecz piłkarski oglądany na stadionie z tym transmitowanym w telewizji). Także obraz pomieszczeń Sejmu jest w naturze bardziej kameralny niż na ekranie; wszystko jest jakoś bliżej.
Można na wyciągnięcie ręki, czy to na sali plenarnej, czy w sejmowej restauracji lub barze, mieć plejadę znakomitości uwijających się w ostatnich latach przy “dobrej zmianie” szkolnictwa, obronności, sądownictwa lub kultury.

Można podziwiać sprawność Marszałka Sejmu, dyrygującego odrzucaniem wszelkich wniosków opozycji w kilkunastosekundowych sekwencjach i przeglosowywaniem w równie szybkim tempie mniej lub bardziej udatnie spisanych Myśli Wiadomo Kogo. Ukaz uchwalon, wydrukowan i wdrożon. 

Można, a nawet należy, być pod wrażeniem umundurowania i wytrenowanej musztry Straży Marszałkowskiej, która nie skąpi oddawania honorów nawet najskromniejszym z mijających ją osób.

Nie sposób pominąć też milczeniem wrażenia, jakie robi bateria kamer telewizyjnych, przekazujących światu szerszy niż w naturze obraz, uzupełniony błyskotliwymi wypowiedziami polityków, oraz opatrzony stosownymi do struktury właścicielskiej kamer, komentarzami.

Co rusz trafia się też na bardziej przytulne, niż to widać na ekranach, elementy wizualne, czy też zakątki będące, na przykład, siedliskami groźnych komisji śledczych.


Towarzysze partyjni – termin dość smętnie kojarzący się z niezbyt twórczą, drobnokoniunkturalną społecznością, zgromadzoną w organizacjach politycznych zarządzanych autorytarnie przez osobników o skłonnościach wodzowskich po to, aby wodzów wspierać mową i uczynkiem (myślą, zwłaszcza wolną, już niekoniecznie).
W parlamencie grupują się ich setki; pełnią mniej lub bardziej ważne funkcje, ale ich mentalność czyni z nich wyłącznie wykonawców woli Ścisłego Kierownictwa.
Wkrótce będzie okazja do zmniejszenia ich liczebności w parlamencie – trzeba z tej sposobności skorzystać!

 

 

 


 

Dynastia (Habsburgowie 3)

 

Imperia upadają najczęściej wraz z monarszymi dynastiami, które trzęsły nimi przez wieki. Świadkiem i komentatorem ostatecznego upadku monarchii habsburskiej był dzielny wojak Szwejk, do dziś pykający fajkę na ławeczce w Sanoku, gdzie ma za sobą sklep z damską bielizną, a w polu widzenia – budynek dawnego zamtuza. Z przybytku tego polecono mu pilnie wyciągnąć bawiącego tam z wizytą u panny Elly porucznika Duba, w związku z mającą nastąpić dyslokacją cesarsko – królewskich oddziałów.
Działo się to w pierwszych miesiącach Wielkiej Wojny, na przełomie 1914 i 1915 roku, gdy we Wschodniej Galicji falował front zmagań rosyjskiej armii dynastii Romanowów z austriacko – wę-gierską armią Habsburgów, wspomaganą przez pruską armię Hohenzollernów. Do wszystkich tych armii imperatorzy byli uprzejmi wcielić wojaków wywodzących się z podbitych wcześniej narodów, więc na przykład Polacy poddani Romanowom strzelali do Polaków poddanych Habsburgom i na odwrót. Czechom przypadło strzelanie jedynie w imieniu tych ostatnich, stąd obecność Szwejka i jego towarzyszy z nieśmiertelnej powieści Haška na galicyjskim froncie, głównie w obronie lub odbijaniu z rosyjskich rąk strategicznej twierdzy Przemyśl.


Czytelnicy zorientowali się już najpewniej, że rzuciło nas w południowo – wschodni zakątek Polski, w malownicze podbieszczadzkie rejony… no właśnie, aby uniknąć zagłę-biania się w ludnościowo – historyczne zawiłości, nazwijmy je … rusińskimi. Termin ten bez większego błędu identyfikuje między innymi etniczne grupy Łemków, Bojków, czy Dolinian, przez wieki siedzących gdzieś między Rzeszowem, Lwowem i Preszowem, a więc głównie w rejonie Galicji, podporządkowanym monarchii habsburskiej już od pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku. Nacje te zniknęły praktycznie ze swojej małej ojczyzny w wyniku solidarnych działań władz sowieckich i PRL-owskich po drugiej wojnie światowej, poddane wywózkom na tereny ukraińskie, bądź obecne polskie Ziemie Zachodnie. Pozostały tu i ówdzie piękne stare cerkiewki, w większości przejęte przez kościół katolicki, oraz relikty ludowego budownictwa zgromadzone w efektownym skansenie w Sanoku.

