Lodowiec

Czarna linia na mapie łączy dwa odległe, ale mające ze sobą sporo wspólnego, miasteczka:
szwedzkie Vemdalen i polską Wisłę.
Pierwsze z nich leży w Górach Skandynawskich, które w jego okolicy rzadko przekraczają wysokość 1000 m. Wisła zaś leży, jak wiadomo, w Beskidzie Śląskim, sięgającym w jej pobliżu podobnych wysokości.


Obydwie miejscowości są znanymi ośrodkami turystycznymi, popularnymi zwłaszcza zimą, z uwagi na rozmaitość tras zjazdowych i biegowych.
Łączy je także historia geologicznego czwartorzędu; skandynawski lodowiec w trakcie tzw. zlodowacenia południowopolskiego dotarł aż po Bramę Morawską, oddzielającą Beskidy od Sudetów, a położoną nieopodal Wisły.
Działo się to setki tysięcy lat temu, zaś wspomniany, nasuwający się od północy lodowiec, uformował w znacznej mierze powierzchnię Polski, tworząc moreny z przemielonych fragmentów Gór Skandynawskich, niesionych z okolic Vemdalen.
Czas owej mrożącej aktywności określić można (stosując zaproponowaną w tym blogu parę lat temu, “przełomową” klasyfikację), mianem pierwszego ze “skandynawskich falowań“, jedynego skądinąd niezwiązanego z poczynaniami gatunku homo sapiens.
Wymądrzywszy się odrobinę na początku wpisu, spróbuję dalszy ciąg ograniczyć do zdjęć i szkiców z obu stron Bałtyku, sumujących znikającą właśnie w otchłani przeszłości zimę 22/23.


Urządzenie miejsc takich jak Vemdalen nie powala wprawdzie formą architektoniczną, ale ich skala i funkcjonalność czynią je wysoce przyjaznymi i w każdym calu praktycznymi dla niedługiego pobytu.
Podobnie miłych enklaw nie brak wszakże również w licznych górskich miejscowościach w Polsce (której nazwa – według opinii części obserwatorów – może być w niedługim czasie zmieniona na “Orlenię”, jeśli sprawy w kraju w dalszym ciągu będą kierunkowały się tak, jak w kilku ostatnich latach).
Weźmy wzmiankowaną już wcześniej Wisłę – dopóki stoi się tyłem do koszmarnej, gigantycznej, zasłaniającej kawał Beskidu bryły hotelu “Gołębiewski”, to wrażenia wizualne są całkiem przyjemne.

Rejon Wisły (i w ogóle Śląska Cieszyńskiego) miał w dwudziestoleciu międzywojennym swoją wagę polityczną w obliczu polsko – czeskich niesnasek terytorialnych, stąd starania ówczesnych władz RP o lokowanie tam odpowiednio prestiżowych obiektów.
Przodowała naturalnie wśród nich funkcjonująca do dziś rezydencja Prezydenta RP, zbudowana na początku lat trzydziestych XX wieku w czystym stylu kanciastego modernizmu, lecz jeszcze przed wojną obdarzona dyskusyjnymi (choć bardziej praktycznymi w górskim klimacie) spadzistymi dachami.

Znalezione w internetowej domenie publicznej dawne zdjęcia w uroczy sposób dokumentują młodość stuletnich już prawie dzisiaj, lecz krzepko się trzymających i ciągle wielce użytecznych budowli.
Dom Zdrojowy, zamykający reprezentacyjny plac miasteczka, pełni dziś inne funkcje, natomiast nawet w czasie okupacji z powodzeniem funkcjonował jako Kurhaus Weichsel.
Kolejnym pomnikiem modernizmu w okolicy jest sanatorium dziecięce, zbudowane w latach trzydziestych według projektu Jadwigi Dobrzyńskiej – pierwszej w Polsce kobiety, która ukończyła studia architektoniczne i uzyskała uprawnienia projektowe.

Nie sposób ominąć wiaduktu kolejowego (na zmodernizowanej ostatnio, po długich i ciężkich cierpieniach, linii), który jest jednym z najbardziej fotogenicznych reliktów międzywojennego boomu inwestycyjnego między Gdynią a Wisłą.

Ciekawostką dnia dzisiejszego w Wiśle jest dość mało znane, lecz ze wszech miar godne polecenia, leżące trochę na uboczu, Muzeum Magicznego Realizmu.
Umiejscowione w willi zbudowanej na przełomie stuleci (XIX i XX, naturalnie) przez wyjątkowego luminarza wszech sztuk i nauk tamtego czasu, Juliana Ochorowicza, prezentuje pokaźną galerię dzieł artystów “odlotowych” zarówno dawniejszych (m.in. Salvatora Dali), jak i współczesnych.

Śniegu ostatniej zimy w Beskidach nie brakowało, zwłaszcza na starannie utrzymywanych trasach biegowych i zjazdowych. Kto wolał pobiegać – wybierał widoczne niżej szlaki Przełęczy Kubalonka, zaś zwolennicy formuły wyciąg – stok mogli na przykład:
dotarłszy już ze Szwecji szusować na Soszowie (szlifując przy okazji płynną wymowę tej frazy).

Jeśli ktoś z Państwa dotarł do tego miejsca, to mogę mieć nadzieję, że zagląda tego bloga nie od dzisiaj, a w dodatku ma jakieś oczekiwania na przyszłość.
Wpis, który za chwilę skończycie przeglądać, jest dziewięćdziesiątym ósmym od chwili, kiedy przyszło mi do głowy zacząć tę ilustrowaną pisaninę, a chwila ta miała miejsce siedem lat temu.
Jak zapewne zauważyliście, zwolniłem ostatnio tempo publikacji wpisów;
po prostu odwlekam moment zredagowania wpisu setnego, który w połączeniu z sugerującym zmiany, upływającym właśnie siedmioleciem, powinien obligować do zaproponowania czegoś odświeżonego.
Nie mam pewności, na ile to obligo zadziała, ale obiecuję nie poddać się bez walki.
Odebrawszy to zapewnienie, zechcijcie proszę zajrzeć na blogową podstronę : PRZESTRZEŃ – CZAS I PRZESTRZEŃ (beszczynski.pl), gdzie wymienione są wszystkie nazwy geograficzne, które w ostatnich siedmiu latach zaistniały w blogu, jak też limeryki powstałe z inspiracji tymi nazwami.
Zaznaczyć należy, że inspiracja zadziałała na razie jedynie w stosunku do niewielkiej części spośród nazw, a w dodatku zamieszczone zostały tylko takie limeryki, których lektura nie uraziłaby odczuć bardzo młodej, lub wyjątkowo uwrażliwionej obyczajowo, części Rzeszy Czytelniczej.

Na koniec – obraz ciekawego kościółka (jednego z reliktów cichych, choć ciągle trwających, zmagań katolicyzmu z tradycyjnie obecnymi w rejonie Śląska Cieszyńskiego odłamami chrześcijaństwa reformowanego). I tyle tematyki religijno – kościelnej w bieżącym odcinku.

Jeszcze tylko serdeczne podziękowania dla Tych z Państwa, którzy zechcieli życzliwie odnieść się do apelu, zamieszczonego m.in. w poprzednim wpisie tego blogu. Wpłaty otrzymane przez Lions Club Gdańsk – 1 pozwoliły na skompletowanie i wyekspediowanie kolejnych 200 apteczek taktycznych dla ukraińskich wojsk obrony terytorialnej.

Mędrca szkiełko i Orinoko

Każdemu co jakiś czas przydarza się doświadczyć uczucia iluminacji, oświecenia, wewnątrzmózgowej bryzy świeżej myśli, albo może – intelektualnego kopa. Impulsy takiego stanu rzeczy bywają różne; nierzadko lęgną się endemicznie w iluminowanej mózgownicy, częściej wszakże trafiają do niej z zewnątrz, jako gotowe światełka.
Poświęcę tutaj kilka słów temu drugiemu przypadkowi, który oświecił nas przed kilku laty prostym i nie specjalnie odkrywczym, ale konsekwentnie i perfekcyjnie wprowadzonym w życie przez Ankę P. pomysłem cyklicznych spotkań kulinarno – literackich (dla uniknięcia dyskusji, co ważniejsze, te dwie domeny uszeregowałem alfabetycznie. Warto jednak zauważyć, że przymiotnik “literackie” zawiera w sobie rdzeń “liter”).
Zostaliśmy zatem zaszczyceni zaproszeniem do dwunastoosobowej grupki, która kilka razy w roku zasiada przy Ankowym stole, wymieniając uwagi na temat zadanej wcześniej przez wyznaczonego Czytojada lektury, i w szybkim tempie odciążając mebel od zgromadzonych na nim dobroci.
Liczba dwunastu osób nie ma żadnego podtekstu, ani ewangelicznego, ani tym bardziej artystycznego (“Parszywa Dwunastka”), choćby z powodu znacznego stopnia sfeminizowania przedmiotowego stadka (a może lepiej : “roju”, bo Gospodyni jawi się wszystkim jako Królowa Matka).
Liczba bierze się po prostu z maksymalnej ilości miejsc siedzących przy stole.
Zdarzają się wszakże dość rzadkie okazje, kiedy zasiada przy nim także Trzynasty.
Panie są wówczas skłonne się posuwać, byleby wcisnąć jeszcze jedno składane krzesełko. A warto, bo Trzynasty dużo wie.
I tak wzmiankowany rój (niezbyt chyży, raczej stateczny) zlatuje się periodycznie od czasów sprzed nastania “dobrej zmiany”, czekając jej rychłego końca, i dzieląc się wrażeniami z przeczytanych książek i zjedzonych dań.
Niektórzy zapamiętują te niezwykłe spotkania także (ale oczywiście nie wyłącznie!) jako “kaszanki u Anki”.
Godzi się wspomnieć, że autorką powyższych zdjęć jest Isia K., zaś pierwsze z nich przedstawia małą instalację, stworzoną na okazję rozmowy o modnej ostatnio (i słusznie!) książce Radka Raka “Opowieść o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Drugie – kaszankę u Anki.


