Czarna linia na mapie łączy dwa odległe, ale mające ze sobą sporo wspólnego, miasteczka:
szwedzkie Vemdalen i polską Wisłę.
Pierwsze z nich leży w Górach Skandynawskich, które w jego okolicy rzadko przekraczają wysokość 1000 m. Wisła zaś leży, jak wiadomo, w Beskidzie Śląskim, sięgającym w jej pobliżu podobnych wysokości.
Obydwie miejscowości są znanymi ośrodkami turystycznymi, popularnymi zwłaszcza zimą, z uwagi na rozmaitość tras zjazdowych i biegowych.
Łączy je także historia geologicznego czwartorzędu; skandynawski lodowiec w trakcie tzw. zlodowacenia południowopolskiego dotarł aż po Bramę Morawską, oddzielającą Beskidy od Sudetów, a położoną nieopodal Wisły.
Działo się to setki tysięcy lat temu, zaś wspomniany, nasuwający się od północy lodowiec, uformował w znacznej mierze powierzchnię Polski, tworząc moreny z przemielonych fragmentów Gór Skandynawskich, niesionych z okolic Vemdalen.
Czas owej mrożącej aktywności określić można (stosując zaproponowaną w tym blogu parę lat temu, “przełomową” klasyfikację), mianem pierwszego ze “skandynawskich falowań“, jedynego skądinąd niezwiązanego z poczynaniami gatunku homo sapiens.
Wymądrzywszy się odrobinę na początku wpisu, spróbuję dalszy ciąg ograniczyć do zdjęć i szkiców z obu stron Bałtyku, sumujących znikającą właśnie w otchłani przeszłości zimę 22/23.
Urządzenie miejsc takich jak Vemdalen nie powala wprawdzie formą architektoniczną, ale ich skala i funkcjonalność czynią je wysoce przyjaznymi i w każdym calu praktycznymi dla niedługiego pobytu.
Podobnie miłych enklaw nie brak wszakże również w licznych górskich miejscowościach w Polsce (której nazwa – według opinii części obserwatorów – może być w niedługim czasie zmieniona na “Orlenię”, jeśli sprawy w kraju w dalszym ciągu będą kierunkowały się tak, jak w kilku ostatnich latach).
Weźmy wzmiankowaną już wcześniej Wisłę – dopóki stoi się tyłem do koszmarnej, gigantycznej, zasłaniającej kawał Beskidu bryły hotelu “Gołębiewski”, to wrażenia wizualne są całkiem przyjemne.
A na sztychu Żonny – dowód, że można w górach gospodarzyć przyjaźniej: uroczy pensjonacik “Hillton” cieszy oko i podniebienie (śniadania…!!!)
Rejon Wisły (i w ogóle Śląska Cieszyńskiego) miał w dwudziestoleciu międzywojennym swoją wagę polityczną w obliczu polsko – czeskich niesnasek terytorialnych, stąd starania ówczesnych władz RP o lokowanie tam odpowiednio prestiżowych obiektów.
Przodowała naturalnie wśród nich funkcjonująca do dziś rezydencja Prezydenta RP, zbudowana na początku lat trzydziestych XX wieku w czystym stylu kanciastego modernizmu, lecz jeszcze przed wojną obdarzona dyskusyjnymi (choć bardziej praktycznymi w górskim klimacie) spadzistymi dachami.
Znalezione w internetowej domenie publicznej dawne zdjęcia w uroczy sposób dokumentują młodość stuletnich już prawie dzisiaj, lecz krzepko się trzymających i ciągle wielce użytecznych budowli.
Dom Zdrojowy, zamykający reprezentacyjny plac miasteczka, pełni dziś inne funkcje, natomiast nawet w czasie okupacji z powodzeniem funkcjonował jako Kurhaus Weichsel.
Kolejnym pomnikiem modernizmu w okolicy jest sanatorium dziecięce, zbudowane w latach trzydziestych według projektu Jadwigi Dobrzyńskiej – pierwszej w Polsce kobiety, która ukończyła studia architektoniczne i uzyskała uprawnienia projektowe.
Nie sposób ominąć wiaduktu kolejowego (na zmodernizowanej ostatnio, po długich i ciężkich cierpieniach, linii), który jest jednym z najbardziej fotogenicznych reliktów międzywojennego boomu inwestycyjnego między Gdynią a Wisłą.
Ciekawostką dnia dzisiejszego w Wiśle jest dość mało znane, lecz ze wszech miar godne polecenia, leżące trochę na uboczu, Muzeum Magicznego Realizmu.
Umiejscowione w willi zbudowanej na przełomie stuleci (XIX i XX, naturalnie) przez wyjątkowego luminarza wszech sztuk i nauk tamtego czasu, Juliana Ochorowicza, prezentuje pokaźną galerię dzieł artystów “odlotowych” zarówno dawniejszych (m.in. Salvatora Dali), jak i współczesnych.
Śniegu ostatniej zimy w Beskidach nie brakowało, zwłaszcza na starannie utrzymywanych trasach biegowych i zjazdowych. Kto wolał pobiegać – wybierał widoczne niżej szlaki Przełęczy Kubalonka, zaś zwolennicy formuły wyciąg – stok mogli na przykład:
dotarłszy już ze Szwecji szusować na Soszowie (szlifując przy okazji płynną wymowę tej frazy).
Jeśli ktoś z Państwa dotarł do tego miejsca, to mogę mieć nadzieję, że zagląda tego bloga nie od dzisiaj, a w dodatku ma jakieś oczekiwania na przyszłość.
Wpis, który za chwilę skończycie przeglądać, jest dziewięćdziesiątym ósmym od chwili, kiedy przyszło mi do głowy zacząć tę ilustrowaną pisaninę, a chwila ta miała miejsce siedem lat temu.
Jak zapewne zauważyliście, zwolniłem ostatnio tempo publikacji wpisów;
po prostu odwlekam moment zredagowania wpisu setnego, który w połączeniu z sugerującym zmiany, upływającym właśnie siedmioleciem, powinien obligować do zaproponowania czegoś odświeżonego.
Nie mam pewności, na ile to obligo zadziała, ale obiecuję nie poddać się bez walki.
Odebrawszy to zapewnienie, zechcijcie proszę zajrzeć na blogową podstronę : PRZESTRZEŃ – CZAS I PRZESTRZEŃ (beszczynski.pl), gdzie wymienione są wszystkie nazwy geograficzne, które w ostatnich siedmiu latach zaistniały w blogu, jak też limeryki powstałe z inspiracji tymi nazwami.
Zaznaczyć należy, że inspiracja zadziałała na razie jedynie w stosunku do niewielkiej części spośród nazw, a w dodatku zamieszczone zostały tylko takie limeryki, których lektura nie uraziłaby odczuć bardzo młodej, lub wyjątkowo uwrażliwionej obyczajowo, części Rzeszy Czytelniczej.
Jeszcze tylko serdeczne podziękowania dla Tych z Państwa, którzy zechcieli życzliwie odnieść się do apelu, zamieszczonego m.in. w poprzednim wpisie tego blogu. Wpłaty otrzymane przez Lions Club Gdańsk – 1 pozwoliły na skompletowanie i wyekspediowanie kolejnych 200 apteczek taktycznych dla ukraińskich wojsk obrony terytorialnej.