Zniknęła też całkowicie jeszcze jedna nacja, mianowicie Żydzi, którzy przed wojną stanowili nawet ponad połowę ludności galicyjskich miasteczek. Pozostały opuszczone cmentarze (kirkuty), czasem synagogi – jak te w Lesku

Podobno część Żydów przywędrowała w okolice Leska na początku XVI wieku z Hiszpanii, kiedy to zostali wyproszeni przez Królów Katolickich i następujących po nich hiszpańskich Habsburgów – byli to zatem Żydzi sefardyjscy (których zdecydowana większość osiadła wówczas na Bałkanach). Jedynego noszą-cego się na żydowską modłę osobnika spotkaliśmy we wspomnianym skansenie w Sanoku. 

Śladów po Rusinach czy Żydach szukać zatem trzeba na opuszczonych cmentarzach, albo w placówkach muzealnych.


Dzisiejsi mieszkańcy Leska szczycą się zaś piękną fontanną, upamiętniającą mistrzostwa świata w wędkarstwie muchowym, jak też stanowiącym jej tło sklepem z męską odzieżą patriotyczną o nazwie “Dumna Polska”. (fot.Jurek D.)

Nie próbujcie się doszukiwać żadnej symboliki w tym zestawieniu; jest jak jest.
Ten odległy kraniec naszej ojczyzny widział w swoich dziejach wiele, choćby to, co Szwejk, który przechodząc przez usiane płytkimi grobami żołnierskimi pole niedawnych walk, gdzie “karabiny maszynowe skosiły całe bataliony”, zauważył: “Tutaj po wojnie będą bardzo dobre urodzaje – nie trzeba będzie kupować żadnych mączek kostnych. Dla rolnika jest to rzeczą bardzo korzystną, gdy na polu spróchnieje cały pułk.”
Zaiste, “Przygody dzielnego wojaka Szwejka” powinny stać się obowiązkową lekturą w procesie reedukacji wszystkich potencjalnych “dzielnych wojaków”.

Pozostając jeszcze przy refleksjach wojenno – pokojowych, to jednym z ich technologicznych wskaźników jest naprzemienna, stosownie do aktualnych potrzeb, przetapialność dzwonów na armaty lub armat na dzwony. Od dłuższego czasu mamy szczęście żyć w tym drugim cyklu, zatem działająca w Przemyślu, mająca przeszło dwustuletnią tradycję, ludwisarnia (odlewnia dzwonów) rodziny Felczyńskich, pracuje bez ograniczeń materiałowych (natomiast zmaga się z niedoborem personelu). Trafiliśmy nie bez trudu do tej niewielkiej, skrytej w peryferyjnej uliczce Przemyśla manufaktury, ale było warto. Sympatyczny majster nie szczędził wyjaśnień co do odwiecznych tajników sztuki ludwisarskiej, budzących podziw w epoce całkiem innych technologii, i ciągle dających wyroby o niedoścignionych walorach akustycznych i estetycznych.

Dziełem ludwisarni jest też pławiący się w fontannie niedźwiedź, symbol Przemyśla, oraz, być może, kolejny w tamtych stronach,
obok sanockiego, posążek Szwejka (tym razem na skrzynce amunicyjnej i z pieskiem – obiektem zawodowej aktywności Wojaka w czasach pokojowych)


Wróćmy do Sanoka, miejsca docelowego wycieczki szóstki życzliwych sobie prykariuszy, z których piątka starała się dzielić fascynację i zachwyt Wieśka nad największą na świecie kolekcją dzieł Zdzisława Beksińskiego, starannie wyeksponowaną w miejscowym Muzeum Historycznym. Twórczość Beksińskiego nie pozostawia nikogo obojętnym, a jego warsztat budzi uznanie i podziw.
Mająca siedzibę w Zamku Królewskim placówka prezentuje też świetną stałą wystawę ikon, a także – niezły dział archeologiczny.