Złożyło się tak, że przedstawione pokrótce w styczniowym wpisie informacje i refleksje, dotykające arcyciekawej historii aktywności osiemnastowiecznych, pochodzących spod Gdańska, wybitnych przyrodników i publicystów, ojca Jana i syna Jerzego Forsterów, w idealny sposób mogą znaleźć kontynuację w tym artykule.
Wspomniany na początku “rój” czytelniczy zmaga się bowiem akurat, gdy piszę te słowa, z lekturą opasłego dzieła o długim tytule, przedłużonym o podtytuł; dla ułatwienia zamieszczam obok fotografię okładki.
Jest to pełna ciekawych szczegółów, z rozmachem rysująca historyczne tło epoki, opowieść o życiu i twórczości jednego z tytanów światowej nauki, Aleksandra von Humboldta.


Wzmianka o kontynuacji wątku sprzed miesiąca bierze się stąd, że jednym z naukowych mentorów Humboldta w jego wczesnej młodości był Jerzy Forster (o czym, jak również o naszym frapującym odkryciu związanym z prapoczątkiem Jerzego, wspomniałem w poprzednim wpisie).
Skoro zaś przypomniałem tę historię, to zanim przystąpię do próby ułożenia kolejnych zdań, zaproponuję rzut oka na przedstawione przez Żonnę wyobrażenie zimowego Gdańska, który mijali saniami w błyskawicznej podróży poślubnej 26 lutego 1754 roku rodzice Jerzego Forstera, Elżbieta i Jan (spośród innych dzieci tego stadła trafiłem jeszcze na wzmiankę o Virginii Victorii, zdolnej rysowniczce podrasowującej szkice brata Jerzego z “Podróży naokoło świata”).


Skupmy się jednak na przewodnim temacie tego artykułu, którym jest refleksja nad pracą (trudną do zakwalifikowania, bo łączącą cechy eseju, monografii, biografii i czegoś tam jeszcze) o Aleksandrze von Humboldcie.
Dzieło zawiera bogactwo pracowicie zebranych informacji o długim życiu uczonego, którego niezwykłe cechy umysłu, charyzma połączona z nieprawdopodobną gadatliwością, oraz pracowitość mogąca zawstydzić większość ludzkiej populacji (z piszącym te słowa na czele), uczyniły znaczącą instytucją dziewiętnastowiecznego świata.
Gość, który poświęcił się wnikliwym obserwacjom i badaniom przyrody, potrafił ich wyniki przekazać w formie łączącej suche naukowe dane z epickim rozmachem, nasyconym nieskończonym podziwem dla cudów natury.
A jednocześnie – głęboką refleksją na temat ludzkiego oddziaływania na przyrodę, oraz ludzkiej aktywności w ogóle.
Co zaobserwował, zbadał i przemyślał, przekazywał Humboldt w niezliczonych publikacjach, wystąpieniach publicznych, oraz w bezpośrednich spotkaniach z najważniejszymi postaciami ówczesnego świata, najczęściej w ich ojczystych językach.
Obdarzali go przyjaźnią i prosili o rady ojcowie – założyciele Stanów Zjednoczonych, wielcy władcy i kreatorzy polityki europejskiej, południowoamerykańscy rewolucjoniści, czy giganci nauki i kultury tamtych czasów.

Dla porządku wymienię po kolei nazwiska zobrazowanych wyżej (czasem w karykaturze) notabli:
Wolfgang Goethe, Thomas Jefferson, Napoleon Bonaparte, Simon Bolivar,
Georg Cancrin, Karol DarwinFryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I.
To tylko mała próbka ze znacznie liczniejszego grona ważniaków współczesnych Humboldtowi, którzy za zaszczyt poczytywali sobie z nim znajomość.
Nie cierpiał go jedynie Napoleon Bonaparte, najwyraźniej zazdrosny o Humboldtowe dokonania w sferze naukowej, w której sam miał nadzieję (nieuzasadnioną) dokonać rzeczy znacznych.
Przyglądając się nakryciom głowy szacownych postaci można wysnuć uogólnienie, że długie życie Aleksandra mieściło się między artystycznym kapeluszem Goethego, a trzymaną w ręku pikielhaubą Fryderyka Wilhelma IV, co z grubsza obrazuje postępujący proces wzrastania państw niemieckich, z coraz bardziej dominującymi je Prusami, od potęgi kulturalnej do potęgi gospodarczo – militarnej. Na szczęście ów faktor kulturalny (zawierający w sobie wszystkie sztuki i nauki) miał się tam ciągle dobrze.
Wiem, że prosiłyby się o umieszczenie tutaj liczne wtręty dotyczące samych Prus pod władztwem Hohenzollernów; jest to temat najbliższy nam terytorialnie i historycznie, więc z pewnością zmierzymy się z nim niedługo obszerniej.
Fryderyk Wilhelm IV, ten trzymający na obrazku powyżej wprowadzoną przez siebie jako obowiązkową część wyposażenia pruskiego żołnierza pikielhaubę, zaś na karykaturze obok przedstawiony w nieco mniej bojowej postawie, objąwszy pruski tron w roku 1840 wybrał się, jak to bywało w zwyczaju, na objazd swoich ziem w celu odebrania stosownych hołdów ze strony zachwyconych poddanych.
Zabrał ze sobą Aleksandra Humboldta, który kilkanaście lat wcześniej przeniósł się z ulubionego Paryża do nielubianego Berlina, skuszony hojną gażą szambelana dworu pruskiego, bardzo mu przydatną po przeputaniu całego rodzinnego spadku na rzecz pracy naukowo – podróżniczo – wydawniczej.
W drodze do Królewca Jego Królewska Mość raczył był zahaczyć o Gdańsk, gdzie odbierał hołdy, zaś Humboldtowi wręczono szybciutko dyplom honorowego członka Danziger Naturforschende Gesellschaft, czyli Gdańskiego Towarzystwa Przyrodniczego.
Fakt ten dokumentuje tablica, umieszczona przed niewielu laty na budynku Towarzystwa, który w obecnej rzeczywistości mieści siedzibę Muzeum Archeologicznego w Gdańsku.
Samo zaś Towarzystwo, (zreaktywowane w niemieckim Marburgu, podobnie jak niedobitki szeregu innych gdańskich, odwiecznych instytucji, które szukały po 1945 roku za Odrą miejsca do przetrwania), przez blisko 200 lat było forum nadmotławskiej aktywności naukowej, skupiając wiele znamienitych mózgów, a na początku XX wieku stało się osnową dla rozpoczęcia działalności bliskiej nam skądinąd uczelni, Politechniki Gdańskiej.
Nawiązuje do jego działalności Gdańskie Towarzystwo Naukowe (współpracujące zresztą z Marburgiem), którego prezes współprzewodniczy kapitule przyznającej coroczne Nagrody Naukowe Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza  (pod tym odnośnikiem zobaczycie informację o tegorocznych dwu Laureatkach, pomylonych zresztą w opisie zdjęcia. Dodam z dumą, że jedna z nich, Prof. Ewa, zaszczycała niejednokrotnie ciepłym słowem naszą blogową twórczość).
Drugim współprzewodniczącym kapituły gdańskiej Nagrody (podobno po drugiej stronie Bałtyku zaczyna się ostatnio mówić o Noblu jako o szwedzkim Heweliuszu) jest prezes gdańskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, której jedną z ważnych pomorskich placówek stanowi Instytut Oceanologii w Sopocie.


Wiążę te wątki, aby wspomnieć jeszcze jedną osobę przychylną temu blogowi, mianowicie Jacka, którego doczesna droga dobiegła niedawno końca. Był to Człowiek, który zrozumiał naukę (żeby nawiązać do przewodniego motywu tego wpisu). Człowiek, który cały swój temperament, zdolności i wiele serca poświęcił pracy na rzecz nauki (ale niemałą częścią tego dobrego serca zawładnęła też w ostatnich latach Iga, nasza wspólna wnuczka).


Widoczne na stronie startowej Instytutu Oceanologii jego sopocka siedziba, oraz żaglowy statek badawczy “Oceania”, to w dużej mierze efekty pracy Jacka.
“Oceania” od ponad trzydziestu pięciu lat wykorzystywana jest do badań na różnych akwenach, często też u wybrzeży Spitsbergenu, gdzie zaobserwowała ją nasza nieoceniona Ilustratorka.

