Turecki Serial odc.4 – Między Robertami

Rok 1976. Pierwsza wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Gadochaaa!!!
Liczba ludności Polski zbliża się do 40 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 40 mln.

Rok 2022. Druga wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Lewandowskiii!!!
Liczba ludności Polski spada do 37,5 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 85 mln.

Starsi Czytelnicy zapewne wiedzą, młodszym zaś wspomnę, że Robert Gadocha był fantastycznym skrzydłowym polskiej reprezentacji piłkarskiej z czasów jej największej świetności w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Znanym w świecie, a w kraju na tyle popularnym, że często oczekujący potomstwa rodzice rozważali nadanie chłopcu imienia Robert, a dziewczynce – Gadocha (były to czasy, gdy płeć dziecka ujawniała się dopiero po porodzie).
Roberta Lewandowskiego przedstawiać nie trzeba – jest fantastycznym środkowym napastnikiem w czasach marności polskiej reprezentacji (szkoda, że minął się o pół wieku z Gadochą, może wspólnie więcej zdziałaliby w Katarze).

O ile mundial w emiracie nad Zatoką Perską pozostawił nam, kibicom reprezentacji Lechistanu, duży niedosyt (częściowo tylko złagodzony wspaniałym finałem mistrzostw), o tyle przedsięwzięta nieco wcześniej, w coraz bardziej niezawodnym towarzystwie M. i J., wycieczka do Turcji – zadowoliła w wysokim stopniu nasze podróżnicze upodobania, będąc też okazją do wspomnienia dawnych przewag Polaków na piłkarskich arenach.
Poniżej garść ilustrowanych wrażeń z wędrówki, miejscami nawiązujących do tytułowej klamry czasowej “między Robertami”.


W poprzednich odcinkach “Tureckiego serialu” staraliśmy się podzielić wrażeniami, odrobinę je systematyzując i uzupełniając fragmentami “doczytanej” wiedzy, co mogło bywać chwilami uciążliwe dla Czytelników, ale ciekawe, mam nadzieję.
Wspomnieliśmy tam choćby znakomitego, działającego na przełomie piętnastego i szesnastego wieku kartografa tureckiego Piri Reisa, którego mapy zainspirowały Żonnę co do stylistyki graficznej przedstawienia trasy naszego wojażu.
Z uwagi na limitowany czas, zdecydowaliśmy się na objazd Morza Marmara (zgodnie ze wspomnianą stylistyką przedstawionego w kolorze pomarańczowo – brązowym), zbaczając nieco na południe, aby dotrzeć do najdalej wysuniętego na zachód punktu Azji – przylądka Baba.
Na przylądku króluje stojąca w centrum rybackiej wioski Babakale, niewielka turecka forteca. Dziwne, ale zamiast wielkiej flagi z półksiężycem, dominuje nad nią jedynie skromniutka morska latarnia (może z uwagi na przepisy nawigacyjne).

Jeszcze parę obrazków z Babakale i pobliskich wiosek oraz miasteczek, w których króluje ryneczkowy handelek (głównie w damskim wydaniu).

Udzielnymi władztwami są herbaciano – kawowo – nargilowe skromne kafejki, funkcjonujące wyłącznie w obsadzie męskiej, zdecydowanie niechętnej fotograficznym zapędom niewiernych (z podanego powodu zdjęć brak).
Stali rezydenci tych przybytków odrywają się od swych szklaneczek i fajek tylko pięć razy dziennie, gdy muezin z pobliskiego meczetu wezwie ich śpiewnym “Allahu Akbar” do spełnienia modlitewnej powinności. Taką mają pracę.
Wydaje się natomiast, że nic przeciwko uwiecznianiu ich wizerunku nie mają wszechobecne w tureckim krajobrazie koty.

Pewnie niedługo już uchowają się przed ekspansją przemysłu turystycznego urokliwe senne uliczki, z posesjami zawiązywanymi na wstążkę pod nieobecność domowników, w takich czarownych wioskach jak leżące na azjatyckim finis terrae Babakale.
Gdyby nie zaparkowane tu i ówdzie wytwory przemysłu motoryzacyjnego, mogłoby się zdawać, że czas zatrzymał się tu na dacie budowy miejscowego meczeciku, uwidocznionej na informacyjnej tabliczce zarówno w formacie kalendarza muzułmańskiego (1140), jak i gregoriańskiego (1725).

Trafiliśmy też do leżącej w pobliżu Bursy wioski Cumalikizik, pamiętającej czasy krzepnięcia dynastii osmańskiej (trochę o tym było w poprzednim wpisie), a dla swojej niezwykłej, dobrze zachowanej urody – przyciągającej turystów (wydaje się, że głównie tureckich; zresztą podczas naszej wycieczki bardzo rzadko spotykaliśmy turystów nietureckich – z wyjątkiem Stambułu i Troi, gdzie się od nich roi).

Nasz serial pozostawiałby zapewne niedosyt, gdyby w którymkolwiek jego odcinku zabrakło choćby drobnej wzmianki o Izniku – Nicei , uroczym małym mieście o wielkiej historii.
Wzmianka niniejsza wiąże się z przywołanym powyżej kalendarzem gregoriańskim, którego wprowadzenie w XVI wieku było motywowane głównie chęcią skorygowania błędów w systemie wyznaczania terminów Świąt Wielkanocnych, ustalonym na Soborze Nicejskim w oparciu o kalendarz juliański.
I jeszcze – Iznik słynie z przepięknej ceramiki (na zdjęciu – podział pracy w warsztacie przy jej zdobieniu), oraz starotureckich łaźni grzanych drewnem (tu na zdjęciu akurat wielce zabytkowy Murat Hamami, oraz paliwo do robienia pary).

Rozpalające wyobraźnię, wyjątkowe dla antycznej historii miejsca położone tam, gdzie Morze Egejskie zmierza do spotkania z Cieśniną Dardanele (Assos, Apollo Smitheion, Aleksandria Troas, Troja), przywołaliśmy już w poprzednich odcinkach Tureckiego Serialu, a zwłaszcza tym nazwanym “Panteony”.
Możemy zatem z czystym sumieniem przemieścić się nad wspomnianą cieśninę, zwaną przez starożytnych Greków Hellespontem, by zatrzymać się w Canakkale.
Zatrzymać się nie byle gdzie, bo w niewielkim Hotel des Etrangers w którym, jak okazało się na miejscu, bazował Heinrich Schliemann poszukując, a potem eksplorując pozostałości Troi (więcej o tym – także w odcinku “Panteony”).

Canakkale okazało się być całkiem rozrywkowym miastem, pełnym ulicznych smakołyków, młodzieży, muzyki, spacerujących tłumów, i restauracji proponujących najróżniejsze odcienie świetnej tureckiej kuchni.
Nie potrafię niestety, wobec swoich braków językowych, przetłumaczyć treści widocznego obok szyldu.

Znacznie większym talentem językowym wykazał się natomiast kelner w jakiejś tureckiej knajpce, który powziąwszy informację o naszej narodowości, wykrzyknął naturalnie: Robert Lewandowski!!!
Potem stwierdził, że miał już do czynienia z Polakami i zna trochę naszą mowę, a po dłuższej chwili wręczył nam z dumą sporządzony naprędce słownik bazowy. Uczcie się tureckiego!!!

Krótki rejs promem przez cieśninę Dardanele dał widok na osmańskie fortyfikacje, wzniesione po obu jej stronach dla kontroli morskiego ruchu, natomiast nie dał odpowiedzi na nurtujące nas pytanie: skąd wziął się “osioł dardanelski”?

Przepływając cieśninę wróciliśmy do Europy i znaleźliśmy się na półwyspie Gallipoli.
Nazwa kojarzy się przede wszystkim z jatką, którą urządzili tu sobie nawzajem we wczesnej fazie I Wojny Światowej (1915) sprzymierzeńcy z Ententy i ich przeciwnicy z Państw Centralnych.
Wielki desant wojsk angielskich, francuskich, ale przede wszystkim – australijskich i nowozelandzkich, mający na celu opanowanie cieśnin Dardanele i Bosfor, oraz wybrzeży Morza Marmara (chodziło o udrożnienie szlaków transportowych do będącej w sojuszu z zachodnimi aliantami Rosji), został po kilku miesiącach niezwykle krwawych walk odparty przez Turków, wspomaganych kadrą niemiecką.
Półwysep Gallipoli to dziś wielki cmentarz ponad 400 tysięcy poległych po obu stronach idiotycznych zmagań (tak jak idiotyczne są wszelkie wojenne zmagania).

W historii grubą czcionką zapisały się dwa nazwiska związane z tym koszmarem:
Mustafa Kemal (znany światu jako Ataturk) – dowódca wojsk tureckich i autor ich pyrrusowego zwycięstwa, które to zasługi wkrótce przekuł w rolę odnowiciela i reformatora państwa po upadku dynastii Osmanów.
Winston Churchill – I Lord Admiralicji Brytyjskiej, autor planu desantu na Gallipoli i pośrednio – klęski z nim związanej, co kosztowało go wycofanie z polityki na ponad 20 lat. Po tym czasie, jak wiadomo, wrócił, by stać się jednym ze zwycięzców II WŚ.
Czterysta tysięcy nazwisk innych uczestników dramatu widnieje tylko na tabliczkach cmentarnych, rozsianych obficie po półwyspie Gallipoli.

Oddany do użytku kilka miesięcy przed naszym pobytem w tych okolicach, najdłuższy na świecie wiszący most, noszący dla upamiętnienia wyżej przywołanych wydarzeń nazwę “Canakkale 1915” (tak Turcy określają bitwę na Gallipoli), może być
dobrym pretekstem do posnucia rozważań o tytułowym czasie “między Robertami”.
Zacznijmy więc od spraw widocznych na pierwszy rzut oka, czyli infrastruktury.
Tu notowany przez nas od 1976 roku postęp jest gigantyczny; obawialiśmy się jazdy slalomem między oślimi zaprzęgami, a spotkały nas setki kilometrów autostrad i doskonałych dróg niższej kategorii, a także mostowe połączenia w poprzek wodnych przeszkód, jak to nad Cieśniną Dardanele (widoczne powyżej), czy te nad Cieśniną Bosfor (pod którą skądinąd przebito też imponujący tunel drogowo – kolejowy).
Jest również turecki CPK (z tym, że zrealizowany), czyli ogromne nowe lotnisko pod Stambułem, którego z różnych przyczyn nie udało się jednak sfotografować.

Jedyne chyba zdjęcie stambulskiej ulicy z czasów Roberta Gadochy, jakie znalazłem w swoich starociach (oszczędzało się wtedy każdą klatkę filmu), przedstawia głównie hałdy śmieci.
Następnych kilka ujęć, zrobionych niedawno (w czasach późnego Lewandowskiego), przedstawia działające w dużej sile służby oczyszczania Stambułu i widoczne
efekty ich działania.
Ocenia się, że wielkie zasługi dla naprawdę sprawnego funkcjonowania metropolii ma obecny burmistrz, który w najbliższych wyborach prezydenckich mógłby zagrozić Erdoganowi.

Tenże uruchomił więc ostatnio “niezależny” sąd, który skazał Ekrema Imamoglu pod błahym pretekstem na błahy wyrok, uniemożliwiający mu wszakże start w wyborach.
Modus operandi pilnie studiowany w różnych stolicach europejskich.

Znowu się trochę zagalopowałem; powiedziałby kto, że nawet śmieci kojarzą mi się z polityką. Postaram się zatem, aby kolejne fotografie były wolne od podtekstów.
Przespacerujmy się zatem jeszcze chwilę po Stambule, bez specjalnego scenariusza (chyba z naddatkiem już starczy tego po lekturze poprzednich odcinków Serialu).
Jak wspomniałem wcześniej, staraliśmy się unikać tłumów (widocznych na niektórych zdjęciach), w zamian za co nas postanowiło unikać słońce (utrudniając zrobienie przyzwoitych – również w sensie jakości – zdjęć).