Sam Zamek ma ciekawą i bogatą historię; animatorką jego przebudowy w stylu renesansowym była królowa Bona, nasza znajoma z kilku wcześniejszych wpisów w tym blogu.
W ubiegłym miesiącu wspominałem o nie najszczęśliwszej, bo zakończonej śmiercią zadaną jej najpewniej z inspiracji króla Filipa II, relacji naszej królowej z domem Habsburgów. Pewnie za takie złe uczynki, jak też z powodu koligacenia się z bliskimi krewnymi, Habsburgowie hiszpańscy zostali pokarani bezpotomną śmiercią króla Karola II w 1700 roku, kończącą ich iberyjską karierę na rzecz Burbonów (zapomniałem o tym napomknąć w poprzednim artykule).
Ciekawy, raczej legendarny epizod tych relacji, związany dodatkowo ze wspominanym tu rejonem Galicji, mówi o podarowaniu przez Bonę cesarzowi Karolowi V Habsburgowi (ojcu Filipa II) pary pochodzących stąd karłów, Kasi i Kornelka, których przymuszono tym sposobem do urozmaicania cesarskiego orszaku, a którzy dokonali żywota w Galicji hiszpańskiej (obie Galicje – nasza i hiszpańska, wywodzą swą nazwę od Galów – Celtów, którzy byli i tu i tam).


Nie trzeba dodawać, że Podkarpacie obfituje w znakomite zabytki katolickiego budownictwa sakralnego, na czele z połączonymi turystycznym szlakiem kilkunastoma drewnianymi kościółkami , z których kilka przedstawiła na szkicach znana Autorka:Godzi się wspomnieć w tej kategorii także o Przeworsku, w którym stoi sławny obronny zespół klasztorny Bożogrobców z piękną bazyliką, a którego fotografia wyszła kiepsko z powodu ulewy. W tymże zacnym grodzie odnotowaliśmy istnienie knajpy, w której można się rozgrzać należycie zestawionym “wściekłym psem”, jak też tematycznego sklepu z całkiem nie tematyczną wystawą.

Najbardziej wszakże intrygująca dla mnie była (dla “magii miejsca” wyłącznie) wizyta w Przeworsku z uwagi na funkcjonujące w terminologii archeologicznej określenie “kultura przeworska” .
Wywodzące się od nazwy miasta (chociaż najważniejsze związane z kulturą przeworską wykopaliska miały miejsce w pobliskiej wsi Gać) uszeregowanie, pozwala ją łączyć, według wielu znawców, także z przejściowym pobytem w tych okolicach wędrujących w III wieku z Pomorza ku ujściu Dunaju Gotów, o których wielokrotnie wspominałem w tym blogu.


Nasza krótka podróż galicyjska miała swój początek i koniec na rzeszowskim dworcu kolejowym. Rzeszów jest , podobnie jak cały region, miłym, czystym, pełnym przyjaznych ludzi i dobrze karmiącym miejscem.
W leżącej naprzeciwko dworca knajpie “Capella” zjadłem Wiener Schnitzel w tak dobrym wydaniu, że nawet Najjaśniejszy Pan byłby chyba usatysfakcjonowany. Świadczy to o trwałości niektórych osiągnięć monarchii habsburskiej na terenach galicyjskich, mimo upływu wieku od zmierzchu dynastii. 


 

 

 

Dynastia (Habsburgowie 2)


Dynastyczna saga Habsburgów, która jest motywem przewodnim trzech kolejnych artykułów w tym blogu, nie zaistniałaby zapewne (podobnie jak ogromna większość systemów władzy w historii ludzkości) bez symbiozy tronu i ołtarza, bez przenikania się i wzajemnego wspierania interesów władzy religijnej i świeckiej. Obojętne, czy na czele jednej stali imamowie, najwyżsi kapłani, rabini, papieże, biskupi, ojcowie dyrektorzy, zaś na czele drugiej – cesarze, faraonowie, królowie, prezydenci lub prezesi; jedni byli niezbędni drugim dla wzmacniania władzy i bogactwa, bo dobrze, aby lud kojarzył władzę ze świętością, a świętość z władzą.
Na znacznych połaciach globu dzieje się tak ciągle, zaś próby racjonalnego rozdzielania sfer sacrum i profanum we współczesnych społeczeństwach spotykają się często z oporem elit obu ośrodków władzy, zainteresowanych utrzymaniem stanu rzeczy.

Nawet jednak w laicyzujących się społeczeństwach żywe są odwieczne tradycje, mające źródło w celebracjach religijnych.
Dzieje się tak choćby w Hiszpanii, w trakcie Semana Santa, czyli Wielkiego (dosłownie: Świętego) Tygodnia,
Media często relacjonują jego obchody w wielkich miastach, intrygując obrazami tysięcy zakapturzonych postaci kroczących w procesjach. Ciekawie jest jednak zakosztować religijno – historycznego folkloru na prowincji, z dala od tłumów turystów.
Jeśli dopisze pogoda, z każdego kościoła przez cały Wielki Tydzień ruszają pochody w ordynku ustalonym od wieków i kultywowanym, oraz pilnie trenowanym przez religijne bractwa.