Z wizerunkiem “Oceanii” sąsiaduje zdjęcie innego żaglowca, ponad stuletniego barku, przebudowanego na potrzeby niemieckiego stowarzyszenia szkoleń żeglarskich według koncepcji  inż. Zygmunta Chorenia, tego samego konstruktora, który niewiele wcześniej zaprojektował jednostkę badawczą Instytutu Oceanologii.
Piękny statek o charakterystycznych, zielonych żaglach nosi nazwę  “Alexander von Humboldt”, co po licznych tekstowych “skokach w bok”, pozwala nam wrócić na koniec wpisu do kilku jeszcze uwag dotyczących jego głównego bohatera.
Łatwo się domyśleć, że zieleń ożaglowania nawiązuje do pionierskiej w skali świata roli, jaką Humboldt odegrał w kształtowaniu świadomości o wpływie człowieka na środowisko przyrodnicze, oraz o konieczności ludzkiej troski o to środowisko.
Zagadnienia ekologii (termin ukuty zresztą przez jednego ze sławnych kontynuatorów jego pracy, Haeckla), były przewodnim tematem działalności Humboldta, począwszy od odbytej w 1792 roku wspólnie z Jerzym Forsterem podróży badawczej w dorzeczu dolnego Renu (napomknąłem o tym przed miesiącem; niestety znakomita ponoć relacja Forstera z tej wyprawy nie została dotąd przetłumaczona na polski).
Największy wszakże plon naukowy przyniosła blisko pięcioletnia wyprawa południowoamerykańska (1799 – 1804), podczas której gruntownie przebadał dorzecze rzeki Orinoko (zastępującej w tytule tego wpisu Mickiewiczowskie “Oko”).
Niektórzy twierdzą, że pozostawienie przez Humboldta tak gigantycznego dorobku było możliwe, bo nigdy nie założył on rodziny.
“Nie miał interesu na dziewczynki”, jak mawiała o swoim pozostającym dość długo w stanie bezżennym synu znajoma nam dama, przez długie lata mieszkająca poza Polską i nieco kalecząca język ojczysty.
Kończę ten artykuł pozostawiając Czytelnika, jak mniemam, w absolutnym niedosycie wiedzy o wiedzy, możliwym jednak do złagodzenia w trakcie lektury książek takich, jak “Człowiek, który zrozumiał naturę”.

 

Po drodze (1)

W tytule chodzi o drogę z Gdańska do Kurlandii, którą trzeba przemierzyć lądem (przez jakiś czas latały samoloty do Rygi, ale przestraszyły się wirusów), aby zakosztować opisanych przed miesiącem radości spływania w kajakach pięknymi i bezludnymi tamtejszymi rzekami.
Znaczną część trasy pokonuje się krętymi i wąskimi, a ponadto starannie obsadzonymi na poboczach solidnym drzewostanem, warmińsko – mazurskimi szosami, okupując wrażenia podziwu dla mijanego krajobrazu uczuciem ciągłego niepokoju co do własnego losu za kolejnym ostrym zakrętem.
Niemniej systematyczne, ale znacznie wolniejsze i nie grożące wypadkami drogowymi, tempo postępowania tymi szlakami notowały napierające na pogańskich Prusów zagony wszelkiej maści rycerstwa, niosącego na swych pikach i mieczach światło chrześcijaństwa.


Działo się to z największym natężeniem w pierwszej połowie XIII wieku, kiedy to katoliccy decydenci doszli do wniosku, że łatwiej i taniej będzie podbijać krainy nadbałtyckie, zamiast obrywać coraz większe cięgi od muzułmanów podczas krucjat bliskowschodnich.
Północne wyprawy krzyżowe pojawiały się w tym blogu niejednokrotnie; zachęcam do przypomnienia sobie wpisów objętych kategorią “krucjaty” .
Aż korci tutaj przywołanie trafnej obserwacji z szeregu historycznych zmagań futbolowych, gdzie, jak pamiętamy, wszyscy walczyli miedzy sobą, a na końcu i tak wygrywali Niemcy (których synonimem dla wielu, bez względu na obowiązującą akurat szkolną podstawę programową, są i będą Krzyżacy).
Warto dodać, że wygrywali wtedy, kiedy grali prawdziwie zespołowo, pod przywództwem świadomym celów zespołu i na rzecz tego celu pracującym (to skądinąd minimalne wymogi wygrywania, nie tylko w niemieckim wydaniu).
I tak niepostrzeżenie cofnęliśmy się o jakieś 800 lat, kiedy to uformowany ledwie ćwierć wieku wcześniej (w trakcie trzeciej krucjaty bliskowschodniej, w 1190 roku), Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znany w Polsce jako Zakon Krzyżacki, podjął aktywność chrystianizacyjno – kolonizatorską na ziemiach pruskich, szybko stając się dominującym graczem w tej materii.
Twórcą potęgi Zakonu był jeden z gigantów europejskiej polityki początków trzynastego wieku, Herman von Salza – gość o niebywałej jak na ówczesne standardy komunikacyjne ruchliwości, talentach dyplomatycznych i precyzyjnie zaprogramowanej wizji swojej kariery jako Wielkiego Mistrza.


 Von Salza stawał na uszach, aby tworzone na podbitych pruskich ziemiach struktury kościelne były w jak największym stopniu powiązane ze sprzyjającym Krzyżakom stronnictwem cesarskim, co w dużej mierze się udało. Nieco odrębny, bardziej powiązany z papiestwem status uzyskała jedynie diecezja warmińska, której siedziba na kilka wieków ulokowała się w Lidzbarku Warmińskim , a która po niekorzystnie dla Zakonu zakończonej wojnie trzynastoletniej inkorporowana została do Korony Polskiej, pozostając w granicach Rzeczpospolitej aż do rozbiorów.
Świetnie zachowany zamek biskupi w Lidzbarku przypomina tę historię.


Podróż przez Warmię dostarcza widoków charakterystycznej dla południowobałtyckiego wybrzeża architektury gotyckiej, tak kościelnej, jak i świeckiej, utrzymanej w podobnej konwencji – niczym z katalogu projektów typowych.
Niemałe zdziwienie zatem wywołuje stojąca opodal szosy drewniana cerkiewka, przywodząca w pamięci te oglądane przed dwoma laty na Podkarpaciu

We wsi Godkowo, w której cerkiewka zaistniała zaledwie przed kilku laty, jest spora ilość mieszkańców przesiedlonych tu pod koniec lat czterdziestych XX wieku, w ramach niesławnej akcji “Wisła”, wyznawców grekokatolicyzmu (w niuansach związanych z relacjami poszczególnych chrześcijańskich “podwyznań” należy poruszać się ostrożnie, bo łatwo tu o błąd).
Zachęcam do kliknięcia na link przy nazwie Godkowo; autor opisu w Wikipedii zakreślił interesująco historię Warmii. Przypomniał choćby o przemarszach wojsk podczas wojen polsko – szwedzkich, wspominanych przez nas niedawno w artykułach o dynastii Wazów, czy też francuskich prących na Rosję i zmykających stamtąd w 1812 roku.
Równie ciekawym obiektem, łączącym wschodnie obrządki chrześcijańskie z krzyżacką historią jest używany obecnie jako cerkiew, także przez osiedlone w pobliżu ofiary akcji “Wisła”, kościół w żuławskim Żelichowie, leżący prawie “po drodze”.
Wkrótce zaś przedstawimy Czytelnikom krzyżacko – prawosławne wątki z nieco dalszych stron.

KURRRRRR landia

Świat spiskuje przeciwko Polsce, a przynajmniej przeciwko jej połowie.
Odwetowcy niemieccy, syjoniści izraelscy, imperialiści amerykańscy, tęczowa międzynarodówka, postkolonialni uciekinierzy, unici, holenderscy narkobiznesmeni, czescy ateiści, afgańscy talibowie, ukraińscy nacjonaliści, białoruscy łukaszenkowcy, litewscy rewanżyści i , naturalnie, szwedzkie popłuczyny popotopowe, a także – wymierające bałtyckie śledź i dorsz.
Do tej listy dołączyła ostatnio Łotwa, a właściwie – powiązana onegdaj ściśle z Rzeczpospolitą jej południowo zachodnia część, Kurlandia.

Kurlandzka szykana, polegająca na znacznym obniżeniu poziomu wody w rzekach, trafiła jednak nie w tę połowę Polski, która w każdej niedogodności wietrzy spisek. Znany już Państwu z poprzednich lat KKK (Klub Kochającyh Kajaki) pokonał uciążliwe nieco pola nenufarów i grążeli z uśmiechem i pieśnią na ustach, przepływając rzeki Engure, Rinda i Irbe od jeziora Usma do Bałtyku.


Dokładnie trzy lata temu relacjonowałem pokrótce spływ KKK inną łotewską rzeką, nieco bardziej na wschód płynącą Salacą.
Tegoroczne wrażenia były dość podobne, przepełnione ciszą, bezludnością i przyrodniczym bogactwem, ale ponadto – świadomością przebywania w sercu krainy, która przez dwa stulecia wymieniana była, obok Polski właściwej i Litwy, jako trzecia część składowa Rzeczpospolitej.


Księstwo Kurlandii i Semigalii stało się lennem Rzeczpospolitej w 1561 roku, gdy ostatni Wielki Mistrz inflanckiej gałęzi Zakonu Krzyżackiego (wcześniej – Kawalerów Mieczowych), Gotthard Kettler uznał, że taka zależność jest bardziej opłacalna niż podporządkowanie się rosnącej w siłę Moskwie.
Ponad dwieście lat trwała niezła passa tego regionu, znaczona rozwojem gospodarczym i kulturalnym, ale od czasu do czasu również – zawieruchami związanymi z wojnami północnymi, toczonymi z upodobaniem i zmiennym szczęściem poszczególnych ich uczestników między Rzeczpospolitą, Szwecją i Rosją. Ta ostatnia zwiększała stopniowo swoją przewagę i wpływy na terenach inflanckich, wieńcząc ten proces aneksją pod koniec osiemnastego wieku. Kurlandia była później dostarczycielką wykształconych kadr administracyjnych i wojskowych, noszących w związku z tym niemiecko brzmiące nazwiska, a urzędujących w znacznej liczbie w zaborze rosyjskim na ziemiach litewskich i polskich. 