Jeszcze kilka widoków z europejskiego brzegu Morza Marmara, z regionu Tracji.
Są to ziemie od tysiącleci znane z wybornej winorośli i produktów z niej wytwarzanych – cała ta branża podnosi się po zapaści, spowodowanej wymianą ludności w latach dwudziestych XX wieku (zasiedziały etnos grecki został wymieniony na Turków, niemile widzianych w Grecji po wojnie miedzy oboma państwami). Obecnie robi się tam całkiem dobre wina, oraz wyborną raki – anyżówkę bazującą na winnym destylacie.

Na koniec naszego objazdu zaś dwa wyobrażenia – a jakże – Ataturka.
Jedno patetyczne, w otoczeniu towarzyszy walki i pracy, stojące na placu Taksim w Stambule.
Drugie – z miasteczka Sarkoy w Tracji – bardziej “ludzkie”, a przede wszystkim oświetlone odrobiną słońca, która nam się wyjątkowo przydarzyła.

Turecki serial odc.3 – Półksiężyce

Zgodnie z zapowiedzią spotykamy się znów przy wzniesionych w początkach
V wieku na polecenie cesarza Teodozjusza II murach, noszących jego imię i broniących dostępu do Konstantynopola od strony zachodniej, lądowej.
Potężne konstrukcje nie dały się sforsować przez dobre tysiąc lat, aż do maja 1453 r.
Od tego czasu powiewają nad nimi flagi tureckie zdobne tytułowymi półksiężycami, a na dalszym planie powyrastały strzeliste minarety.
Zdobycie Konstantynopola w 1453 roku uważane jest za cezurę wyznaczającą nie tylko definitywny upadek Cesarstwa Bizantyńskiego, ale także – koniec średniowiecza, jako epoki historycznej.

Powyższe zdjęcia zrobiłem wewnątrz wybudowanej niedawno, w połowie długości murów Teodozjusza, okazałej rotundy mieszczącej ekspozycję “Panorama 1453”. Trochę obawialiśmy się “narodowego kiczu”, często spotykanego w tego rodzaju gigantycznych ilustracjach “ku chwale”, ale było całkiem nieźle.

Pisząc “nieźle” mam na myśli efektowną formę plastyczną ekspozycji.
Opisy zaś są najpewniej zgodne z podstawą programową tureckiego resortu oświaty. Poniżej wersja angielska jednej z tablic, uzasadniającej konieczność zdobycia Konstantynopola (bez wymienienia tej nazwy).
Obok niej – info toaletowe, zredagowane w podobnej klasy angielszczyźnie.

“Panorama 1453” to jedno z niezliczonych wyobrażeń bitwy o Konstantynopol.
Dla nas o tyle ciekawe, że przedstawione w optyce zwycięzców, a nie przegranych, do czego byliśmy zwyczajni w europejskiej narracji o islamskim naporze i chrześcijańskim odporze.
Taktyczne rozwiązania młodego, żądnego sławy i władzy sułtana Mehmeda II, budzą uznanie wśród speców od metodologii wzajemnego masakrowania się grup ludzkich, w imię tego czy owego.
W przypadku ataku na niezdobywalny – wydawałoby się – Konstantynopol, Mehmed wdrożył co najmniej dwa błyskotliwe pomysły.

Jednym z nich było sięgnięcie po raczkującą wówczas, ale szybko rozwijającą swe niszczące właściwości artylerię i zatrudnienie węgierskiego speca nazwiskiem (nomen omen) Orban do skonstruowania i wykorzystania dla kruszenia murów gigantycznego działa, nazwanego przekornie “bazyliką”.

To ono poczyniło pierwsze wyłomy w teodozjańskich murach, zanim nie rozpadło się wskutek niedociągnięć projektowych, często spotykanych w innowacjach.
Nic dziwnego zresztą, że się rozpadło bo, jak stwierdziliśmy ostukując armatę wyeksponowaną przed budynkiem “Panoramy 1453”, była ona …styropianowa.

Drugi pomysł Mehmeta polegał na przeciągnięciu lądem sporej części tureckiej floty z cieśniny Bosfor do zatoki Złoty Róg, odgrodzonej przez Bizantyńczyków potężnym łańcuchem (jak pamiętamy z poprzedniego odcinka – sforsowanie łańcucha udało się tylko raz, w 1204 roku, podczas ataku świątobliwych krzyżowców na chrześcijańską metropolię).

Mehmed II, noszący nieprzypadkowo przydomek “Zdobywca”, każąc okręty przetransportować przez wzgórza Galaty (konstantynopolitańskiej dzielnicy oddzielonej od centrum metropolii zatoką Złoty Róg) udowodnił, że dla osiągnięcia historycznych celów nie jest konieczne budowanie przekopów.
Młody sułtan przewidział być może, że budowane wielkim nakładem środków i czasu przekopy mogą dzielić, zamiast łączyć.
Zwycięstwo Mehmeta było zwieńczeniem kilkusetletniego procesu naporu ludów turkijskich na Bliski Wschód i Europę.

Procesu naporu ludów turkijskich w europejskim kierunku nie będę nawet w największym skrócie próbował opisać.
Mnogość wydarzeń z tym związanych (na ogół zresztą w dość swobodny sposób relacjonowanych w rozmaitych źródłach) jest tak wielka, że trzeba starać się o skupienie na najważniejszych z nich, aby chwytać istotę procesów historycznych.
Wspomnę zatem jedynie, że te wywodzące się z Azji środkowej plemiona przemieszczały się, zgodnie z modą naówczas panującą, na zachód, z intencją lokowania się w bogatszych – w intersującym nas przypadku – bizantyńskich, rejonach Azji Mniejszej (Anatolii), a potem – Europy.
Rożne wykształcające się spośród nich, większe lub mniejsze imperia, mościły swoje siedziby w najdogodniejszych okolicach, starając się wyprzeć stamtąd wcześniejszych suwerenów, co od zawsze było rutyną wędrówek ludów.

Przez przeszło dwieście lat (od 1078 roku) pierwsze skrzypce w Anatolii grał Sułtanat Rumu, utworzony przez Turków Seldżuckich i w ciągu swojej niedługiej historii na przemian zmagający się lub współdziałający z: Bizancjum, Persami, Arabami, Frankami (krzyżowcami), Mongołami, wreszcie – z licznymi turkijskimi pobratymcami.


Dodać należy, że w Sułtanacie nie pędzono ulubionego trunku żeglarzy, co mogłaby sugerować jego nazwa. Rum to były dla Turków i Arabów ziemie rzymskie, czyli w ich pojęciu – cała Europa plus bizantyńskie posiadłości w Anatolii.
Przez kilkanaście lat stolicą państwa była znana nam z poprzednich odcinków Nicea,
która jednak po pierwszej krucjacie wróciła do Bizancjum (1097), aby – jak pamiętamy – stać się ośrodkiem władzy Cesarstwa Nicejskiego po zawładnięciu Konstantynopolem przez krucjatę czwartą (1204).
Poniżej kilka obrazków z Izniku – Nicei, obecnie niedużego, sympatycznego prowincjonalnego miasteczka. Zwróćcie proszę uwagę na mnogość półksiężyców.


Podczas gdy w bizantyńskiej “protezie”, jaką było Cesarstwo Nicejskie, rozmyślano o sposobach pozbycia się z Konstantynopola niechcianych gości spod znaku papieskiego krzyża, w niedalekiej okolicy uaktywnił się kolejny turecki klan – Sogut, z którego wypączkowała dynastia Osmanów.
Dynastia ta, jak zasiadła na tronie Imperium Ottomańskiego (Osmańskiego) pod koniec XIII wieku, tak nie dała się z niego strącić aż do 1922 roku, kiedy nastąpił jej kres na fali upadków imperialnych monarchii przegranych w I Wojnie Światowej (również m.in. Habsburgowie, Hohenzollernowie), lub w efekcie rewolucji (Romanowowie).
Niewiele brakowało, by upadek Osmanów doprowadził też do upadku państwa tureckiego, na co wielką ochotę mieli odwieczni jego wrogowie (i ofiary), z Grekami i Ormianami na czele.
Objawił się wszakże wówczas “zbawca narodu” – Mustafa Kemal – Ataturk, który uznał laicyzację państwa i jego ukierunkowanie na zbliżenie z cywilizacją zachodnią za właściwą drogę odbudowy i modernizacji kraju (niestety, nie każdy “zbawca” uważa taki kierunek za właściwy; czasem wygrywa orientacja wschodnia i klerykalna).
Oceniany z perspektywy stu lat wybór dokonany przez Ataturka okazał się niewątpliwie słusznym (aczkolwiek nie pozbawionym wybojów), jednak przez aktualnego prezydenta kraju – aktywnie kontestowanym.
Owa kontestacja skutkuje w widoczny sposób wzrostem skali budownictwa meczetowego, a także zamiany funkcji muzealnej zabytkowych obiektów na funkcję sakralną (choćby stambulskie Hagia Sophia czy Chora), oraz – bardzo wysoką inflacją.
Mnożą się nie tylko minarety, ale też potężne maszty z półksiężycowymi flagami – alternatywna, narodowa wersja energetyki wiatrowej.

Stolicą państwa Osmanów była (zanim zdobyli oni Konstantynopol i przemianowali go na Stambuł) – Bursa, starożytne greckie miasto, leżące nieopodal kilkakrotnie wzmiankowanej tu Nicei.
/Dla ścisłości trzeba dodać, że na okres 40 lat po Bursie, a przed Stambułem na funkcję tureckiej stolicy załapał się leżący po europejskiej stronie Adrianopol – Edirne./
Dziś Bursa obfituje we wspaniałe zabytki islamskiej architektury jak też przemiłe hoteliki, ulokowane w tradycyjnej zabudowie. Oferuje także najlepsze bodaj w Turcji przysmaki tamtejszej kuchni, z kebabem najróżniejszych odmian na czele.

Warto wspomnieć o kilku postaciach historycznych, z których Turcy są szczególnie dumni.
Sułtan Mehmed II – zdobywca Konstantynopola, czy młodszy odeń o 450 lat Mustafa Kemal – Ataturk (ojciec Turków, jak sam kazał się nazywać, założyciel Republiki Tureckiej po upadku Imperium Osmańskiego) mignęli już w powyższych akapitach i zapewne spotkamy się z nimi jeszcze.
Sułtan Sulejman Wspaniały, który doprowadził swoje imperium do szczytu potęgi.
Tę znaczącą w dziejach postać przywołujemy tu jednak dla dwóch ważnych zasług:


– bycia bohaterem tureckiego serialu telewizyjnego, w którym ponoć obszernie opowiedziano sułtańską historię (wiem o tym z relacji zagorzałych widzów), a którego wieloletnia emisja zainspirowała tytuł bieżącej serii wpisów w tym blogu.

– docenienia architektoniczno -inżynierskiego geniuszu Mimara Sinana i uczynienia zeń nadwornego budowniczego, służącego w swym długim życiu także kolejnym sułtanom.
Dzieła tego twórcy w liczbie około czterech setek rozrzucone są we wszystkich zakątkach dawnego imperium Sulejmana, budząc podziw swoją formą i rozwiązaniami technicznymi.

Panorama Stambułu swój kształt w dużej mierze zawdzięcza dziełom Sinana.

Osobistością dość wyjątkową w panteonie tureckiej dumy jest Piri Reis.
Sławę zawdzięcza on swoim osiągnięciom jako kartografa, twórcy jednych z najdokładniejszych map morskich swojej epoki, czyli epoki wielkich odkryć geograficznych.
Głównym zawodem Piri Reisa było korsarstwo, uprawiane w służbie sułtanów, z początku u boku jego sławnego wuja Kemala Reisa (który swą flotę uczynił śródziemnomorską potęgą), a z czasem – samodzielnie, w randze admirała.

Mapy Piri Reisa są precyzyjną kompilacją najlepszych osiągnięć kartograficznych z różnych stron świata, powstałych na przełomie wieków piętnastego i szesnastego, ale sięgają też do źródeł wcześniejszych, czasem niosących informacje z pogranicza legendy.
I tak na mapie obrazującej znany wówczas zarys wybrzeży Atlantyku dostrzec można…mityczny epizod z podróży św. Brendana, znanego nam z relacji irlandzkich sprzed kilku miesięcy (u góry, odwrócony rysunek ilustrujący scenę rozpalania ogniska na grzbiecie wieloryba).