Jeśli leje, można jedynie we wnętrzach świątyń podziwiać ozdabiane tysiącami kwiatów, wielotonowe platformy z naturalnej wielkości rzeźbami obrazującymi sceny nowotestamentowe, noszone w ulicznych procesjach przez kilkudziesięciu, a czasem kilkuset, posuwających się miarowym, powolnym krokiem męż-czyzn.
Na te mobilne sceny, zwane “pasos”, składają się figury będące wysokiej klasy dziełami sztuki rzeźbiarskiej, często jeszcze średniowiecznej, stąd troska o ich ochronę przed deszczem. Każde bractwo ma naturalnie swoją orkiestrę dęto – perkusyjną,  więc procesje (oprócz wielkoczwartkowej procesji milczenia) posuwają się w takt rytmicznej, lecz dostojnej, muzyki.

Zdarzają się wszakże lokalne odstępstwa, takie jak wielkoczwartkowa nocna “tamborada” w miasteczku Hellin, która przypomina raczej fiestę, niż czas pasyjnego skupienia. Każdy z ponad dwudziestotysięcznej społeczności, nie wyłączając małych dzieci, przywdziewa o północy ciemną tunikę  i zaopatrzony w większy lub mniejszy bęben przemierza ulice,  wzniecając rytmiczny hałas.

Chodzą pojedynczo, grupami, mniej sprawni jeżdżą na wózkach, mijają się we wszystkich kierunkach i bębnią do czwartej rano, z krótkimi przerwami na szklankę piwa w jednym z licznych punktów regeneracyjnych, wystawianych przed knajpami. Miasto szczyci się tym obyczajem, który dostąpił nawet honoru umieszczenia go na liście dziedzictwa Unesco.

Tutaj nieco światła (mimo ciemności) i dźwięku z “tamborady” w Hellin – kliknij!


Mrówcza praca kolejnych pokoleń rodu Habsburgów, skutkująca systematycznym poszerzaniem ich władztwa, osiągnęła apogeum efektu na przełomie XV i XVI wieku.
Podboje i mariaże międzydynastyczne doprowadziły do sytuacji, w której nad ich imperium  “nigdy nie zachodziło słońce”.

Stało się tak, mówiąc w ogromnym skrócie i uproszczeniu, dzięki aranżacji w 1496 roku małżeństwa księcia Burgundii Filipa Habsburga, (syna cesarza Maksymiliana I ), z Joanną Kastylijską (zwaną często Szaloną), córką tzw. Królów Katolickich, czyli Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego .
Owocem mariażu był między innymi Karol, którego kariera już w młodzieńczym wieku (zatem właściwie jeszcze jako Karolka)  zwieńczona została tytułami króla Hiszpanii (jako Karola I) i cesarza rzymskiego (jako Karola V). Zróżnicowana numeracja Karolów wynikała, jak to się często działo w “zmonarchizowanym” świecie, z następstwa imion władców konkretnych ziem.
Poza finalizacją starań jego katolickich dziadków o zjednoczenie pod jednym berłem ziem hiszpańskich, Karol wsparł podbój przez Corteza i Pizarra królestw Azteków i Inków w odkrytej nieco wcześniej przez Kolumba Ameryce.
Był też protektorem historycznej (również dlatego, że stała się asumptem do podjęcia pisaniny na tym blogu) dookołaziemskiej wyprawy, podjętej w 1519 roku (mija właśnie 500 lat) przez Magellana .
Dynastia podzieliła się w tym czasie na gałąź austro-węgierską, zawiadującą większością Europy Środkowej, oraz hiszpańską, która panowała – oprócz półwyspu Iberyjskiego – nad południowymi Włochami, Niderlandami, przez krótko nawet Anglią, a nade wszystko – posiadłościami w Ameryce i Azji, z których zasysała niebywałe bogactwa.
(mapa imperium Karola V skopiowana z es.slideshare.net)


Nie powinno zabraknąć akcentu polskiego, więc napomknę tylko o naszej królowej Bonie (byliśmy przy jej grobie w Bari), która najpewniej została otruta na polecenie Filipa II, syna i następcy Karola I na tronie hiszpańskim, w związku z niejasną i zawiłą historią prowadzącą do polskich roszczeń wobec Habsburgów o tzw. “sumy neapolitańskie” .
Już choćby ten ponury epizod historii  (uwieczniony zresztą przez Jana Matejkę), powinien wystarczyć, aby Habsburgowie skończyli marnie. Stało się tak wszelako dopiero po trzystu sześćdziesięciu latach od śmierci Bony, o czym będziecie mogli poczytać w majowym odcinku naszej “Dynastii”.