Śladów cywilizacji trasa spływu zdecydowanie nam poskąpiła.
Deficyt ten udało się nadrobić, gdy w drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się na dzień w Wilnie.
Miasto wypiękniało ostatnimi laty, ale jego topografia w zasadniczych zarysach pozostaje niezmienna.
Ciągle chcąc przejść z placu katedralnego do Ostrej Bramy trzeba minąć rozległą dzielnicę żydowską, zaś likwidacja polskiego bazarku za Ostrą Bramą nie pociągnęła za sobą likwidacji innych urokliwych zaułków w tamtym rejonie.
Ciągle też da się w wielu miejscach smakowicie pojeść i popić.
A także, mając trochę szczęścia, spotkać się i pogawędzić z jedną z ikon magicznego miasta – Szurką, z którą zetknęliśmy się już kiedyś na tych łamach (wprawdzie “łamy” odnoszą się do tekstu drukowanego, ale niech tak tu zostanie, bo nie wiem, jaki mógłby być odpowiednik w przypadku pisaniny elektrycznej).

 


Złożyło się (może z woli Allacha, może kogoś innego?), że podczas naszego oderwanego od cywilizacji spływania pribałtyjskimi rzekami, rozkręcała się na całego rozróba w Afganistanie. Łotwa i Litwa, z których wracaliśmy, zostały dotknięte “wstrzykiwaniem” im afgańskich uchodźców przez wąsatego bat’kę zza miedzy nieco wcześniej i z dużym trudem usiłują w cywilizowany sposób nad tym problemem zapanować.
Katolickie, acz nieustannie powstające z kolan, władze polskie, zmierzyły się z kłopotem czerpiąc garściami wskazówki z niewiadomego pochodzenia ewangelii, zalecającej wstrzymanie się od podania wody spragnionemu.
Zaprawdę, powiadam Wam, Polska Wojtyły przegrywa z Polską Dziwisza. Amen.

Dynastia (Wazowie 2)

Ten wpis zacznę, tak jak poprzedni, od wzmianki rocznicowej: mija właśnie 500 lat od zainstalowania na wieży katedry Wawelskiej dzwonu “Zygmunt”.
Był to czas jednego z wielkich europejskich przełomów, którego asumptem był w tym przypadku reformatorski ruch w łonie Kościoła, zainicjowany przez Martina Lutra.
Z jednej strony zatem – umacnianie katolicyzmu, czego materialną emanacją jest choćby krakowski dzwon, z drugiej – ożywczy prąd reformacji.
Europa stanęła u progu długoletnich wojen, w których motywacje religijne splatały się, jak zwykle, z tymi bardziej przyziemnymi.

Jednym z pierwszych starć, w których sprawa doktryny reformatorskiej odegrała znaczną rolę, była walka Szwedów o uniezależnienie się od Danii, w efekcie której zaistniała interesująca nas dynastia Wazów.
Epizody z nią związane przypominam nieco od końca, co do początku zaś (który, jak to się często zdarza w tym blogu, opiszę dokładniej później).
Dziś, w środku lata, napomknę jedynie o sławnym narciarskim biegu Wazów, do owego początku nawiązującym za sprawą Gustawa I Wazy, dziadka Gustawa II Adolfa, od którego przed miesiącem zaczęliśmy pobieżne wałkowanie poczynań szwedzko – polskiej dynastii.


Gustaw II Adolf był, jak się wcześniej rzekło, skandynawskim zabijaką pierwszej wody.
Strategiem, ale też dzielnym wojownikiem, osobiście wiodącym swoje wojska do walki.
Nieraz też zdarzyło mu się solidnie oberwać, jak podczas bitwy pod Tczewem w sierpniu 1627 roku, kiedy ciężko zraniła go kula polskiego muszkietera (kostucha dopadła króla kilka lat później, w jednej z większych bitew wojny trzydziestoletniej, pod Lützen).

Panowanie nad przeprawą przez mokradła w górnym biegu Motławy, pomiędzy Tczewem a Lubiszewem, kilka razy w dziejach było stawką zmagań między armiami prącymi w kierunku Gdańska, a tymi, które owo parcie usiłowały powstrzymać.
Wraże zamysły Gustawa II Adolfa zmierzały ku opanowaniu ujścia Wisły z Gdańskiem, aby przejąć kontrolę nad zyskami z działalności portu.
Między innymi dzięki skutecznej obronie przez polskie siły grobli pod Tczewem zamysł ten się nie powiódł, jednakże w finale tej fazy polsko – szwedzkich starć, podsumowanym rozejmem w Altmarku (1629), naszym północnym sąsiadom udało się wytargować niezły procencik od gdańskich ceł.


Rozejm w Starym Targu (czyli Altmarku) był w znacznej mierze inspirowany przez dyplomację francuską, dążącą do wciągnięcia Szwecji na pełną skalę do działań wojny trzydziestoletniej na terenach niemieckich.
Katolickiej Francji nie przeszkadzało sprzymierzenie się z protestanckimi państwami niemieckimi, oraz Szwecją, przeciwko katolickim Habsburgom, bo to ich w pierwszym rzędzie chciała osłabić.
Historia tych paneuropejskich zmagań (1618 – 1648) była zmorą klasówkową w czasach szkolnych zapewne dla większości Czytelników, podobnie jak dla mnie.
Oszczędzę zatem szczegółów, dzieląc się jedynie (nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w tym blogu) uniwersalną refleksją o instrumentalnej roli religii we wszelkich zmaganiach o władzę.
Nie trzeba zresztą w tej sprawie sięgać daleko w przeszłość, wystarczy zajrzeć do aktualnej gazety aby dowiedzieć się, jak władca pewnego katolickiego kraju w środkowej Europie, przy wydajnej współpracy znacznej części katolickiej hierarchii, stara się wpychać ów kraj w orbitę wpływów sąsiedniego, prawosławnego mocarstwa.


Powyższe fotografie spoglądają poprzez stocznię i port gdański na północ, skąd onegdaj nadciągali szwedzcy najeźdźcy.
Zrobione są sprzed “Mlecznego Piotra”, jednej z enklaw życia artystycznego, wspaniale pleniącego się na terenach dawnej Stoczni im. Lenina (wcześniej – Stoczni Cesarskiej i Stoczni Schichaua).
Gdyby wejść na dach budynku, z pewnością dostrzegłoby się gdańską redę, na której wodach w listopadzie 1627 roku, niedługo po starciu tczewskim, rozegrała się morska potyczka zapamiętana w dziejach jako “bitwa pod Oliwą” .

 


Drodzy Czytelnicy!
Jak pewnie zauważyliście, od przeszło pięciu lat staram się przywoływać różne epizody z przeszłości z nadzieją, że może się to przydać Wam, jak i mnie samemu, do zrozumienia mechanizmu dziejów gatunku ludzkiego, a przez to – do nabrania potrzebnego dla zdrowia psychicznego dystansu do wydarzeń bieżących.
Jak dotychczas zamysł ten sprawdzał się jako tako, przynajmniej w odniesieniu do mnie.
Czuję wszelako, że wydarzenia lipca 2021 w Polsce, animowane przez “grupę trzymającą władzę”, zaczynają przekraczać granicę pozwalającą na ich bezemocjonalną obserwację i dobroduszne komentowanie.
Udaję się zatem do krain rzek i lasów – niedalekich wprawdzie, ale dających szansę na chwilowy oddech.
Wam również życzę dobrego odpoczynku przed, jak się wydaje, długim czasem zmagań o wysoką stawkę.

Dynastia (Wazowie 1)

Kalendaria historyczne każdego dnia odnotowują okrągłe rocznice bardziej lub mniej doniosłych wydarzeń, dając asumpt do odświeżenia sobie w pamięci przykurzonych wiadomości. Warto wybrać spośród nich te ciekawiące nas szczególnie.

Przypomnę więc na początek, że 27 kwietnia 2021 roku minęło równo 500 lat od niefortunnej śmierci Ferdynanda Magellana, patrona tego blogu, który wiedziony nadmierną pychą przeszacował swe możliwości w starciu z zastępami mieszkańców wyspy Mactan. Więcej o tym wydarzeniu można poczytać choćby tutaj, oraz oczywiście w setkach publikacji znacznie poważniejszych, niż wpisy w tym blogu.


W tym roku przypada jednak również okrągła rocznica wydarzenia, które będąc jednym z rozlicznych efektów aktywności szwedzko – polskiej dynastii Wazów, jest nam wprawdzie bliższe geograficznie i historycznie od potyczek na odległych Filipinach, ale też nie tak całkiem oderwane od kolorytu zachodniego Pacyfiku, o czym poniżej.
Czterysta lat temu bowiem, w 1621 roku, szwedzki król Gustaw II Adolf z dynastii Wazów, jeden z najwybitniejszych (czyli najskuteczniejszych w realizacji swoich szeroko zakrojonych zamysłów) władców i wodzów w historii Europy, ufundował miasto Göteborg.
Ufundował w nie do końca dzisiejszym znaczeniu tego terminu, natomiast obdarzył królewskim przywilejem przedsięwzięcie kupieckich gildii niemieckich, szkockich, a przede wszystkim holenderskich, zmierzające do utworzenia szwedzkiego portu, pozwalającego na uniknięcie słonego myta duńskiego pobieranego przy przepływaniu cieśnin Sundu.