Zakończmy ten fragment tureckiej relacji widokiem chłopca, dzierżącego – a jakże – chorągiewkę z półksiężycem. Chłopaczyna wymachiwał nią, entuzjastycznie reagując na pokaz tańca “wirujących derwiszy”, od stuleci wprawiającego w modlitewny trans członków tego muzułmańskiego zakonu.

Turecki serial odc.2 – Krzyże

Powodowany zrozumieniem dla ograniczonych zasobów czasowych Czytelników, a także Ich ograniczonej cierpliwości staram się, aby relacje w tym blogu były możliwie jak najtreściwsze i niosące istotne informacje.
Nie mnie oceniać, w jakim stopniu się to udaje, zapewniam jednak, że zamysł nieprzynudzania bywa czasem niezwykle trudny do realizacji.
Dzieje się tak, gdy próbujemy przekazać wrażenia z miejsc, gdzie Historia postanowiła toczyć się wyjątkowo szybko i intensywnie, a w dodatku od zawsze.
Te miejsca to Pępki Świata (uznajemy, że Świat może mieć więcej niż jeden Pępek), zaś Bizancjum/Konstantynopol/Stambuł bez wątpienia się do nich zalicza.

Na fotografii widać Guldporten, konstantynopolitańską “Złotą Bramę“, znacznie ładniej skądinąd odwzorowaną na akwarelce, kończącej poprzedni wpis.
Przez bramę wychodziła z miasta Via Egnatia (jej śladem biegnie teraz ulica obok widocznych w oddali dwóch wieżowców).

Przypomnijmy, że ta imponująca magistrala drogowa (wprawdzie o niespełna trzymetrowej zaledwie, lecz wystarczającej podówczas, szerokości) powstała, gdy Rzymianie zabrali się w II wieku p.n.e. za podbój bogatych greckich terytoriów. Łączyła zaś Rzym z greckim miastem Byzantion, położonym w strategicznym miejscu nad Bosforem.

Tę mapkę Imperium Romanum z czasu jego największej ekspansji, podobnie jak widniejącą powyżej mapkę przebiegu Via Egnatia (obie skopiowane z Wikipedii), pokazuję tu nie po raz pierwszy, bo dają one pojęcie o ogromie polityczno – militarno – gospodarczo – cywilizacyjnego przedsięwzięcia, jakim było Cesarstwo Rzymskie.

Liczba ludności Cesarstwa w II wieku n.e. sięgała blisko 100 milionów (była to znacząca część ówczesnej światowej populacji), a długość granic przeszło 10000 km.
Panowanie nad tak wielkim obszarem, przy naturalnym oporze podbitych społeczeństw i równie naturalnym naporze społeczeństw sąsiadujących, było na tyle kłopotliwe, że na przełomie III i IV wieku cesarz Dioklecjan ustanowił drugie, obok Rzymu, centrum władzy (Nikomedia w Azji Mniejszej), oraz zawiły system wielowładztwa (tetrarchia).
Tenże Dioklecjan był skądinąd ostatnim spośród rzymskich cesarzy gnębicielem chrześcijan, których liczba i aktywność w imperium niebywale wzrosła od czasu wcześniejszych o ponad 200 lat poczynań misyjnych św. Pawła, wspomnianych tu przed miesiącem.

Konstantyn Wielki przez kilkanaście lat pracował w pocie czoła nad przekształceniem wymyślonego przez poprzednika (Dioklecjana) systemu wielowładztwa, w swoje własne jedynowładztwo. Dopiął tego w 325 roku metodami, których subtelność od zawsze charakteryzowała politykę (i nic się od wówczas w tym względzie nie zmieniło).

Znalazł jednak przy tym czas i wolę na podjęcie co najmniej dwóch epokowych decyzji: usankcjonowania chrześcijaństwa jako legalnej religii w Cesarstwie (edykt mediolański), oraz przeniesienia stolicy wschodniej części imperium z Nikomedii do miasta Byzantion , co sfinalizowano z pompą w roku 330, kiedy to cesarz w swej łaskawej skromności nadał mu nazwę Konstantynopol.
Bizancjum (Byzantion) stało się od tego czasu określeniem Cesarstwa Wschodniorzymskiego, a z chwilą ostatecznego upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego w 476 roku przejęło wszelkie atrybuty Imperium Romanum.

Konstantynopol – makieta (źródło :Wikimedia Commons)

Dwa sposoby odwzorowania pozwalają na dobry ogląd kształtu miasta, które przez kilkadziesiąt lat rozrosło się od niewielkiej faktorii handlowej do formatu światowej metropolii, naturalnie na miarę czasów.

mapa autorstwa: Cplakidas – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4988495

Położenie Konstantynopola jest wyjątkowe, zarówno w wymiarze lokalnym jak i globalnym.
O wymiarze globalnym już wspominaliśmy; miasto stanowiło i ciągle stanowi, zależnie od okoliczności – pomost lub rygiel na lądowych i morskich szlakach pomiędzy Azją i Europą, pomiędzy Morzem Śródziemnym i Morzem Czarnym.
Wymiar lokalny – to znakomite warunki do obrony miasta, na większej części swoich granic oblanego wodami Morza Marmara (Propontyda), oraz jego zatoki zwanej Złotym Rogiem. Wzmocnienie murami granic wodnych, ale przede wszystkim ufortyfikowanie zachodniej granicy lądowej, pozwoliło mieszkańcom metropolii pokazywać środkowy palec najróżniejszym najeźdźcom przez długie wieki.
Na planie widać dwie główne linie murów lądowych, wzniesione w interesujących nas czasach: te z lat dwudziestych IV wieku (“Konstantyńskie”), oraz znacznie potężniejsze, o sto lat późniejsze “Teodozjańskie” (zbudowane za Teodozjusza II) – odsunięte dwa kilometry na zachód, dla zwiększenia przestrzeni rozrastającego się szybko miasta i lepszej jego obrony.

W tle murów teodozjańskich – dziesiątki statków na bosforańskiej redzie, zmierzających do ukraińskich portów po zboże, którego odbiór i możliwość przewozu w wojennych realiach 2022 roku próbuje negocjować Turcja.
To bardzo aktualna ilustracja nawiązująca do motywów, kierujących cesarzami w wyborze i umacnianiu Konstantynopola jako “Drugiego Rzymu”.

Dobrnęliśmy do momentu, w którym możemy zacząć eksploatację tematyki związanej z tym odcinkiem “Tureckiego serialu”, zatytułowanym: “Krzyże”.
I tutaj gładko przechodzimy od wątku murów obronnych i areału Konstantynopola, które związane są z imionami cesarzy Konstantyna i Teodozjusza (obu skądinąd zdobi w historii przydomek “Wielki”), oraz Teodozjusza II, do mających daleko większy wpływ na historię świata poczynań tych panów, tyczących się ekspansji chrześcijaństwa.

Konstantyn, jak wspomniałem wcześniej, zalegalizował chrześcijaństwo w Cesarstwie Rzymskim. Zaangażował się w sprawę do tego stopnia, że w 325 roku zwołał w swojej podstołecznej rezydencji w Nicei sobór powszechny, którego ustalenia dały podstawę dla bazowej doktryny chrześcijaństwa, czyli wyznania wiary, ale także dla jednoznacznego określenia terminu obchodów Świąt Wielkanocnych, dzięki czemu od wieków wiadomo, kiedy należy zacząć malować jajka.
Letni pałac Konstantyna zniszczyło trzęsienie ziemi, zaś ruiny zniknęły pod wodami jeziora, nad którym leży Nicea (przemianowana przez Turków na Iznik).
Nie ma pewności, czy sobór odbył się właśnie w owym zatopionym pałacu, czy może raczej w nikejskiej bazylice Hagia Sophia, kilkakrotnie przebudowywanej, a obecnie służącej jako meczet.
Raczej jako pewnik przyjmuje się natomiast, że w tej bazylice obradował w 787 roku Sobór Nicejski II, będący jedną z odsłon zmagań z ikonoklazmem w Kościele Wschodnim, czyli kłótniami o oddawanie lub nie oddawanie czci świętym obrazkom.

Wielcy: Konstantyn, oraz władający Cesarstwem kilkadziesiąt lat po nim Teodozjusz, doprowadzili w ciągu IV wieku do legalizacji chrześcijaństwa, a potem do uczynienia go oficjalną religią w Imperium Romanum (Teodozjusz był ostatnim władcą obu jego części, wschodniej i zachodniej).
Można jedynie spekulować, w jakiej proporcji pozostawały w umysłach obu władców autentyczna wiara oraz rachuba polityczna, biorąca się z obserwacji atrakcyjności nowej religii dla mas społecznych.
Tego rodzaju spekulacje dotyczą większości władców i większości religii, z jakimi miała (i ma ciągle) do czynienia ludzkość w swojej historii.

Hagia Irene, czyli Bazylika św. Ireny, jest jednym z niewielu bizantyńskich obiektów sakralnych, do których po tureckiej konkwiście Konstantynopola nie dobudowano minaretów.

Bazylika św. Ireny była w Konstantynopolu najważniejszym kościołem, do czasu wybudowania w pobliżu sławnej Hagia Sophia, istnego cudu bizantyńskiej architektury i sztuki.
Ta ostatnia została jednak przerobiona na meczet, a fantastyczne freski – zręcznie zamaskowane. W Hagia Irene maskowanie za pomocą siatek ma zapobiegać skutkom aktywności wydalniczej gołębi, co jak widać po plamach – dobrze się udaje.



Rzadko udaje się dziś znaleźć krzyże na tureckich od przeszło pięciuset lat terenach dawnego Bizancjum. Na wspaniałych świątyniach zastąpiły je półksiężyce, chociaż sama forma architektoniczna bizantyńskich bazylik zyskała uznanie wyznawców Proroka; trzeba przyznać zresztą, że minarety całkiem dobrze się z nią komponują.

O półksiężycach i ich starciach z krzyżami będzie trochę w kolejnym odcinku, a na razie wspomnijmy o tym, jak to krzyż krzyżowi krzyżem bywał.

Średniowieczna ilustracja do manuskryptu opisującego zdobycie Konstantynopola przez krzyżowców w 1204 roku.

Krucjaty, czyli zwoływane pod znakiem krzyża wojenne wyprawy europejskiego rycerstwa przeciwko “niewiernym” występowały już w tym blogu niejednokrotnie.
Przypomnijmy, że ich historia zaczęła się na przełomie XI i XII wieku skutecznym wyparciem muzułmanów z Ziemi Świętej, co przerodziło się w trwające dziesiątki lat zmagania, angażujące wielkie pokłady żarliwej wiary przeplatanej żądzą podboju, rabunku, sławy i władzy.
Bizancjum było, z uwagi na terytorialną bliskość celu krucjat (a także na swoje porachunki z wyznawcami islamu, kąsającymi i po trochu odgryzającymi kawałki cesarstwa), naturalnym zapleczem logistycznym wypraw krzyżowych.
Lepiej czy gorzej układające się współdziałanie sił spod patronatu rzymskiego papiestwa, z tymi mającymi błogosławieństwo patriarchy Konstantynopola, miało miejsce mimo narastających kontrowersji między wschodnim i zachodnim odłamami chrześcijaństwa, których kulminacją była schizma 1054 roku .
Bieg spraw odwrócił się kompletnie w latach 1202 – 1204, kiedy to nagromadzenie politycznych wektorów (w pierwszym rzędzie mocarstwowych aspiracji Wenecji, jak też wewnętrznych walk o tron w Bizancjum) spowodowało, że ogłoszona przez papieża IV krucjata dała sobie w zasadzie spokój z jej nominalnym celem (Jerozolimą i resztą Palestyny), skupiając się na zdobyciu i złupieniu chrześcijańskiego, bądź co bądź, Konstantynopola.

Metropolia padła po raz pierwszy od wzniesienia 800 lat wcześniej murów Teodozjusza, które zresztą przy tej okazji nie były atakowane (najeźdźcy wdarli się od strony słabszych umocnień wzdłuż Złotego Rogu).
/Mapka skopiowana z książki “Czwarta Krucjata” M.Angolda/

Warto jednak wspomnieć, że bizantyńskie elity solidnie zapracowały na tę klęskę, doprowadzając system władzy do legendarnej wręcz degrengolady, na końcu której dość powszechną praktyką bywało królobójstwo, skutkujące szybką rotacją na cesarskim tronie.
Poddani Cesarstwa niespecjalnie rwali się zatem do obrony, a elitarna zaciężna gwardia wareska odmówiła w pewnym momencie współpracy na znak obrzydzenia wobec poczynań swoich pracodawców.

Tu znowu swoją chwilę (trwającą kilkadziesiąt lat) w historii miała wspomniana wyżej w związku ze sławnym soborem z 325 roku, Nicea (obecnie Iznik).
Właśnie tam bowiem po upadku stolicy zainstalował się bizantyński “rząd na uchodźctwie”, w którym z czasem objawiły się indywidualności zdolne odbudować potęgę Cesarstwa i doprowadzić do odbicia w 1261 roku Konstantynopola z rąk łacinników (lub “Franków”, jak nazywali ich Grecy).

Uwieńczeniem procesu był triumfalny wjazd do miasta przez znaną nam z początku tej opowieści Złotą Bramę,
Michała VIII Paleologa (jeszcze jako cesarza nikejskiego) i przywdzianie przezeń bizantyńskiej korony
(mal. Rosen Toshev).
Dynastia Paleologów zdołała “dorządzić” do upadku państwa w 1453 roku, któremu nie zdołała wszakże zapobiec.

Trwający z górą dziesięć wieków w Bizancjum czas krzyży pozostawił po sobie niezliczoną ilość architektonicznych i inżynieryjnych cudów.
Te sakralne są na ogół dalej sakralnymi, tylko sacrum się zmieniło po 1453 roku, gdy półksiężyc zapanował w miejsce krzyża.
Jest jednak w Konstantynopolu/ Stambule wyjątkowa budowla służąca wprawdzie sferze profanum, ale swym ogromem i kunsztem wykonania wprowadzająca zwiedzającego w stan duchowego uniesienia.
Jeśli zdarzy Wam się być w tym mieście, nie omińcie Bazyliki Cystern!!!!!

Odrestaurowanie i świetne wyeksponowanie Bazyliki Cystern, (lub Cysterny Bazyliki), jest jednym z przykładów rozumnego podejścia tureckich zdobywców Bizancjum do materialnych pozostałości tego imperium.
Widać to też w innych miejscach, gdzie prowadzone są prace badawcze, zabezpieczające, a w miarę możliwości – także rekonstrukcyjne.
Trzeba mieć nadzieję, że jest to robione w imię świadomego wpisywania się w cywilizacyjną ciągłość, a nie z intencją “podczepiania się” pod osiągnięcia dawnych pokoleń, oraz ich “przyswajania” po odpowiedniej “obróbce”.
Jak dobrze wiemy, bywa to częstą praktyką wśród autokratyczno – populistycznych rządców w różnych krajach.

Turecki serial odc.1 – Panteony


Koń jaki jest – każdy widzi, nawet przy kiepskim oświetleniu.
Koń jest mianowicie trojański i w dość wątpliwy sposób ozdabia plac recepcyjny najsławniejszego chyba w świecie kompleksu archeologicznego.
Ale po minięciu parkingów z setką autokarów, kas biletowych, sklepów z pamiątkami, oraz konia, robi się coraz lepiej.


Trudno opanować wzruszenie, gdy idzie się powoli systemem drewnianych pomostów, poprowadzonych wśród wykopalisk i ogląda odkryte przez Schliemanna i pokolenia jego następców obiekty.
Przypomina się z pradawnych, szkolnych czasów, fascynacja lekturą takich dzieł jak “Bogowie, groby i uczeni” Cerama, gdzie pionierzy dziewiętnastowiecznej archeologii opisani byli niczym herosi, których tajemnice starali się odsłaniać. Tego świetlanego wizerunku nie był w stanie przyćmić nawet fakt masowego – co tu dużo mówić – rabunku i wywozu ogromnych ilości bezcennych artefaktów (aczkolwiek nie można wykluczyć, że gdyby nie znalazły się one w muzeach Londynu, Paryża, Berlina czy Nowego Jorku, to mogłyby po prostu nie przetrwać).

Zanim zaczniemy przemierzać chodniki ułożone pośród ruin Troi, zajrzyjmy do relacji sprzed trzech lat, napomykającej o wydarzeniach sprzed trzech tysięcy lat i miejscach na Peloponezie, gdzie rozpoczęła się uwieczniona w strofach “Iliady” Homera trojańska awantura.
Obok ślepego greckiego poety i opiewanych przezeń bohaterów, postacią łączącą Troję i peloponeskie Mykeny oraz Tiryns jest Henryk Schliemann, postępujący za wskazówkami zawartymi w “Iliadzie” odkrywca pozostałości wymienionych antycznych miast.

"Homer (stgr. Ὅμηρος, Hómēros, gr. Όμηρος) (VIII wiek p.n.e.) – grecki pieśniarz wędrowny (aojda), epik, śpiewak i recytator (rapsod). Uważa się go za ojca poezji epickiej. Najstarszy znany z imienia europejski poeta, który zapewne przejął dziedzictwo długiej i bogatej tradycji ustnej poezji heroicznej. Do jego dzieł zalicza się eposy: Iliadę i Odyseję."

(fragment artykułu z Wikipedii)

rysunek: Ania B.

Jak wspomniano, Henryk Schliemann potraktował epos Homera jako wiarygodne źródło informacji nie tylko o przebiegu i bohaterach wojny trojańskiej, ale także o szczegółach topograficznych takich, jak obwód murów, czy odległość miasta od brzegu morskiego.
Kierując się tymi wskazówkami wytypował wzgórze koło wsi Hisarlik i w roku 1871 rozpoczął tam wykopaliska, przy których prace trwają od tego czasu niemal nieprzerwanie, kontynuowane przez specjalistów różnych nacji – szczęśliwych posiadaczy koncesji tureckiego rządu. Ostatnimi czasy skądinąd wyraźna jest tendencja “turczenia” badań archeologicznych, nie tylko w Troi zresztą.
Dla zainteresowanego obserwatora wielkim walorem ekspozycji trojańskich wykopalisk jest wyraźne oznaczenie i opisanie warstw osadniczych.
Badacze doliczyli się ich nie mniej niż dziewięciu (niektórzy – nawet kilkunastu), bazując na subtelnych przesłankach pozwalających na datowanie, takich jak znajdowane w nich artefakty, lub techniki budowlane.

Pierwsze z powyższych zdjęć, skopiowane z zasobów internetowych, pokazuje próbę rekonstrukcji Troi w jej najbardziej znanej w świecie warstwie VI, przypisywanej czasom wojny trojańskiej (XIII w pne). Na kolejnym widać jedną z licznych tablic informacyjnych na terenie wykopalisk, nieźle obrazujących zidentyfikowane warstwy osadnicze, pokazane w terenie tak, jak na trzecim zdjęciu.
Jeśli zaś przyjrzeć się dokładnie czwartej fotografii, to widać w dalekiej perspektywie poza ruinami statek, zmierzający w stronę Cieśniny Dardanele (w antyku – Hellespont) i Morza Marmara (Propontis), a jeszcze dalej – zarys jednego z monumentów na półwyspie Gallipoli, upamiętniającego epizody I Wojny Światowej (o tym w następnych odcinkach).

Niewykluczone, że taki właśnie rzut oka upewnił Schliemanna co do lokalizacji Troi, według Homera osiągalnej w trakcie niedługiego marszu od wybrzeża, do którego dobiły okręty wiozące wojska spartańsko - mykeńskie (wsparte posiłkami innych greckich miast i wysp)
Nie chcąc dalej eksploatować cierpliwości Czytelników, oraz zasobów własnej niewiedzy, zakończę trojański epizod naszej eskapady naszkicowanym przez Żonnę konterfektem Panni Zofii Schliemannowej, ozdobionej przez jej znakomitego małżonka znalezioną przezeń w ruinach Troi antyczną biżuterią, która w jego wyobraźni i marzeniach mogła trzy milenia wcześniej należeć do pięknej Heleny. Porwanie Heleny, żony króla Sparty Menelaosa, przez Parysa, syna trojańskiego króla Priama,  miało być pretekstem do podjęcia przez grecką koalicję wojny przeciw Troi. Uczeni ciągle nie są zgodni co do tożsamości etnicznej mieszkańców Troi w owym czasie. 

Ten i kolejne odcinki “Tureckiego serialu” noszą podtytuły nawiązujące do skojarzeń religijnych, bo wielkie religie panujące w różnych epokach na terenach obecnej Turcji mogą, moim zdaniem, czytelnie identyfikować te epoki.
Zaczęliśmy zatem od “Panteonów”, będących określeniem zarówno zbiorowiska najważniejszych dla danej kultury bóstw, jak też poświęconych im sanktuariów.
Panteony były przedmiotem czci ludu i narzędziem sprawowania władzy przez panujących; ołtarze od zawsze podpierały trony, od zawsze z wzajemnością.
Przed nastaniem cywilizacji greckiej w drugim tysiącleciu p.n.e. niewątpliwie panowały wśród tamtejszych ludów (choćby Hetytów, którzy stworzyli potężne państwo w Azji Mniejszej) politeizmy, po których pozostało sporo śladów.
Natomiast panteon grecki i będący jego kalką rzymski, są nam doskonale znane zarówno dzięki źródłom pisanym, jak i dziełom sztuki oraz architektury.

Odwiedziliśmy w Troadzie (krainie, której Troja była metropolią) kilka fantastycznych przybytków, gdzie kamienne resztki zachowały się, w przeciwieństwie do otaczającej je w antycznych czasach zabudowy miejskiej z cegły suszonej na słońcu. Wszędzie wałęsaliśmy się praktycznie sami.
Sanktuarium Ateny w Assos góruje nad pobliskim wybrzeżem Morza Egejskiego i nad pozostałościami publicznych obiektów miasta, które w historii gościło tak znamienite postaci jak Arystoteles, czy św. Paweł z Tarsu.

Nieopodal trafiamy na zespół świątynny kolejnej ważnej postaci greckiego panteonu, Apolla. W tutejszym wydaniu nosi on przydomek “Smintheion”, z grubsza przekłada się to ponoć na “Apollo od myszy”. Gryzonie symbolizują tu zarazę, jaką miał zesłać Apollo na greckie wojska oblegające Troję, na prośbę kapłana imieniem Chryzos.
Nie wdając się w dalsze zawiłości związane z tym wątkiem, zachęcam Czytelników do wnikliwej lektury “Iliady”, gdzie wszystko zostaje przez Homera detalicznie wyłożone.

Ostatnie ze zdjęć obrazuje kawałek antycznej drogi, łączącej apollińskie sanktuarium z leżącym kilka kilometrów dalej miastem i portem Aleksandria Troas, nazwanym tak na cześć macedońskiego imperatora. Port został z czasem kompletnie zapiaszczony i pozostało po nim niewielkie jezioro o czerwonawej barwie.
Pozostałości okazałego niegdyś miasta badają zaś obecnie archeolodzy z uniwersytetu w Ankarze.
Wiadomo, że kwitło ono jeszcze kilka wieków po podboju rzymskim (133 p.n.e.), a nawet było brane pod uwagę przez cesarza Konstantyna jako potencjalna stolica imperium. Przegrało jednak w konkurencji z Bizancjum, o czym w kolejnych odcinkach.

Świętego Pawła spotkaliśmy już w Assos, zaś Aleksandria Troas była jeszcze ważniejszym punktem jego misyjnych wędrówek. Pojawienie się “Apostoła Narodów” w tej relacji zwiastuje rychłe zaistnienie chrześcijaństwa w rzymsko – greckim imperium i powolny zmierzch “Panteonów” w “Tureckim serialu”.