                                                          Projekt układu urbanistycznego Göteborga był dziełem architektów holenderskich, którzy w podobnym czasie stworzyli także koncepcję zabudowy Dżakarty (zwanej do niedawna Batawią) – najważniejszej faktorii Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, a obecnie – stolicy Indonezji. I to jest właśnie owo wspomniane wyżej powiązanie niedalekich poczynań szwedzkiego króla z drugim krańcem świata.
Nawiasem mówiąc, niemal równolegle powstał na podobnych do Batawii i Göteborga założeniach urbanistycznych Nowy Amsterdam, znany dziś jako Nowy Jork.
Przełom XVI i XVII wieku to czas wielkości Niderlandów (jakże widoczne ślady pozostawiającej też w Gdańsku), ale to obszerny temat na przyszłe opowieści. Teraz wróćmy więc do Wazów, rzucając wpierw okiem na widoki z Göteborga i okolic.

Aby zamysł stworzenia alternatywnego dla cieśnin Sundu połączenia Morza Północnego z Bałtyckim mógł zaistnieć w pełni efektywnie, już poprzednicy Gustawa II Adolfa planowali budowę śródlądowej drogi wodnej z wykorzystaniem rzeki Göta (u której ujścia zlokalizowano później Göteborg), oraz wielkich jezior Vänern i Vättern.
Trudne technicznie i bardzo kosztowne przedsięwzięcie udało się zrealizować dopiero w połowie XIX wieku, kiedy w zasadzie przestawało być potrzebne, bo zaczynały swą karierę koleje, zaś Dania została zmuszona  do rezygnacji z poboru ceł sundzkich.
Dzisiaj kanały Trollhattan i Göta są głównie atrakcją turystyczną, imponującą skalą budowli hydrotechnicznych.

Współczesność największego miasta prowincji Västergötland i okolic to znane uczelnie, teatry, oraz przemysł (m.in. główna siedziba zakładów Volvo, które można zwiedzać, ale zdjęcia wolno zrobić jedynie w muzeum, a także – jedno z centrów popularnej ostatnio skądinąd firmy AstraZeneca). Oraz zieleń.

Łatwo zauważyć w tej krótkiej relacji powtarzający się w wielu nazwach rdzeń “göt”. Z największą dozą prawdopodobieństwa fachowcy uważają, że właśnie z rejonu Västergötland przemigrowali w początkach naszej ery w okolice ujścia Wisły Goci, wielokrotnie wspomniani wcześniej w tym blogu i będący (według mojej prywatnej, amatorskiej klasyfikacji), sprawcami pierwszego z cywilizacyjnych “skandynawskich falowań” .
Ostatnim zaś z owych “falowań”, i najbardziej znaczącym dla polskich losów, był ciąg wojen inicjowanych w północnej części Europy przez osiągającą pod rządami Wazów rangę mocarstwa Szwecję.


Krótką powtórkę z historii tego czasu zaczęliśmy, jak zapewne zauważyliście, nie od początków dynastii (funkcjonującej na szwedzkim tronie w latach 1523-1654, zaś na polskim w okresie 1587-1668), lecz od Gustawa II Adolfa, który był przedostatnim Wazą na tronie szwedzkim, panującym od roku 1611 do 1632 (po nim koronę dzierżyła jeszcze, przynajmniej formalnie, jego córka Krystyna).
Na zdjęciu powyżej widać wojenny okręt “Vasa”, zbudowany na królewskie polecenie podczas kolejnej wojny z Polską, krótko po sławnej klęsce szwedzkiej floty pod Oliwą (1627).
Gustaw II Adolf, jak to władcy miewają w zwyczaju, wtrącał się do prac projektowych, czego efektem było efektowne zatonięcie galeonu podczas efektownej parady w próbnym rejsie.
Wrak wydobyto w latach sześćdziesiątych XX wieku i po żmudnej konserwacji wyeksponowano w specjalnym budynku muzealnym w Sztokholmie.
Okręt zdobiły rozliczne rzeźby; niektóre wyraźnie wyzłośliwiały się w stosunku do wrogiej podówczas Polski (piszę skrótowo, bo była to wszak Rzeczpospolita Obojga Narodów) i jej mieszkańców. Jak choćby rzeżba, przedstawiająca polskiego szlachcica, chowającego się tchórzliwie pod stołem i odszczekującego nieprzychylne Szwedom słowa. Umieszczona była tak, aby mogli ją dobrze widzieć członkowie załogi podczas korzystania z latryny.
Niezbyt to miły wizerunek, aczkolwiek sama estetyka ówczesnej propagandy wojennej – dużo milsza od obecnej.


Osiągnąwszy ten punkt narracji zorientowałem się (a Szanowni Czytelnicy zapewne zrobili to wcześniej), że na dobrą sprawę nie zacząłem jeszcze pisać o tym, co zapowiedziane w tytule. Pozwólcie więc, że traktując jako wymówkę saharyjskie upały (w poprzednim wpisie zwalałem swoje niedociągnięcia na ulewy), odłożę na jakiś czas kontynuację wątku Wazów.
Tym bardziej, że muszę też nabrać dystansu do niedawnego, trzymającego wszystkich w stanie nerwowego wzmożenia , meczu w piłkę kopaną.
Jak donosiła prasa z drugiej strony Bałtyku: “spotkanie Szwecja – Lewandowski zakończyło się wynikiem 3:2” . 

Nieźle się dzieje w państwie duńskim

W państwie duńskim dzieje się ostatnimi czasy lepiej, niż za Hamleta.
Pod murami Elsynoru/Helsinborga/ Kronborga  zdarza się jednak ciągle słyszeć egzystencjalne pytania o najcięższym kalibrze.
Odpowiedź brzmi najczęściej twierdząco, w związku z czym także w duńskim przemyśle browarniczym dzieje się nieźle, co przekładać się może na stopień zadowolenia oraz poczucia szczęścia w społeczeństwie.
Te zaś, mierzone różnymi socjologicznymi technikami, są ponoć w przypadku Danii jednymi z najwyższych na świecie.
Pewnie dlatego Duńczycy chętnie okazują swoje przywiązanie do barw narodowych, czyli opisanego w poprzednim odcinku bloga “Dannebrog”.
Jak pamiętamy, ta najstarsza w Europie flaga państwowa wzięła swój początek od wizji króla Waldemara II przed decydującą bitwą o opanowanie Estonii, w 1218 roku.

Czerwone płótno przecięte białym krzyżem zauważyć można w państwie duńskim na każdym kroku, zarówno w widocznej obok wersji mobilnej, jak też stacjonarnej, zdobiącej gmachy publiczne czy prywatne posesje.

Ciekawe skądinąd, czy maszerujący dziarsko kopenhaskim nabrzeżem w ślad za grupką młodzieży żeńskiej wiarus, ma w swojej wojskowej biografii epizod przygotowań do odparcia desantu Ludowego Wojska Polskiego na terytorium duńskie?
Takie były bowiem plany strategów niesławnej pamięci Układu Warszawskiego, na taką też ewentualność szykowano systemy obronne wśród malowniczych wapiennych klifów wschodniej Zelandii, największej z duńskich wysp. Dziś przeciwatomowe fortyfikacje i śmiercionośne urządzenia można oglądać w muzeum zimnej wojny.

Dobrze jest jednak, zwłaszcza po sezonie turystycznym, zwiedzić okolice Stevns Klint (gwiazdka nr 14 na mapce poniżej), bo wyjąwszy powyższy akcent militarny, widoki tutejsze nastrajają wyjątkowo pacyfistycznie.
Choćby kościółek, którego prezbiterium runęło przed wiekiem do morza (ale z powodu naturalnych procesów erozyjnych klifu, nie żadnych nieprzyjaznych ludzkich poczynań), a który przywodzi na myśl podobny relikt w zachodniopomorskim Trzęsaczu.

Z kolei latarnie morskie różnią się na ogół od tych znanych z polskiego wybrzeża, bo z reguły, podobnie zresztą jak duńskie kościoły, pomalowane są na biało. Wynika to najpewniej z obfitości wapienia, będącego najtańszym białym barwnikiem.
Bez względu jednak na kolor elewacji, budowle tutejsze zdobne są z reguły powiewającą dumnie flagą z białym krzyżem.


Wracając do niedoszłej szczęśliwie inwazji polskiej (pod sowiecką komendą) w XX wieku, warto wspomnieć wydarzenie wcześniejsze o 300 lat, związane z końcową fazą II Wojny Północnej, która w naszej historii kojarzona jest ze “szwedzkim potopem”.

Józef_Brandt,_Czarniecki_pod_Koldyngą

Jak pamiętamy choćby ze słów naszego hymnu narodowego (w oryginalnej wersji Wybickiego), Czarniecki “wracał się przez morze dla ojczyzny ratowania po szwedzkim rozbiorze”.
Dywizja pod jego komendą brała mianowicie udział w ramach antyszwedzkiej koalicji w walkach na terenach Danii, zdobywając między innymi zimą 1657 roku miasto Kolding (Koldynga), leżące na opanowanej przez Szwedów Jutlandii, nad Małym Bełtem (gwiazdka nr 5 na mapce poniżej)
Zamek, zdobyty wówczas na okupujących go Szwedach przez polskie oddziały stoi nadal i jest pracowicie restaurowany.