Skoro dobrnęliśmy do postaci niestrudzonego wędrowca – misjonarza, który kładł w połowie I wieku podwaliny chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim i w należyty sposób przypłacił to w końcu życiem, należy wspomnieć o tym, że swoje podróże odbywał morzem (choćby korzystając z portu Aleksandria Troas), ale także lądem, korzystając ze znakomitej sieci dróg, wybudowanych przez Rzymian dla podboju i administrowania imperium.
Najważniejszą bodaj z nich była Via Egnatia, przywoływana swojego czasu w relacji z Macedonii i Albanii, a także – z wędrówki w poszukiwaniu śladów Via Appia.
Via Egnatia łączyła dwie stolice Cesarstwa – Rzym i Bizancjum, wchodząc w mury tego ostatniego poprzez Złotą Bramę, od której wkrótce rozpoczniemy kontynuację naszej grecko – rzymsko – tureckiej opowieści.

Lustro weneckie – suplement

Nie daje mi spokoju poczucie, że artykuliki zamieszczone w tym blogu w poprzednich dwóch miesiącach były przyciężkawe, stosownie zresztą do nastrojów wokół panujących, wywołanych – wiadomo czym.
Dla niezbędnego czasem odprężenia zamieszczam więc trochę weneckich migawek, na których możecie Państwo zobaczyć kawałki miasta i okolicy, sami nie będąc przez nie widzianymi.
Jak w tytułowym weneckim lustrze.
Dodatkowym bonusem dla tych Czytelników, którzy zechcieli tu zajrzeć będą – obok fotografii – dwie akwarelki naszej niezawodnej Ilustratorki.
A że tekstu będzie malutko (to jeszcze jeden bonus!), możecie się Państwo czuć tym razem bardziej widzami niż czytelnikami.

Murano, Burano, Torcello i masa innych, to niewielkie wyspy na Lagunie Weneckiej, na które zmykali u schyłku zachodniego Cesarstwa Rzymskiego mieszkańcy kontynentalnych metropolii (Altinum, Akwileja ), chroniąc się przed najazdami huńskich czy germańskich barbarzyńców.
Teraz jest tam znacznie spokojniej niż we właściwej Wenecji, a nie mniej malowniczo.

Gondole to jak wiadomo jedna z głównych weneckich ikon, które po prostu są i już. Okazało się wszakże, że one też muszą być gdzieś budowane i naprawiane, co uświadomiło nam natknięcie się na gondolową stocznię na wyspie Giudecca.

Tak naprawdę, to cała Wenecja jest jedną wielką ikoną, złożoną z niezliczonej liczby podikon (nie wyłączając zamaskowanych w ostatnim czasie tubylców i przyjezdnych, przemieszczających się vaporetto, czyli tamtejszym wodnym tramwajem).

Kto nie czytał, niech koniecznie sięgnie po “Znak wodny” Brodskiego,
o którym wspomniałem we wpisie sprzed miesiąca. Można tam sprawdzić, w jaki sposób utalentowany fachowiec maluje słowami.
Ja zaś skromnie kończę ten wpis, tradycyjnie zapraszając do odwiedzenia bloga pod koniec każdego miesiąca, gdzie znajdzie się zapewne coś nowego.
A także – do przewijania go wstecz, bo funkcjonuje już od z górą sześciu lat.

Lustro weneckie

Lustro weneckie najczęściej można zobaczyć w filmach kryminalnych; ten zmyślny wynalazek pozwala dzielnym detektywom obserwować zachowanie złoczyńcy w pokoju przesłuchań, podczas gdy sami pozostają dlań niewidoczni.
Podobna idea, chociaż osiągnięta przy pomocy bardziej współczesnych środków technicznych, przyświeca mi przy redakcji niniejszego wpisu.
Chodzi mianowicie o to, abyście Państwo mogli popatrzeć chwilę na Wenecję, sami pozostając dla niej niewidoczni.


Udaliśmy się z krótką wizytą do miasta tysiąca kanałów i tysiąca przymiotników z wykrzyknikami na przełomie kalendarzowej zimy i wiosny po to, jak się okazało, aby zamienić nadbałtycką, niezwyczajną dla marca słoneczną i ciepłą aurę, na chłodną i deszczową akurat aurę adriatycką.

Słowem: taką, jaką w niezrównany sposób opisywał w swoim “Znaku wodnym” noblista Josif Brodski, gdy wyproszony z sowieckiej Rosji nabrał zwyczaju spędzania w Wenecji zim przez szereg kolejnych sezonów, by w końcu znaleźć odpoczynek na tamtejszej cmentarnej wyspie San Michele.
Z pewnym trudem znaleźliśmy jego grób, nie wiadomo dlaczego ulokowany w ewangelickiej części cmentarza, dosyć zaniedbanej i przypominającej przez to liczne zaniedbane cmentarze ewangelickie w naszych stronach rodzinnych.

Jednak to nie “Znak wodny” był pretekstem, żeby poszukać skromnej mogiły poety, a w każdym razie nie pierwszorzędnym pretekstem.

Od z górą miesiąca trwał najazd Rosji na Ukrainę; wydawało się światu, że szybko zostanie powstrzymany przez sprzeciw rosyjskiego społeczeństwa, któremu w świecie zaczynało się jakoby coraz bardziej podobać.
Koszmarny błąd – poparcie dla Putina i nacjonalistyczne wzmożenie Rosjan osiągnęło niebotyczny poziom, zaś świat gwałtownie zaczął rozglądać się za wytłumaczeniem sobie takiego stanu rzeczy
.
Zaroiło się zatem od publikacji, komentarzy, artykułów, audycji, dysput czy esejów, do których wręcz wypada dołączyć swój głos.
Brak kwalifikacji w tym zakresie nie powinien raczej być przeszkodą, podobnie jak niekoniecznie bywa przeszkodą w wypadku wielu autorów, będących o sobie dobrego zdania.

Dochodzimy tu do momentu, w którym łączyć się zaczyna motyw weneckiego lustra z wizytą przy grobie Josifa Brodskiego.
Postanowiliśmy bowiem, w obliczu powszechnej bezradności w zdefiniowaniu zakamarków “rosyjskiej duszy” i płynących z niej nieszczęść dla świata, przesłuchać na tę okoliczność Poetę, który określał siebie jako przesiąkniętego kulturą rosyjską Żyda, który zrządzeniem spraw dał się poznać ludzkości jako wielki twórca amerykański.
Przesłuchać tak, jak z użyciem lustra weneckiego: będąc niewidocznymi dla przesłuchiwanego (chociaż w przypadku ducha nie ma to większego znaczenia).
Za bazę przesłuchania obraliśmy, inspirowani aktualną sytuacją, wiersz napisany krótko po szczęśliwym rozpadnięciu się ZSRR, co w 1991 roku dało niepodległość Ukrainie.
Światu “zachodniemu” zaś – nadzieję na mozolne podążanie Rosji jego śladami sprzed wieków, a więc kształtowanie cywilizacji w myśl chrześcijańskich kanonów, a przy tym – cywilizowanie chrześcijaństwa w myśl zasad człowieczeństwa.
Poświęćcie, proszę, kilka chwil na powolne odczytanie wiersza, który przytaczam:

Josif BRODSKI
 
NA NIEPODLEGŁOŚĆ UKRAINY
 
Drogi Karolu XII, bitwa pod Połtawą
Chwała Bogu, przegrana. Graserką chropawą
Mówił, że czas pokaże, jego mać, ruiny,
Kość pośmiertnej radości z posmakiem Ukrainy.
 
To nie trawnik–widmo, skażony izotopem.
Żółto-błękitny Lenin ponad Konotopem,
Skrojony z płótna, widać, przysłała Kanada,
Za darmo i bez krzyża, lecz chachłom wypada.
 
Gorzki wszy karbowaniec, ziarnek w garści pełno.
Nie nam, Kacapom, wolno zarzucać im niewierność.
My sami, tak jak oni siedem lat w Riazaniu
Katorgi smak czuliśmy żyjąc na wygnaniu.
 
Mówmy, dźwięków materię pauzami znacząc surowo:
Krzyż wam na drogę, chachły, po liżniku droga.
Idźcie strojni w żupany, by nie rzec – w mundury,
W rosyjskie trzy litery, w świata cztery strony.
 
Niechaj teraz w lepiance chórem z wami Hansy
z Lachami zrobią porządek, pohańcy.
Jak leźć w pętlę, to razem, zupkę jeść pospołu,
A milej w pojedynkę kurę gryźć z rosołu.
 
Żegnajcie, chachły, razem żyliśmy – i z oczu!
Splunąć by w Dniepr, być może jeszcze się wstecz potoczy.
Brzydzicie się godnie nami, znudzeni, znużeni swą męką,
Rozłączonymi węgłami, wielowiekową udręką.
 
Źle nas nie wspominajcie, waszego chleba, nieba
Nam, gdy stłoczycie makuchy, fałszywego nie trzeba.
Nie ma co krwi psuć czy rwać na piersi koszuli,
Skończyła się, widać, miłość, jeśliście ją czuli.
 
Coś zagrzebano zbytnio motyką w rwanych korzeniach.
Was rodził grunt, czarnoziem płodny, ziemia,
Wystarczy rozhuśtać prawa, szyć jedno i drugie w znoju.
Ta ziemia wam nie daje, w tym błocie, spokoju.
 
Oj, wy łąki, arbuzy, piękności, stepy, pielmienie,
Więcej chyba tracili ludzi niż grosza w kieszeni.
Jakoś się przebijemy. A łzie, co w oku się kręci,
Nikt nie nakazał, by trwała do drugiej okazji w pamięci.
 
Z Bogiem orły, kozacy, hetmani i gieroje,
Lecz kiedy umierać wam przyjdzie, hultaje i buhaje,
Będziecie rzęzić, czepiając się skraju materaca,
Te strofy Aleksandra, a nie brednie Tarasa.

           Tłum.: Leszek Szaruga

Muszę przyznać, że odczułem ogromny dyskomfort po pierwszej lekturze dziełka.
Przy kolejnej przyszła refleksja: przecież to niemożliwe, żeby gość takiego formatu jak Brodski w zgrabny, lecz wysoce chamski sposób pisał o Ukraińcach.
Chcę wierzyć, że jest to szyderczy tekst a’rebours, naprawdę mający pokazać sposób myślenia większości Rosjan, ale nie Autora. Onże zresztą zbył nasze nagabywania w tej sprawie jedynie tajemniczym uśmiechem spoza weneckiego lustra.
“Chachły” skądinąd pojawiają się ostatnio w przechwytywanych korespondencjach rosyjskich żołnierzy z ukraińskiego frontu; widać to zwrot funkcjonujący od dawna w relacji “Wielkiej” do “Małej” Rusi.


Wstawiłem tych kilka zdjęć, aby pozwolić Czytelnikowi odpocząć nieco od tekstu.
Zdjęcia były zrobione jakiś czas temu w rodzinnym mieście Josifa B. oraz Władimira P., określanym często mianem “Wenecji Północy” , czyli Leningradzie/Petersburgu.

Pierwsze z nich obrazuje “russkij wojennyj korabl” – ciągle utrzymującą się na powierzchni wody “Aurorę”, jeden z symboli globalnego nieszczęścia, jakim była Rewolucja Październikowa (nawyk tytułowania tego wydarzenia wielkimi literami został mi po czasach szkolnych, przepraszam. Z drugiej strony niewykluczone, ze wkrótce dziatwa szkolna będzie przymuszana do pisania np. o Zamachu Smoleńskim)
Ostatnie – zachętę do odwiedzenia nastrojowej kawiarni nad Newą.

Wróćmy jednak do prawdziwej Wenecji (którą ponoć rosyjska Duma ma chęć przemianować na “Petersburg południa”) i nastawmy ucha na płynące zza weneckiego lustra/nagrobka Poety jego/nie jego urywane refleksje, próbujące zdefiniować w koncentracie kłopoty doczesnego świata.

Chamstwo. Jeśli zastanowić się chwilę, to owo pojęcie jest w stanie wyczerpać gros problemów trapiących cywilizację.
Wymaga jednak dokładnego opisu zjawisk, które, jak zapewne uważałby Noblista zza Weneckiego Lustra, są w nim zawarte.
Przychodzi ich do głowy bezlik, jednak wszystkie zdają się być pochodną skłonności do wykorzystywania swojej przewagi wobec innych w sytuacjach, gdy nie jest to konieczne ze względów egzystencjalnych.
Doświadczenie i wiedza o świecie wskazują nam, że chamem według takiego kryterium bywa wyłącznie istota ludzka, zaś ofiarami chamstwa mogą być wszelkie istoty przyrody ożywionej, jak też obiekty przyrody nieożywionej.
Na pierwszy rzut oka jest w tym stwierdzeniu pułapka, bo mogłoby sugerować wprost proporcjonalną zależność chamstwa i człowieczeństwa, jednak fakt występowania objawów chamstwa jedynie u części populacji unieważnia ewentualność wystąpienia takiej zależności.

Kompleksy. Kompleks niższości łatwo może generować uczucia zawiści i nienawiści, a kompleks wyższości – uczucie pogardy. Od pogardy i nienawiści powinniśmy zaś być chronieni przez Pana, jak napisał to Tenenbaum, a wyśpiewywali Gintrowski, Kaczmarski i inni. Od głupoty także.

Kłamstwo. Pamiętam z pobytów na letnich koloniach w dzieciństwie, że najlepszym kawałem zrobionym nielubianemu koledze było poczęstowanie go pieczołowicie zebranymi na łące kozimi bobkami, starannie zawiniętymi w papierki po cukierkach.
Mówienie nieprawdy, czyli kłamstwo, to dość powszechna ludzka przywara, najczęściej mająca u podłoża chęć uniknięcia konsekwencji nieładnego uczynku.
Jednak kłamstwo użyte w przestrzeni publicznej dla osiągania politycznych celów przypomina owe kolonijne “cukierki”; opakowane w efektowne papierki propagandy stanowi z reguły zawartość znacznie gorszą niż kozie bobki.

Żądza władzy i posiadania. Skłonność naturalna w ludzkich społecznościach, jednak wymagająca mechanizmów ograniczających, bo osiągnięta – szybko ulega zwyrodnieniom. Próbą ograniczeń jest wypracowanie i strzeżenie systemu demokratycznego; żeby przekonać się, jak trudne to zadanie, nie musimy nawet zaglądać za wschodnią granicę, wystarczy krajowe podwórko.
Prawdziwa demokracja bazuje bowiem, jak wiadomo, na szeregu misternie powiązanych ze sobą, a jednak w istocie niezależnych od siebie instytucji, patrzących sobie wzajemnie na ręce i efektywnie pilnujących, aby żadna nie wyrosła ponad miarę.
Noszą one poważne nazwy: Sądów, Parlamentów, Trybunałów, Prezydentów i podobnych, przed którymi wypada uchylić kapelusza.
Bardzo łatwo jednak owe poważne nazwy mogą przeobrazić się w przywoływane wyżej papierki od cukierków, zawierające produkty demokracjopodobne o wartości kozich bobków, niezbędne autokratycznym kacykom do lukrowania ich niecnej działalności i zyskiwania aplauzu tłumów.


Miał być idylliczny wpis o Wenecji, a przez Putina i Brodskiego wyszła garść pseudofilozoficznych spostrzeżeń.
Mają one wszelako wartość przynajmniej dla mnie, bo pozwalają z punktu widzenia emerytowanego hydraulika docenić wysiłek prawdziwych filozofów.


Po drodze (2)

Zaczynam pisać ten artykuł oczekując na werdykt jury Konkursu Chopinowskiego 2021, któremu skądinąd nie zazdroszczę rozterek przy wyborze zwycięzcy spośród fantastycznej stawki młodych pianistów.
A wspominam o tym, bo jakoś tak mi się porównały dwie postaci, obecne ostatnio w mediach, które łączy wyłącznie arcypolska spółgłoska “sz” na początku nazwiska.
Więc Chopin (czyt.: Szopę😉), oraz Szydło (czyt.: Szydło) – dwa bieguny skali postrzegania Polski w Europie i świecie, oraz jej tam obecności.
Lub nieobecności.


Wróćmy jednak do tego, co zdarzało się “po drodze” kiedyś, a czego ślady znajdujemy tu i ówdzie “po drodze” dzisiaj. Kolejna panoramka obrazuje umieszczoną na cypryjskiej plaży instalację w postaci wielkiej piły dwuręcznej, żegnającej słońce zapadające w wody śródziemnomorskiego Basenu Lewantyńskiego.


Piła żegna słońce codziennie, odkąd ją postawiono, zapewne z jakimś zamysłem artystycznym. Może chodziło o rzewne wspomnienie cedrowych lasów, wytrzebionych Cyprze przez wieki dość skutecznie, chociaż na szczęście – nie do końca.

Zaniosło nas dość niespodziewanie na tę wyspę, od najdawniejszych czasów obdarzaną przeróżnymi dodatkowymi określeniami; a to – że Afrodyty, a to – że kocia, a to – że rajska (chodzi najpewniej o raj podatkowy).
Omijaliśmy starannie większe miasta, a jeszcze staranniej – rozrastające się, niestety, wzdłuż wybrzeży przybytki masowego przemysłu turystycznego. Dzięki temu mogliśmy cieszyć się kontaktami z ludnością tubylczą, o której chce się mówić rzeczy prawie wyłącznie sympatyczne.
Prawie, bo z tej oceny należałoby wyjąć tamtejszych kierowców, którzy potrafią w niemiły sposób okazać całkowity brak zrozumienia dla przybysza z północy, chcącego wynajętym wehikułem włączyć się do ruchu na normalnych zasadach.
Ten niemiły zgrzyt jest spuścizną kilkudziesięcioletnich rządów Brytyjczyków, po których można by się spodziewać lepszych manier, niż poruszanie się nie tą co reszta świata stroną drogi.


Drogi cypryjskie nie mają, poza powyższą obserwacją, większego znaczenia dla snucia naszych refleksji, ale sama wyspa od zawsze była komuś po drodze.
Chociażby krzyżowcom, dla których z uwagi na bliskość będącej ich celem Ziemi Świętej, była naturalną bazą logistyczną i zaopatrzeniową. Z czasem zaś, gdy przestawało im się w owej Ziemi darzyć, Cypr stawał się ich trofeum.

Jak pamiętamy, pierwsze wyprawy krzyżowe na Bliski Wschód zaowocowały między innymi powstaniem zakonów rycerskich i osiągnięciem przez nie potęgi pozwalającej istotnie wpływać na bieg spraw w Europie.
Na przełomie XI / XII wieku Joannici i Templariusze, a kilkadziesiąt lat po nich – Krzyżacy (używam tu zwyczajowych, uproszczonych nazw) zaczynali w sposób nadzwyczaj zbożny, strzegąc świętych przybytków, bądź sprawując szpitalną opiekę nad uczestnikami krucjat.
Wszystkie trzy bractwa zmuszone były pod koniec XII wieku zmykać z Ziemi Świętej i znalazły swoją pierwszą przystań na pobliskim Cyprze, przy czym Templariusze odkupili wyspę od jednego króla i zaraz sprzedali innemu królowi, zachowując jednak znaczne posiadłości. Rozległe dobra, uzyskane drogą najróżniejszych nadań i innych kombinacji mieli też Joannici, którzy urośli dodatkowo po przejęciu włości Templariuszy, gdy tych ostatnich w nagłym trybie zlikwidował (częstokroć fizycznie) król Francji Filip IV.
Zakonne dobra, dające zacne dochody dzięki produkcji cukru trzcinowego i wina chronione były przez załogi niewielkich zamków, jak te na zdjęciach powyżej.


Jeśli zaś o wina chodzi, to właśnie czas funkcjonowania na Cyprze zakonnych komandorii przyczynił się do ich rozsławienia. Dziś ciągle bywają świetne.
Te najsławniejsze zaś od wieków noszą nazwę “Commandaria” (gdyby były wątpliwości, to na lewym zdjęciu poniżej widać fragment kciuka lewej dłoni, ujmującej butelkę).


Krzyżaków (którzy również uszczknęli to i owo z cypryjskich włości) w tym blogu było, jest i pewnie będzie jeszcze sporo, bo ich spuścizna najmocniej naznaczyła wizerunek południowego wybrzeża Bałtyku, stanowiącego skądinąd północną granicę Polski.
Nad Templariuszami popracujemy jeszcze kiedyś, natomiast Joannici pojawią się już wkrótce. Pojawią się zresztą kolejny raz, bo przecież gościli już na naszych łamach, choćby w obszernej relacji z Malty.
Istotnym rysem bliskowschodnich, katolickich wypraw krzyżowych, obok starań o wyparcie muzułmanów z Ziemi Świętej, było podkopywanie na wszelkie możliwe sposoby pozycji wschodnioobrządkowego chrześcijaństwa w ciągle jeszcze będącym w niezłej formie Cesarstwie Bizantyjskim. Ten ostatni zamysł udał się zresztą najlepiej, co walnie przyczyniło się do upadku Bizancjum po stu kilkudziesięciu latach od ustania krucjat.
Chrześcijaństwo rytu wschodniego przetrwało wszakże, jak wiadomo, do dzisiaj, emanując ilością i bogactwem swoich przybytków w takich miejscach, jak Cypr.
Częste są tam, by zacytować jednego z lokatorów wspomnianego przed miesiącem Lidzbarka Warmińskiego, biskupa Ignacego Krasickiego, enklawy w których widać “bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie – domki”. Szczęśliwie wśród tych przybytków dadzą się czasem znaleźć knajpki z całkiem smacznymi specjałami.


Dla odprężenia proponuję PT Czytelnikom obejrzenie ograniczonej ilości cypryjskich widoków, zamieszczonych bez wyraźnej myśli przewodniej.


Kończę pisać ten artykuł, znając werdykt jury Konkursu Chopinowskiego 2021 i mimo własnych spostrzeżeń, absolutnie go akceptując, jako werdykt niezależnego ciała rozsądzającego.
Równolegle zmagam się, podobnie jak zapewne gros Czytelników, z gniewem opanowującym normalnego człowieka, słyszącego o możliwych sposobach odnoszenia się do niezależnych werdyktów wydawanych przez sądy, których jurysdykcję strony wcześniej zaakceptowały.
Dokładniej: sposobach jeszcze niedawno wydających się niemożliwymi!
Jeśli ktoś mi zarzuci, że powyższe uwagi są na poziomie właściwym dla przedszkoli, to potwierdzę: już przedszkolacy powinni mieć (i najczęściej mają) świadomość podstawowych reguł funkcjonowania zbiorowości.
Nie jest jednak pewne, czy dotyczy to osób, które w dzieciństwie dopuściły się takich uczynków, jak kradzież księżyca (do spółki z bratem – bliźniakiem).

 

 

 

 

Warstwy III

Jeśli starczyło Wam cierpliwości na przeczytanie dwóch poprzednich wpisów (nazwanych nieprzypadkowo Warstwy I i Warstwy II) to zdołacie, mam nadzieję, przebrnąć również przez ten artykuł, zamykający grecką trylogię.
Próbuję w tej relacji pokazać napotkane przez nas podczas tygodniowej zaledwie wycieczki pod koniec 2019 roku miejsca, charakterystyczne dla najważniejszych okresów historii Grecji, które nazywam “warstwami”.
Pomniki warstw najstarszych, od mykeńskiej po klasyczną już widzieliśmy we wpisach z grudnia 2019 i stycznia 2020, na znalezienie ciekawych pamiątek z czasów rzymsko – bizantyjskich zabrakło czasu (chociaż i tak tkwią na ogół pomiędzy starszymi i młodszymi od nich warstwami), proponuję zatem przeskok o jakieś półtora tysiąca lat i zatrzymanie się na roku 1204.
Wtedy to obejmujące ziemie greckie Cesarstwo Bizantyjskie (a więc dawne wschodniorzymskie) padło ofiarą najazdu europejskiego rycerstwa, które wybrawszy się na IV wyprawę krzyżową, niespodziewanie zboczyło z kursu do Ziemi Świętej i zdobyło Konstantynopol.
Podłoże takiego obrotu sprawy było skomplikowane, nie miejsce tu na rozpisywanie się o nim; zaciekawionym polecam świetną, przystępnie napisaną monografię Michaela Angolda “Czwarta krucjata”.
Rezultatem ciągu wydarzeń z przełomu XII i XIII wieku było między innymi powstanie frankijskiego (łacinnicy, Frankowie – tak zachodnich krzyżowców nazywano w greckojęzycznym Bizancjum) Księstwa Achai na Peloponezie, oraz Księstwa Aten, a także kilku enklaw przyznanych Wenecjanom – największym bodaj beneficjentom krucjatowej awantury.
Do największych zaś przegranych należały, jak twierdzą badacze dziejów, cne konstantynopolitańczykówianeczki.
Dostojne damy z Konstantynopola
spotkała przykra od krzyżowców dola,
bowiem one tyż
musiały wziąć krzyż,
taka to już bywa dam podbitych rola.