Wielką atrakcją Kolding jest obecnie “Trapholt”, świetne muzeum duńskiego wzornictwa użytkowego, którego będąc w okolicy nie wolno ominąć.

Wzmianka o szwedzkiej okupacji Danii w XVII wieku skłania do krótkiego przypomnienia historii relacji tego kraju z sąsiadami.
Przez długie wieki Dania pozostawała w personalnej unii z Norwegią, była również w posiadaniu Skanii – znacznego i najbardziej wartościowego pod względem rolniczym rejonu Szwecji, dającego też panowanie nad prowadzącą z Morza Północnego na Bałtyckie cieśniną Øresund.
Stosunki ze Szwecją były na ogół wrogie mimo (a może właśnie wskutek) funkcjonowania przez cały XV wiek i jeszcze trochę Unii Kalmarskiej, jednoczącej pod wspólnym, duńskim berłem, kraje nordyckie (trochę więcej informacji także tutaj).
Do powołania Unii doprowadziła w 1397 roku królowa Małgorzata I; na kolejną Małgorzatę, oznaczoną numerem II i panującą do dzisiaj, Duńczycy musieli poczekać blisko sześć wieków.
Koniec końców szwedzki potencjał terytorialny, ludzki, surowcowy, a przede wszystkim – władczy (mam na myśli kilku wybitnych królów z dynastii Wazów) zaczął brać górę, spychając stopniowo Danię z pozycji hegemona na Bałtyku i w okolicach, między innymi wskutek poczynań takich, jak wspomniana wyżej inwazja, prowadzona równolegle z wojną przeciwko Polsce w połowie XVII wieku.
Protestanccy Duńczycy zaś, mając pewnie w pamięci pomoc otrzymaną w tym konflikcie, protestowali  (podobnie jak muzułmańscy Turcy) przeciw rozbiorom katolickiej Polski, gdy przyszedł na to czas.


O sprawach religijnych, jak też związanych z innymi utarczkami duńsko – sąsiedzkimi trochę niżej, na razie dla odprężenia zerknijcie na ilustracje, wśród których najważniejsza jest mapka skopiowana z wydawnictwa Marco Polo. Na mapce wstawione są czerwone gwiazdki z numerkami, do których tu i ówdzie odwołuję się w relacji.

Na tej mapce nie znajdziecie leżących pod Nairobi wzgórz N’Gong, gdzie miała swój, (widoczny na zdjęciach ze schyłkowej epoki filmów ORWO) dom Karen Blixen, autorka “Pożegnania z Afryką”.

Można natomiast wskazać lokalizację, między Kopenhagą a Helsingorem, nadmorskiego miasteczka Rungsted, gdzie w rodzinnej posiadłości z ładnym widokiem na marinę, pisarka urodziła się, a po powrocie z Afryki jakiś czas mieszkała i dokonała żywota w 1962 roku. Tak w kenijskim, jak i w duńskim domu urządzone są muzea Karen Blixen.


Zelandia nie jest wielką wyspą, zatem gdzie się człowiek nie ruszy, napotyka rezydencje królewskie, bądź miejsca ważne dla funkcjonowania monarchii teraz i w przeszłości.
Choćby ruiny zamku w Vordingborgu (mniej więcej w połowie między gwiazdkami 9 i 14 na mapce), którego lokatorem był między innymi król Waldemar Attertag , znany już nam z relacji o Gotlandii oraz z tego, że sprzedał Krzyżakom Estonię, zdobytą ponad wiek wcześniej przez jego pradziadka (jeśli dobrze liczę) Waldemara II, który zresztą akurat w Vordinborgu wyzionął ducha w 1241 roku. Trochę można dostać pomieszania z tymi duńskimi Waldkami; nieprzypadkowo moda na królów o tym imieniu między XII a XIV wiekiem sprawiła, że czas ten określa się jako “epokę Waldemarów”.
Zamek splądrowali w 1658 Szwedzi podczas najazdu, o którym wspomniałem wyżej, potem podupadał i dziś jedynym całym jego fragmentem jest baszta zwieńczona złotą figurą lecącej gęsi.


W znacznie lepszej kondycji są założenia zamkowo – pałacowe leżące w rejonie gwiazdki nr 11, a to w kolejności ukazywania się na ekranie: Frederiksborg, w którym przez prawie dwieście lat koronowano królów, następnie domek letni rodziny królewskiej Fredensborg, w końcu potężny, ryglujący cieśninę Sund Kronborg w Helsingorze, którego widok rozpoczął tę relację.


Królewskiej Kopenhadze nie poświecę tyle miejsca, na ile zasługuje, będąc miastem pięknym i wesołym, choć niezbyt tanim; wielu Czytelników pewnie miało okazję tam być, pozostałych wypada do tego szczerze zachęcić.

Spójrzcie jednak na kilka zdjęć z miejsca leżącego nieco na uboczu, gdzie co rusz widnieją ostrzeżenia żeby nie fotografować, a siedzący grupkami wytatuowani i owiani dymem o charakterystycznym zapachu osobnicy samym swoim wyglądem skłaniają do zamknięcia aparatu.
Mowa o Christianii, hipisowskiej enklawie założonej na terenie starych koszar w latach siedemdziesiątych XX wieku, która obok wspomnianej aury zaciekawia efektami artystycznych poczynań mieszkańców osiedla.


Wizualny przegląd duńskich smaczków nie powinien pominąć niekończących się plaż i wydm jutlandzkiego wybrzeża Morza Północnego (rejon gwiazdki nr 4), z których widać też od niedawna potężne farmy wiatrowe.

Widoku monstrualnych wiatraków z pewnością pozbawieni byli Wikingowie, zbrojne ramię kształtujących się w VIII-X wiekach skandynawskich królestw, w tym oczywiście duńskiego.
O tych morskich wojownikach wspominaliśmy i pewnie wspomnimy w tym blogu niejednokrotnie, bo ich wpływ na losy Europy na przełomie I i II tysiąclecia naszej ery był ogromny.
Mieli Wikingowie swoje nadmorskie bazy w miejscach dogodnych dla schronienia się przed sztormami, jak też napaściami innych morskich wojowników (choćby połabskich Słowian). Jedną z najważniejszych było Ribe (gwiazdka nr 7 na mapce), stanowiące ważny ośrodek handlowy operujący poprzez Morze Północne, ale także pierwszą enklawę chrześcijaństwa na terenach obecnej Danii. Ewangelizacją tych stron, jak i całej Skandynawii trudnił się (z przejściowym tylko skutkiem) Apostoł Północy, św. Angskar (Oskar) , którego poznaliśmy już podczas wizyty w szwedzkiej Birce.

Jeszcze ważniejszym niż Ribe duńsko – wikińskim portem i miastem handlowym było Hedeby (gwiazda nr 16, większa od innych), leżące obok dzisiejszego niemieckiego Schlezwiku.

Ośrodek operował głównie w kierunku bałtyckim, zaś dla jego obrony, jak też obrony południowej granicy duńskiej wznoszono i wzmacniano między IX a XII wiekiem wielokilometrowy wał, zwany Danevirke .

Rejon nasady półwyspu Jutlandzkiego przez długie wieki był areną przepychanek Duńczyków z Niemcami, stając się na przemian własnością jednej ze stron, z epizodami szwedzkimi, austriackimi czy francuskimi, aby ostatecznie w drugiej połowie XIX wieku zostać niemieckim krajem związkowym Schlezwik – Holstein.
Jedną z najważniejszych bitew we wczesnej fazie wspomnianego cyklu była ta przegrana przez znanego już nam króla Waldemara II, pod leżącym nieopodal Schlezwiku,  Börnhoved.
Miejscowość ta miała zresztą szczęście do ważnych bitew; o innych wspomnę w kolejnych wpisach w tym blogu.


Wyobrażony przez Artystkę kościółek jest jednym z wielu na terenie Danii, budowanych, zdawałoby się, według projektu typowego.
Katolicyzm zakorzenił się tam na dobre w XI-XII wieku, kiedy jego głównymi ośrodkami stały się biskupstwa w Roskilde (gwiazdka nr 13), oraz leżącym w Skanii Lund .
To pierwsze zresztą było też stolicą Danii do czasu, gdy w 1443 roku została przeniesiona do Kopenhagi. A na zdjęciach – prawdziwa katedra w Roskilde i nawiązująca do jej bryły nowoczesna elektrociepłownia

Skoro jesteśmy przy sprawach religijnych, to nie mogliśmy odmówić sobie odwiedzenia dwóch miejsc, związanych z historią ważnego dla Gdańska klasztoru Cystersów w Oliwie. Został on mianowicie utworzony przez mnichów sprowadzonych z podszczecińskiego Kołbacza, których opactwo z kolei założyli braciszkowie przybyli z duńskiego Esrum (okolice gwiazdki nr 11).
Oliwa ma się dobrze, natomiast Esrum i Kołbacz doświadczyły poreformacyjnego losu kasacji klasztorów katolickich, więc pozostałości są dość skromne. Dawny wygląd opactwa w Esrum można sobie wyobrazić dzięki umieszczonej sprytnie tablicy ze szkicem; w Kołbaczu trafiliśmy na oberwanie chmury i nie dało się wysiąść z auta dla dokładniejszych oględzin.