Twierdze budowane, rozbudowywane, odbudowywane, nadbudowywane na wcześniejszych założeniach przez Wenecjan przez prawie pięć wieków, począwszy od końca dwunastego, miały za zadanie ochronę szlaków i faktorii handlowych przynoszących gondolierskiej republice bogactwo i potęgę.
Swojego czasu opisaliśmy i pokazaliśmy potężną twierdzę na wyspie Korfu .
Na nieodległym Peloponezie mogliśmy zaś zobaczyć trzy imponujące dzieła fortyfikacyjne: w Metoni i Koroni, tworzące zespół zwany “dwojgiem oczu najjaśniejszej Wenecji”, oraz znacznie młodszą, osiemnastowieczną twierdzę górującą nad Nauplionem.

Najmilsze wspomnienia przywołujący Nauplion był naszą bazą przez trzy dni.
Można poniżej zobaczyć, jak artyści poświęcali się dla uwiecznienia wizerunku uroczego hoteliku i jakie efekty przyniosły ich usiłowania, a także jakie widoki rozciągają się po pokonaniu tysiąca kilkuset schodów wiodących do weneckiej twierdzy zwanej Palamidi:


Wenecjanom wystarczały, jako kupcom i żeglarzom, zdatne do ufortyfikowania, leżące przy dogodnych portach, nadmorskie wzgórza.
Panowie krzyżowcy, “łacinnicy”, tworząc na opanowanych terenach bizantyjskich swoje frankijskie księstwa (a także na pewien czas – Cesarstwo Łacińskie), poświęcali również śródlądziu uwagę, stosowną do potencjalnych możliwości jego gospodarczego żyłowania.
Obejmujące większość Peloponezu łacińskie księstwo Achai zyskało za sprawą zdobywców nową, praktycznie od podstaw zbudowaną w górach nieopodal ruin antycznej Sparty, stolicę – Mistrę.
Frankowie nie porządzili tu wszakże dłużej niż pół wieku, ustępując przed odzyskującym siły i terytoria po krucjatowym najeździe, cesarstwem bizantyjskim.
Mistra zaś przeżyła lata świetności aż do czasu podboju osmańskiego, który w jej przypadku nastąpił w 1460 roku, kilka lat po zdobyciu przez Turków Konstantynopola. Potem miasto podupadało, aby w okresie wyzwalania Grecji spod panowania tureckiego na początku XIX wieku, kompletnie się wyludnić.
Opuszczone ruiny stanowią malowniczą scenerię fotograficzną pod warunkiem, że przybędzie się tam w godzinach porannych – wówczas jest szansa zrobienia lepszych zdjęć niż moje, którym przedzachodnie światło zdecydowanie nie sprzyjało.

Zamieściwszy powyższe fotki stwierdziłem, że nie są jednak całkiem liche i w jakimś stopniu odwzorowują rzeczywistość, co natchnęło mnie ochotą do podsumowania greckich relacji w możliwie najtreściwszej formie.
Nie będzie to nic odkrywczego, ale że od banału chciałoby się uciec, to wspomnę pokrótce w historycznym aspekcie o sprawie, która zaprząta ostatnio uwagę świata.
Mam na myśli epidemie najróżniejszych choróbsk, od zawsze dręczących i dziesiątkujących ludzkość.
Od zawsze starano się znajdować antidota na epidemiczne klęski, dawniej ze skutkiem marnym, w nowszych czasach zaś – coraz lepszym (choć sposobami kontestowanymi ostatnio przez różne antyszczepionkowe i proznachorskie sekty).
Od zawsze też, w obliczu braku naukowych metod walki z epidemiami, sięgano po elementy z pogranicza magii i wierzeń religijnych; spektakularnym tego przykładem jest choćby wspomniany w poprzednim “greckim” wpisie antyczny kompleks świątynno – medyczny w Epidauros.
W różnych terapiach wszakże, jak też na wszelkie kłopoty, pomocny może być taniec.
Najlepiej taki, który Grekowi Zorbie pozwolił otrząsnąć się po “pięknej katastrofie”. Przypomnijcie sobie przy okazji ten nieśmiertelny film, a na razie – posłuchajcie i popatrzcie na trochę podstylizowany, ale cudny taniec!

Warstwy II

Przeżywszy w zdrowiu wymagający znacznego poświęcenia na polu konsumpcyjnym okres świąteczno – noworocznej rozpusty, wracamy do greckich, warstwowych wspomnień, podtrzymując obietnicę samoograniczania się w szafowaniu słowem, na rzecz obrazu. Całkiem milczeć jednak się nie da.
Jako że odwiedziliśmy Helladę krótko przed zimowym przesileniem, skojarzyło się nam ono z boginią nocy Nyks ,
której najważniejsze sanktuarium znajdowało się w Megarze , obecnie niepozornym miasteczku, mijanym w drodze z Aten, równolegle do pobliskiej wyspy Salamina, poprzez Korynt na półwysep Peloponez.
Naszkicowana przez Janusza mapka pozwala wyobrazić sobie genezę ksywki, nadanej jednej z mieszkanek domu seniora w niezapomnianej sztuce Stanisława Grochowiaka “Chłopcy” przez jej współpensjonariuszy, mianowicie: “babcia Peloponez”. Bo, jak uzasadnił to jeden z “chłopców”, nieboga moczyła się w kształcie tego półwyspu.
Mapka wszakże obrazuje, poza zarysem wybrzeża, także trasę przebytą przez nas na Peloponezie, w ciągu kilku dni u schyłku 2019 roku.
Powolna jazda dobrymi, pustymi o tej porze roku drogami i odczytywanie nazw miejscowości (też wolnych akurat od chmar turystów) sprawiła, że poczuliśmy się jak szkolni repetowicze, którym powtórkę z historii dane było uzupełnić oglądem miejsc, gdzie ona się działa. To najlepiej pozwala utrwalić materiał, nie tylko w Grecji zresztą.
Taki Korynt, dajmy na to, z którego nazwą natychmiast łączymy choćby “kanał koryncki“, “córy Koryntu” czy “listy św. Pawła do Koryntian“, nie pozwoli się ominąć bez zwiedzenia fantastycznych pozostałości jednej z najważniejszych greckich poleis w warstwach archaicznej (800 – 479 p.n.e.), oraz klasycznej (479 – 323 p.n.e.).
Kanał zaś, choć 25 wieków młodszy, też robi wrażenie. Myślano o nim już w starożytności, jednak wykuto (skał tamtejszych nie dało się przekopać, jak Mierzei Wiślanej) dopiero pod koniec XIX wieku, przerabiając de facto półwysep w wyspę – jednak z powodów niezaprzeczalnie racjonalnych.

We wspomnianych okresach, czy też warstwach (by starać się uplastycznić w wyobraźni cezury czasowe), obejmujących blisko pół tysiąclecia, helleńska cywilizacja ugruntowała się, ekspandując wzdłuż wybrzeży mórz Śródziemnego i Czarnego, wraz z ich kolonizacją przez społeczności różnych greckich poleis.
Bywaliśmy już w takich miejscach, notując nasze spostrzeżenia choćby tu i tu.
Znacznie dalej natomiast poniosły zdobycze tej cywilizacji hufce Aleksandra Macedońskiego, początkując kolejną warstwę – okres kultury hellenistycznej , która wkrótce z kolei stała się ważnym składnikiem budulca imperium rzymskiego, gdy Wieczne Miasto jęło podporządkowywać sobie świat.


Mawiał ze Sparty wódz,
że niby “chcieć – to móc!”
chciał bardzo pewnej nocy,
lecz nie stanęło…mocy,
ażeby Persa tłuc.


Wróćmy do obrazków z naszej podróży.
Ze sławnej Sparty starożytnej pozostały mało widoczne resztki, firmowane przez współczesny pomnik Leonidasa, jednak duch miejsca mieszkający w tysiącletnim gaju oliwnym porastającym nieliczne ruiny, przyprawia o dreszcze emocji.
Obyczaje i wychowanie spartańskie od wieków stanowią wzorzec dla absztyfikantów systemów społecznych, w których jednostka jest przedmiotem w rękach władzy państwowej, a siła najważniejszym argumentem.
Obserwacje wskazują jednak, że tego rodzaju systemy stają się z czasem, w najlepszym przypadku, nawozem dla dorodnych drzew – jak w Sparcie.

Wspomniana wyżej klamra czasowa, spinająca najwspanialsze warstwy starogreckiej cywilizacji – archaiczną i klasyczną, ma naturalnie umowny zakres,
który pozwala na porządkowanie wiedzy historycznej.
Nie da się domknąć relacji z odwiedzonych na Peloponezie reliktów tego okresu bez wspomnienia o obiekcie zupełnie niezwykłym: kompleksie sanktuaryjno – sanatoryjnym w Epidauros . Zaproponowana tu zbitka nazewnicza nie wyczerpuje zresztą wszystkich jego funkcji, bo należałoby dodać jeszcze co najmniej: sportową, teatralną, kulturalno – edukacyjną i hotelową.

Największy w starożytnej Grecji amfiteatr, stadion z gimnazjonem i palestrą, termy do kąpieli leczniczych, czy hotel dla kuracjuszy i pielgrzymów, otaczały centralny zespół świątynny poświęcony Asklepiosowi , mitologicznemu bogu nauk medycznych. Była tam też świątynia Artemidy, której mitologia powierzyła, między innymi zadaniami, opiekę nad klientkami miejscowej izby porodowej.

Mitologia grecka, będąca spoiwem tej wielkiej cywilizacji, wymyka się jakimkolwiek próbom “warstwowania”, bowiem jest konglomeratem wierzeń różnych grup etnicznych, zasiedlających w zamierzchłej przeszłości przez długie wieki Attykę, Tessalię, Peloponez, czy rozliczne wyspy mórz Egejskiego i Jońskiego. Jej “eksport” poza rejony właściwej Grecji był wynikiem najpierw Wielkiej Kolonizacji, potem podbojów aleksandryjskich, w końcu zaś – po “ułacinnieniu”- adaptacji przez rzymskich najeźdźców.


Wiem, że nie możecie się doczekać obiecanych szkiców i akwarelek, więc już to nadrabiam, a komentarz i zdjęcia będą po nich:

Tak widzą wejście do sławnego tolosu w Mykenach, nazywanego Grobem Agamemnona, lub  Skarbcem Atreusza Ania ( obrazek z lewej) i Janusz.
Tak widział je Juliusz Słowacki (był tam 180 lat przed nami), oraz obiektyw mojego aparatu (od wewnątrz grobowca, za to z sylwetkami współtowarzyszy podróży):

 

Żadna z przywołanych wyżej nazw grobowca nie odzwierciedla raczej jego prawdziwego przeznaczenia (to znaczy – grobowiec był, ale nie wiadomo czyj).
Odsłonięty w pełnej krasie i zbadany dokładnie, stał się niewątpliwie jedną z ikon dziewiętnastowiecznej, “romantycznej” archeologii, w inspirujący sposób opisanej lata temu przez C.W.Cerama w bestsellerze “Bogowie, groby i uczeni” , a potem przez innych autorów prac z “ceramowskiej” serii.
Najbardziej spektakularne były odkrycia Heinricha Schliemanna , urodzonego w starosłowiańskim Nowym Bukowie (Neubukow) pasjonata historii, który przy braku zawodowego i akademickiego przygotowania zadziwił świat i udowodnił, że naprawdę “chcieć to móc”. Podążając za wskazówkami zawartymi w Iliadzie i Odysei Homera Schliemann zlokalizował i odsłonił ruiny Troi, jak też badał założenia pałacowo – obronne w Mykenach i Tyrynsie.
Troję może uda się kiedyś zobaczyć, zaś dwa kolejne miejsca, kanoniczne przykłady kultury mykeńskiej, przedeptaliśmy starannie na Peloponezie, jako niemal jedyni zwiedzający owe mityczne, a jednak realne budowle.
Gdy minie się współczesne, skromne miasteczko Mykeny, dostrzec można potężny, osadzony na stromych wzgórzach kompleks wzniesiony z kilkunastotonowych głazów uformowanych w cyklopowe mury.

Nie sposób powiedzieć czy napisać coś sensownego (a zwłaszcza nowego) o miejscu, opisanym po stokroć przez wielkich opisywaczy, gnieździe ważnych zdarzeń i postaci  greckiej mitologii, oraz bohaterów homerowych eposów. Właściwiej jest spróbować przypomnieć sobie te historie, snując się w ciszy wśród prawiekowych budowli tak, jak nam to było dane (tylko kasa biletowa przy wejściu przypominała o dniu dzisiejszym).
Z leżących (w odróżnieniu od górzystych Myken) na płaskim terenie monumentalnych pozostałości Tyrynsu, widać apetyczne połacie gajów pomarańczowych, obsypanych dojrzałymi u progu zimy owocami. Obiekt zwany często cytadelą, jest rówieśnikiem mykeńskiego i w widocznej obecnie formie ma co najmniej trzy i pół tysiąca lat, oraz widoczne zdaniem fachowców znamiona wpływów egipskich, przeniesionych tu poprzez kreteńską kulturę minojską.
Na samym dole tego wpisu, zaraz za zdjęciami z Tyrynsu, zamieściłem ściągę, którą musiałem zrobić przygotowując się do wycieczki i do niniejszej relacji.
Ze ściągi tej łatwo się zorientować, że czeka Czytelników jeszcze spotkanie z warstwami dotychczas nienaruszonymi. Już w kolejnym artykule.

A to wspomniana chaotyczna nieco, ale przydatna ściągawka:

1.Okres neolitu (7000 pne. - 3100 pne.)
2.Okres helladzki (era brązu 3100 pne. - 1100 pne.) - kultura minojska (Kreta) - kultura mykeńska (Mykeny, Teby, Tiryns, Ateny, Pylos), od ok. 1600 do 1100 pne.
3.Wieki ciemne (1100 - 800 pne.) - bardzo mało śladów 
4.Okres archaiczny (800 - 479 pne.) - wielka kolonizacja VIII-VI w. pne. - pierwsze igrzyska w Olimpii (776 pne.) - ostatnie 393 AD - Ateny - Sparta - demokracja ateńska (Solon, potem tyran Pizystrat, demokracja Klejstenesa) - tyrani (Fejdon z Argos, Kypselos z Koryntu, Ortagoras z Sykionu), VI w. pne. - wojny perskie (499-479 pne.) - Maraton, Plateje, Salamina
5.Okres klasyczny (479 - 323 pne.) - dominacja Aten, ugruntowanie demokracji przez Peryklesa - wojna peloponeska (431 - 404 pne.) osłabienie Aten, wzmocnienie Sparty potem sojusz Aten z Tebami, potęga Teb, pobicie Sparty pod Leuktrami (371) - klęska Aten w powstaniu inspirowanym przez Persję (355 pne) - ekspansja Macedonii (360 - 323 pne.) 
6.Okres hellenistyczny (323 - 30 pne.), zakończony podporządkowaniem Rzymowi większości państw powstałych po podbojach Aleksandra Macedońskiego i po wojnach diadochów 
7.Prowincja rzymska, a od IV w. AD - pod władzą Bizancjum, w tym czasie najazdy Gotów, spustoszenie Aten, trochę później najazdy Słowian 
8.Po IV krucjacie, od 1205 AD w Methoni i Koroni twierdze krzyżowców (w ramach księstwa Achai), po kilku latach opanowane przez Wenecję
9.Wenecja utrzymała zamki do zdobycia ich przez Turków AD 1500

 

 

 

 

 

 

Warstwy I

źródło: Onet

W krótkim poprzednim wpisie wspomniałem o podziemiach krakowskiego rynku, gdzie świetnie wyeksponowano odkryte w trakcie badań archeologicznych warstwy osadnicze starego miasta, począwszy od X wieku.
Nakładające się z biegiem czasu na siebie warstwy obrazują w sposób materialny kolejność kształtujących je wydarzeń historycznych (czasem też przyrodniczych), zaś odkrycia archeologiczne, splatając się z wiedzą uzyskiwaną ze źródeł pisanych, z analiz lingwistycznych, a ostatnio także z badań genetycznych, próbują w coraz dokładniejszy sposób opisywać przeszłość.


W różnych rejonach czytelne ślady cywilizacyjne sięgają różnych epok.
W Europie najgłębiej niewątpliwie lokują się w Grecji, kolebce naszej strefy kulturowej, krainie we wszystkich wymiarach postrzępionej.
Brać się za opisywanie greckich krajobrazów i greckiej historii, mając za poprzedników choćby Homera, Byrona, czy Herberta, byłoby zbytnią zuchwałością. Postaram się zatem ograniczać sferę słowną relacji na rzecz ilustracyjnej, której szczęśliwie nie poskąpili niezawodni współuczestnicy późnojesiennego wypadu, Ania i Janusz.
Na początek wspomnę o cieniutkiej i świeżej jak na Grecję warstewce (której nie mieli szansy opisać klasycy), spiętej klamrą ponad czterech dekad, dzielących czas powstania dwóch par zdjęć:

Nieprzypadkowo wytrwałość greckich wojaków bywała opiewana już w starożytnych eposach; ci na zdjęciach, pilnujący ateńskiego Grobu Nieznanego Żołnierza, przechadzają się niezmiennym krokiem przez dziesiątki lat, zmieniając jedynie kurtki stosownie do pory roku. Zerknijcie, jak się ruszają!


Zaznaczyć należy, że widniejące w podpisach zdjęć określenia pór roku dotyczą wyłącznie właśnie pór roku i ich zróżnicowania, o czym świadczy na przykład długość spodni, czy stopień zachmurzenia.
Kolejna różnica, to rusztowania oplatające obecnie ateński Partenon, którego zresztą dzięki mrówczej pracy konserwatorów przybyło od czasu zrobienia wcześniejszego zdjęcia.
/W tej peryklesowej budowli Turcy, podbiwszy południowo – wschodnią Europę w XV – XVI wieku, urządzili skład prochu, który efektownie eksplodował po trafieniu kulą armatnią wystrzeloną przez Wenecjan w 1687 roku, kiedy to ośmieleni turecką klęską pod Wiedniem, zdecydowali się dołączyć do antysułtańskiej koalicji. Tym sposobem polska husaria pośrednio przyczyniła się do dewastacji perły greckiego antyku. Wybuch rozrzucił kawałki Partenonu po całym wzgórzu Akropolu, gdzie są pracowicie odszukiwane i wklejane w oryginalne miejsca/

Przewodnicy dokładają starań, aby zainteresować zblazowanych turystów historią miejsca, ci jednak w najlepszym przypadku je szkicują, częściej jednak fotografują, najchętniej z sobą na pierwszym planie.

Wracając do tytułowych warstw, to ateński Akropol jest bez wątpienia  najsławniejszym spośród wielu greckich obiektów, gdzie można je “czytać” począwszy od czasów najdawniejszych.
Dogodne strategicznie i komunikacyjnie miejsca były obwarowywane – dla obrony przed najeźdźcami, oraz wyposażane w sanktuaria obowiązujących aktualnie bóstw – dla uświadomienia pospólstwu związków władzy z atrybutami świętości, już od czasów prehistorycznych.
Okres kultury helladzkiej, datujący się z grubsza 5 tysięcy lat wstecz (a więc jakieś 4 tysiące lat przed najstarszą warstwą krakowską), pozostawił po sobie powstałe w jego późnej fazie monumentalne budowle ( z ok. 1600 r pne.), spuściznę warstwy cywilizacyjnej zwanej “mykeńską”.
Do Myken zajrzymy w dalszym ciągu relacji, pewnie już w nowym roku (żeby pozwolić PT Czytelnikom spokojniej przygotować oraz zjeść to, co zwykli jadać na święta), jednak ślady murów z ogromnych głazów z tego czasu są widoczne także wśród najstarszej zabudowy wzgórza Akropolu.

Strzępy wiedzy zapamiętanej ze szkolnych lekcji historii odżywają na każdym kroku, a zapisane greckim alfabetem, odczytywane z pewnym trudem nazwy  przypominają, że to z greki wzięła się duża część terminologii wszelkich dziedzin, adaptowana do języków nowoczesnych.
Wśród mnóstwa zapożyczeń, dwa słowa są ostatnio szczególnie często obecne w naszych głowach: “demokracja” i “tyrania“. Te dwa systemy, czy raczej filozofie sprawowania władzy zmagały się ze sobą w czasach Solona, Pizystrata i Peryklesa, zmagają się w różnych miejscach na świecie do dzisiaj. Czasem tyranie i tyrani przedstawiają obraz karykaturalny, ale i tak szkody pozostające po ich przejściowym panowaniu trzeba usuwać latami.

Nie mogę odmówić sobie przyjemności zamieszczenia powyższych obrazków mimo, że każdy z Was oglądał je już zapewne w znacznie lepszym wykonaniu, a wielu – mogło naocznie przekonać się o wielkości greckiej sztuki architektonicznej, zwłaszcza z okresu klasycznego (IV – V wiek p.n.e.). i poprzedzającego go schyłku okresu archaicznego w historii starożytnej Grecji.
Takiego jednak zapisu wrażeń na pewno jeszcze nie widzieliście:

Pierwsza akwarelka przedstawia widok z okna pokoju, w którym nocowaliśmy – poza sezonem można tego typu “miejscówkę” wynająć za rozsądną kwotę
(dla uwiarygodnienia – zdjęcia):

Tu nasunął się jeszcze krótki ciąg wspomnień z 1976 roku: najpierw pomysł rzucony w klubie “Posejdon”, żeby ponurkować w warunkach odmiennych niż kaszubskie jeziora czy fragmenty wybrzeża Bałtyku, skąd nie przeganiały Wojska Ochrony Pogranicza. Kilkugodzinny marsz w śniegu powyżej kolan z beskidzkiego schroniska (gdzie urządziliśmy klubowe zimowisko) do najbliższej wioski, żeby dać się odhaczyć na liście wyborczej (chyba jedyny raz za PRL-u), bo bez tego nie można było marzyć o otrzymaniu paszportu.
Występowanie z uprzejmym podaniem o zakup kwoty bodaj 10 dolarów,
a jednocześnie – polowanie na “rzucone na rynek” żelazka i sowieckie aparaty fotograficzne, które podobno “szły” w Grecji, pozwalając uzupełnić zasób “cennych dewiz”. Równoległe polowanie na konserwy (zwłaszcza mięsne, nazywane przez nas pieszczotliwie “dupami wołowymi”), żeby jak najmniej owych cennych dewiz przeznaczać na miejscu na zakup jedzenia.
Nocowanie w namiotach na polu przy lotnisku (było wówczas znacznie bliżej centrum Aten, niż obecne, nowe) i długi marsz w kierunku Akropolu, żeby zaoszczędzić na bilecie autobusowym. W nagrodę – kontakt z wodą ciepłą, słoną i znacznie bardziej przeźroczystą, niż znana nam dotychczas.
Krótko wcześniej upadła w Grecji niesławnej pamięci junta “czarnych pułkowników”; zaczęła się tam kolejna już w historii kraju faza przechodzenia od tyranii w kierunku demokracji. Polska czekała na taki moment jeszcze kilkanaście lat, potem znów się przełamało w złą stronę, a teraz budzi się nadzieja na odkręcenie trendu, co jednak zależy od wszystkich ludzi swobodnej myśli.