Na koniec przydługawej opowieści wspomnę tylko, że wielowiekowe animozje duńsko – szwedzkie, których istota w dużej mierze brała się z chęci obu stron do panowania nad cieśniną Sund i ogromnych dochodów, jakie dawało pobieranie myta za jej przepłynięcie, odeszły w przeszłość.
Czasy zmieniły się na tyle, że oba państwa zafundowały sobie most nad cieśniną i solidarnie pobierają myto od wszystkich, chcących nim przejechać z jednej do drugiej krainy ludzi zadowolonych, przyjaznych, spokojnych, skromnych i spoglądających z życzliwym uśmiechem w oczy mijanych przechodniów.
Jak w Gdańsku.

Dannebrog

  •  Napomknąłem w poprzednim wpisie o obrzydliwej kampanii antygdańskiej, przebijającej się w partyjno – rządowej propagandzie w ostatnich tygodniach. Jednym z jej absurdalnych motywów przewodnich jest “proniemieckość” mieszkańców i władz miasta.
    A zamiast tego mogło się zdarzyć, że telewizja tow. Kurskiego zapluwałaby się gdańską “produńskością”, bo na przełomie XII i XIII wieku będąca wówczas u szczytu potęgi Dania miała ponoć miasto w swoich rękach, podobnie jak całe Pomorze.
    Był to jednak stan krótkotrwały; król Waldemar II zdecydował się skoncentrować na zdobyciu Estonii w ramach ciągu północnych krucjat, jak też na ugruntowaniu swojego władztwa u nasady Półwyspu Jutlandzkiego.


  • Do Estonii także udała się współcześnie gdańska ekipa KKK, czyli prezentowanego już Czytelnikom przed rokiem, przy okazji wzmianki o spływie na Łotwie, Klubu Kochających Kajaki. Wrażenia kajakarskie, oraz ogólnoturystyczne (tych było wprawdzie niewiele, bo spływ wiódł przez z rzadka zamieszkałe okolice) równie dobre, jak z Łotwy.
  • Rzeki Vohandu (najdłuższa w Estonii) i Ahja ciążą swymi zlewniami w kierunku kompleksu jezior Pejpus – Lammi – Pskowskie , leżącego na granicy z Rosją. Tam też dotarliśmy do Räpina, jedynego miasteczka jakie spotkaliśmy w estońskich ostępach. Estonia ma najmniej osadów posowieckiej mentalności i stylu życia ze wszystkich krajów bałtyckich; wszędzie jest czysto, porządnie, przyjaźnie, a poza tym – nie ma problemu z dogadaniem się po angielsku lub rosyjsku (bliski fińskiemu język lokalny jest dla przeciętnego przybysza nie do pojęcia).
    Jeśli kręcą Was kajaki na pięknych, bezludnych, często niełatwych rzekach – ruszajcie do Estonii! Niezbyt liczne, ale dobrze urządzone pola biwakowe (z reguły przy gospodarstwach), spektakularne wąwozy wycięte w piaskowcowych utworach, żurawie i czaple kilometrami pilotujące kajakarzy i …cisza.


    Wróćmy jednak do spojrzenia w tylne lusterko i przypomnijmy kilka epizodów z historii tej okolicy, aby na koniec wyjaśnić tytuł niniejszego wpisu.
    Krucjaty północne to temat nam bliski, bo działy się na nieodległych terenach i niejednokrotnie były w tym blogu przywoływane.
    Religijny fanatyzm i polityczne wyrachowanie, mieszane w różnych proporcjach, napędzały w średniowieczu organizację gigantycznych przedsięwzięć, jakimi były wyprawy krzyżowe. Wyrosły na nich potężne zakony militarne, jak Joannici, Templariusze czy Krzyżacy (to skrócone nazwy powszechnego obiegu, nazwy oficjalne były dużo dłuższe i pełne szczytnych odwołań ) ; niejednokrotnie wspominaliśmy tu o ich aktywności na rzecz ołtarza przenikającego się z tronem (tronami).
    Wyparci z Ziemi Świętej przez muzułmanów, jęli braciszkowie poszukiwać zajęcia między innymi w północnej Europie, gdzie wciąż było niemało pogan, a ziemie obfitujące w rozmaite bogactwa – kusiły. Współdziałali z nimi, a jednocześnie współzawodniczyli, liczni większego lub mniejszego formatu władcy niemieccy, skandynawscy, polscy, czescy etc., a także grupy interesów z Hanzą na czele.
    Wyprawy przeciw nadbałtyckim poganom uzyskały papieski status “Krzyżowych”, co pozwalało ich uczestnikom osiągać wszystkie przynależne splendory ze sfery okołoreligijnej, przy jednoczesnym usankcjonowaniu działalności konkwistadorsko – rabunkowej.
    Warto wspomnieć, że krucjatowa ideologia obejmowała także (półoficjalnie) walkę z “heretyckimi”, według papieskich kryteriów, odłamami chrześcijaństwa, czego efektem było m.in. zdobycie Konstantynopola przez IV krucjatę,  a w interesującym nas rejonie – próba ekspansji Kawalerów Mieczowych (krótko wcześniej inkorporowanych przez Krzyżaków)  na Ruś Nowogrodzką .

    Ten ostatni epizod, zakończony sromotną klęską rycerzy zakonnych, zadaną im w 1242 roku przez księcia Aleksandra Newskiego w bitwie na zamarzniętym jeziorze Pejpus przywołuję, bo nasz spływ przebiegał z grubsza wzdłuż trasy natarcia nieszczęsnych krzyżowców, tylko prawie 800 lat później.
    Zamek Viljandi był zaś jedną z ich głównych baz operacyjnych w tamtym rejonie.

  •  Aktywność Duńczyków, zmierzających do podporządkowania sobie jak największego kęsa Estonii, rozpoczęła się w 1218 roku wysłaniem kontyngentu mającego wspomóc Kawalerów Mieczowych, ale szybko przejawiła się samodzielnymi działaniami na północy kraju, których finałem było pokonanie Estów, zdobycie ich głównej twierdzy Rewel i ulokowanie na jej miejscu miasta Tallin, dziś stolicy Estonii.
    Przed decydującą bitwą z Estami przyśniło się królowi Waldemarowi II, że z niebios został mu zesłany sztandar przedstawiający biały krzyż na czerwonym tle, z którym w ręku odniósł zwycięstwo.
    Takim sposobem, w Estonii właśnie, narodziła się ciągle funkcjonująca, uznawana za najstarszą w Europie, duńska flaga państwowa, zwana Dannebrog.  Polscy kibice, zwłaszcza ręcznej i nożnej piłki, dobrze pamiętają te barwy, wspomagające duńskie drużyny w niekoniecznie fortunnych dla nas spotkaniach.
    A Tallin, w pobliżu którego flaga przyśniła się królowi, po estońsku znaczy “duńskie miasto”.

  •  Niektórzy badacze (będący jednak w zdecydowanej mniejszości) dopatrują się także w etymologii nazwy “Gdańsk” pierwiastka związanego z Duńczykami.
    Nie to jednak było powodem, że część kajakarzy zaraz po powrocie z Estonii popłynęła Motławą, aby z poziomu rzeki spojrzeć, jak miasto zmieniło się w ostatnich – dosłownie – miesiącach. Nowa zabudowa Wyspy Spichrzów to najbardziej spektakularny obraz tych zmian.
    A na sprawy duńskie wybieramy się zerknąć wkrótce, o czym relacja już za miesiąc.

Hanza

Krótką relację z krótkiego pobytu w mieście o długiej historii zacznę od reminiscencji retro-gastronomicznej, z niewielką aluzją lingwistyczną.
Widniejąca na zdjęciu lubecka knajpa “Schiffergesellschaft” była przez wieki miejscem rekrutacji załóg statków obsługujących handel hanzeatycki; zachowała dawny wystrój, klimat i niezłą kuchnię.
Umieszczone przy wieszakach tabliczki nie zabraniają, wbrew morskim uwarunkowaniom i polskojęzycznym skojarzeniom, “haftowania na garderobę”, lecz zalecają pilnowanie swego odzienia. 
Wątek językowy zmierza jednak w innym kierunku, mianowicie przybliżenia terminu “hanza, hansa”. To staroniemieckie słowo, które stało się synonimem nazwy potężnego, handlowego kartelu średniowiecznych miast północnej Europy, oznacza w swym pierwotnym brzmieniu grupę, związek.
Wydaje się, że skupieni w organizacjach charytatywnych, a także kultywujących historyczne tradycje (m.in. dawnych gdańskich organizacji, jak ławy Dworu Artusa), obywatele Lubeki, na których zaproszenie bawiliśmy w tym zacnym mieście, rozumieją swoją współczesną, hanzeatycką powinność właśnie jako inicjowanie i kultywowanie okołobałtyckich związków – mimo, czy raczej wskutek kompletnego politycznego i kulturowego ich przeorania w poprzednim stuleciu.

 

 

 

Naszemu pobytowi w Lubece patronował lew, będący zarówno znakiem goszczącego nas Lions Clubu, jak i bestią symbolizującą założyciela obecnego miasta – Henryka Lwa (przy skomplikowanym współudziale Adolfa II Holsztyńskiego).
Jeszcze 
kilka słów (nieprzypadkowo bardzo ciepłych) o naszych gospodarzach: przechodzili samych siebie podejmując nas serdecznie i smacznie w swoich domach, oprowadzając po mieście, czy wspólnie wysłuchując świetnych koncertów, jak ekumeniczna bachowska Kantata na Boże Narodzenie, czy rewelacyjny występ filharmoników hamburskich.
Gościnność, chciałoby się powiedzieć – słowiańska; wszak Lubeka (Ljubice) ufundowana została w XII wieku na miejscu grodu zachodniosłowiańskich Obodrytów, którzy zamieszkiwali te ziemie przez ponad czterysta lat, od VII – go wieku.
Ta pochodząca ze strony Muzeum Hanzy “oś czasu” pokazuje ważne fakty z historii najstarszego fragmentu miasta, począwszy od wspomnianego słowiańskiego osadnictwa na wzgórzu zwanym Bucu, a skończywszy na ulokowaniu na nim przed niewielu laty nowoczesnego kompleksu muzealnego.
Nie będę rozwijać dobrze wyeksponowanego we wspomnianym muzeum wątku, dotyczącego Ligi Hanzeatyckiej (chociaż tytuł wpisu mógłby to sugerować); przywoływałem go choćby w relacji z gotlandzkiego Visby , które z roli hegemona w handlu bałtyckim zostało wygryzione przez Lubekę.
Stała się ona w XII wieku pierwszym nadbałtyckim portem Świętego Cesarstwa i naturalnym przyczółkiem jego ekspansji na wschód. Jak toczyła się ta ekspansja i jakie wynikały z tego zyski i straty – wiemy z grubsza ze szkolnej historii, zwłaszcza niedawnej.
Nie mam wątpliwości, że współcześni Niemcy mierzą się ze swoją trudną spuścizną w tym względzie (widzieliśmy to choćby w pieczołowitości, z jaką prezentowali w poświęconym mu muzeum postać Willi Brandta, lubeczanina, wielkiego rzecznika europejskiego pojednania); pewnie dobre doświadczenia z naszej wizyty też mają coś wspólnego z ich otrząsaniem się ze złej przeszłości .
Cofnę się jeszcze na moment do czasu założenia Lubeki, aby wspomnieć ciekawą postać obodrzyckiego księcia Niklota , ostatniego władcy względnie samodzielnego zachodniosłowiańskiego tworu państwowego. Szkoda, że jego imię wzięła na sztandar jakaś szemrana organizacja nacjonalistyczno – neopogańska. 


Pozwólcie, że zaprezentuję jeszcze dwa wizerunki egzotycznej zwierzyny: pierwszy przedstawia holsztyńskiego lwa (tego od Henryka) z wnętrza katedry w Lubece. Drugi natomiast ? małpę, którą niespodziewanie wręczyła mi miła Joanna Sz. w charakterze prywatnego dowodu wyrozumiałości dla mojej blogowej pisaniny. Jestem wdzięczny obiecując, że choćby dla tej jednej Czytelniczki (ale mam sygnały, że nie jedynej!) postaram się jeszcze cokolwiek w przyszłości tu sklecić (z nieodzownymi ilustracjami Żonny, ma się rozumieć).
Małpa, by zacytować Ekscelencję Mordowicza, “złota, ale skromna”
B. zapłać!

Dziękuję Wszystkim, którzy mieli cierpliwość dotrwać do tego momentu i odebrać niniejsze, najcieplejsze życzenia na Boże Narodzenie i Nowy Rok 2019, ilustrowane świątecznymi migawkami z Lubeki.

 

 

 

KKK

Pierwotną, oryginalną etymologię tytułowego KKK objaśnię niżej. W międzyczasie skrót w różnych odmianach niech posłuży do zatytułowania krótkich opisów tego, co przydarzyło się pod koniec lipca i w sierpniu, w śródziemnomorskich warunkach klimatycznych, jakie tego roku zagościły nad Bałtykiem:

Kaszuby, Kemping, Księżyc 

Dwutygodniowe wakacyjne kempingowanie nad brzegiem jeziora Gołuń to sięgająca trzech dekad tradycja Prykariatu, wyposażanego z czasem w coraz większą liczbę najpierw dzieci, potem wnuków, które z ochotą towarzyszą Matkom i Ojcom Założycielom. Nie inaczej było w tym roku; godzi się jednak wspomnieć dodatkowo o trzech wyróżnikach: 1.Jacek po zakończonej kuracji czuł się na tyle dobrze, że z powodzeniem mógł podjąć przynależną mu od dawna funkcję Kierownika Budowy Szałasu dla Dzieciarni, 2.Niebo raczyło nas ponadstandardowymi spektaklami, z całkowitym zaćmieniem Księżyca, oglądanym w różnych fazach, na czele, 3.Odwiedziła nas m.in. zaprzyjaźniona z tytułu wspólnych przedsięwzięć pomocowych rodzina Esperlingów z hanzeatyckiego miasta Lubeki (które zresztą przywołam jeszcze w tym wpisie).


Kurlandia, Kajaki, Kieliszeczek

Historii w tym wpisie będzie malutko (wszak to wakacje), a w dodatku na ogół niezbyt dawnej. Podobnie jak wzmiankowane wyżej obozowanie nad Gołuniem, blisko trzydziestoletnią tradycję mają spływy kajakowe, zapoczątkowane przez nieocenionego Piotra Ś., który po dzień dzisiejszy nosi koszulkę z napisem “El Commandante” (co roku nową i czystą!), oraz niezmiennie wywiera wielki wpływ na spływ. Po tylu latach zaczęło brakować rzek w Polsce, więc Klub Kochających Kajaki (to jest właśnie prawdziwe KKK – i żeby nikt nie mieszał tego z pewnym zakapturzonym stowarzyszeniem amerykańskim!) ruszył na wschód. Tego lata spłynęliśmy łotewską rzeką Salaca, wpadającą do Zatoki Ryskiej niedaleko granicy z Estonią. Malowniczo, niezbyt trudno, czysto i niemal bezludnie. A dla porządku: Kurlandia to po prawdzie nieco bardziej na zachód położona część Łotwy (gdzie zresztą odbył się spływ ubiegłoroczny), ale pasowała do podtytułu z powodu K. Acha, a ten kieliszeczek z podtytułu to wyłącznie odrobina leczniczego balsamu ryskiego, tamtejszej specjalności!

  • Mieszkańców Łotwy odebraliśmy bardzo dobrze – to z reguły ludzie dość powściągliwi, ale sympatyczni, uprzejmi i komunikatywni ( znajomość angielskiego jest powszechna, łatwo można też dogadać się po rosyjsku). Bardzo doceniają członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie Euro, z niepokojem też wyrażają się o obecnym antyeuropejskim kursie władz Polski – kraju, który w latach komuny był dla nich jakimś tam łącznikiem z zachodnią cywilizacją i który miał swój pośredni udział w uniezależnieniu się Łotwy od Związku Sowieckiego w 1991 roku. 
  • Trzecia część zaledwie dwumilionowej ludności Łotwy mieszka w Rydze, stolicy i największym mieście kraju. Lokowana na początku XIII wieku przez Zakon Kawalerów Mieczowych przy ekonomicznym wsparciu Lubeki (wybijającej się wówczas na lidera Hanzy), była Ryga przez wieki jednym z najważniejszych portów i ośrodków handlowych nad Bałtykiem. Podobnie jak całe Inflanty (których znaczną część stanowiła obecna Łotwa) miała też swój istotny epizod w historii Polski, wchodząc na kilkadziesiąt lat w skład Rzeczpospolitej. Kilka wojen polsko – szwedzkich na przełomie XVI i XVII wieku, oprócz tła dynastycznego i religijnego, toczyło się też m.in. o Inflanty, które były z wielu względów przedmiotem pożądania obu państw. W pobliżu Rygi, pod Kircholmem, miało miejsce w 1605 roku jedno ze świetniejszych polskich zwycięstw w historii.  Miasto wraz z przyległą częścią Inflantów zostało jednak utracone na rzecz Szwecji w 1621 roku, co  potwierdzono rozejmem w Starym Targu w 1629 roku (odwiedziliśmy to miejsce wiosną tego roku).
  • Ryga dzisiejsza obfituje w zabytki architektury, bo uniknęła większych zniszczeń wojennych, a ponure lata przynależności do Sowietów także przetrwała w niezłym stanie. Czas był upalny, więc objawiła nam się całkiem inaczej niż na ogół mają to w zwyczaju miasta północy – radosna, rozśpiewana i nie dająca zasnąć do świtu. 

DNA. To ostatni w tym wpisie skrót literowy. Oznacza cząsteczkę decydującą w procesie dziedziczenia genetycznego. Cechy każdego organizmu są dziedziczone po wcześniejszych pokoleniach dzięki informacjom, zawartym w kodzie DNA. Moje cechy, wśród których poczesne miejsce zajmuje (zauważalna pewnie choćby w tym blogu) skłonność do przemieszczania się w przestrzeni, oraz zaglądania w głąb czasu, z pewnością określiło DNA odziedziczone po Tacie. Dzisiaj jest 20 sierpnia 2018 roku. Dokładnie dwadzieścia lat temu, niespodziewanie dla wszystkich i siebie samego, wyruszył Ociec w najdłuższą podróż. Ciągle nie ma pewności, czy u jej celu jest dostęp do Internetu, ale jeśli jest, to sobie Staruszek poczyta. Ech, to był Gość!!!  Ciekawostka: podczas kazania na mszy poświęconej pamięci Taty ksiądz wspomniał też Św. Bernarda z Clairvaux, jednego z największych “zadymiarzy” średniowiecza, m.in. twórcę zakonu Cystersów, oraz ideologa krucjat. Bernard zmarł dokładnie 845 lat przed Tatą.