Podrurze

W błędzie tkwią Czytelnicy sądzący z tytułu wpisu, że Ich oddanemu autorowi pokićkało się coś na starość z ortografią.
Na dowód załączam zdjęcia naszego ulubionego gdańskiego lokalu, którego wszakże nie ominęły ostatnimi czasy zarazowe restrykcje i stoi zamknięty.
Gdy więc PODRURZE nie działa, czas przypomnieć sobie, co to są PODRÓŻE, chociaż z nimi ostatnio też nie łatwo.
Nawiasem mówiąc, powyższa gierka słowna ilustruje cudowną plastyczność polszczyzny, trudną niestety do docenienia dla osób obcojęzycznych.
Gwoli kronikarskiej pieczołowitości dodam informację, że kultowy “Bar pod rurami” przycupnął w cieniu potężnej magistrali ciepłowniczej, przy wyjściu ze stacji kolejki “Gdańsk – Politechnika” w kierunku zakładów stoczniowych i zachęca śpieszących na szychtę pracowników tej branży do krótkich odwiedzin już od godziny piątej rano. W bardziej przyjaznej porze bywa zaś przyjaznym przystankiem dla zdrożonych rowerzystów.


“Podróże są dla ludzi – nawet te wirtualne”, głosi sformułowany przez Klasyka podtytuł tego blogu; zwłaszcza w obecnej dobie słowa te tchną prawdziwością.
Podróżujecie wirtualnie choćby zaglądając na te strony, a jeśli macie chęć na duuużo więcej, odwiedźcie koniecznie legendarny portal https://www.travelbit.pl/,
animowany od dziesięcioleci przez Profesora Andrzeja Urbanika, jednego z najbardziej twórczych i pracowitych osobników, jakich mam zaszczyt znać.
Naukowa kariera “Tourbanika” przeplata się z pasją podróżniczą, wieńczoną objechaniem i opisaniem niemal wszystkich ciekawych zakątków świata.
Jakby tego było mało, od bardzo wielu lat organizuje Andrzej OSOTT, czyli doroczne zjazdy zapalonych włóczęgów. W tym roku, z wiadomych względów wirtualny, jak wiele innych spotkań, ale nie mniej bogaty i inspirujący.
Na zimowe wieczory: https://osott-travenalia2020.travelbit.pl/  !!!



Przestrzeganie restrykcji sanitarnych w dobie epidemii ma sens, zwłaszcza jeśli jest podparte wskazaniami zdrowego rozsądku. Lawirowanie między restrykcjami (przy zachowaniu owego rozsądku) pozwala zaś od czasu do czasu wybrać się poza dom, choćby niezbyt daleko.
Na przykład nad Pilicę , żeby pokazać wnukom opuszczone gospodarstwo ich prapradziadków, którym dekady temu pomagaliśmy tam w żniwach.

Nieco bliżej ujścia Pilicy do Wisły leży Warka, miasteczko sławne z wielu powodów, jak choćby:
– tu urodzili się  (oprócz rzeszy innych osób) Kazimierz Pułaski i Piotr Wysocki,
– tu od niepamiętnych czasów warzy się piwo (stąd nazwa miasta zresztą)
– tu robią majonez “Winiary” i inne specjały pod tą marką
tu Starsi Panowie wybierali się na ryby
pod Warką Czarniecki sprał Szwedów (znów “potop” w blogu, a Czarniecki na pomniku w rynku wareckim, zaś obok -przedstawienie bitwy na obrazie, tym razem Smuglewicza, a nie Brandta)
– tu usypano z kilku taczek ziemi “Kopiec Powstańców Styczniowych”; byliśmy zawiedzeni jego mizernymi rozmiarami.


Akwarelka wiadomego pędzelka obrazuje pałac w Ojrzanowie, skąd było niedaleko do interesujących nas okolic nadpilickich i gdzie udało nam się wygodnie przenocować oraz zacnie posilić, co w ostatnim czasie nie bywa łatwe.
Okazało się w rozmowie z sympatycznym właścicielem (zarządcą?) obiektu, że jeszcze do niedawna był to (jest dalej?) ośrodek firmy Inco – Veritas, której sztandarowym produktem jest znany świetnie wszystkim panom domu płyn do naczyń “Ludwik”.
Ów sławny detergent, a także różne nawozy do kwiatków i inna chemia (krajowa), to bodaj jedyne nie budzące pytań i niejasności skojarzenia z Inco – Veritas.
Ten spory na polskie warunki koncern wypączkował bowiem w mrocznych czasach komuny ze Stowarzyszenia PAX , zdecydowanie tajemniczej i niejednoznacznie konotującej się organizacji katolickiej, która z jednej strony układała się z władzą ludową, z drugiej – dopomogła wielu ludziom podziemia przez tę władzę prześladowanym, budowała znaczące i unikalne w tamtym czasie zaplecze gospodarczo – finansowe, ale także – bazowała na radykalnie narodowej, często antysemickiej pożywce ideologicznej, uosabianej przez Bolesława Piaseckiego.
Po przemianach 1989 roku PAX przekształcił się w Stowarzyszenie Civitas Cristiana , które najpewniej ma znaczny wpływ na mocno prawą stronę obecnej sceny politycznej puszczającą, mówiąc umownie i z przeproszeniem, bąkiewicze.
Taka trochę katolicka masoneria, której ukorzenienie próbują wyjaśniać historycy, ale której oblicze dla laików takich jak ja jest zasnute mgłą wielu niejasności.
Tak czy inaczej, jej zaplecze gospodarcze ma się chyba nieźle.
Sielskie widoki zespołu pałacowo – parkowego w Ojrzanowie nie przeczą tej tezie.


28 listopada 1520 roku, a więc równe 500 lat temu, flotylla dowodzona przez Magellana wypłynęła z cieśniny znanej obecnie pod jego imieniem, a wcześniej pod nazwą Cieśniny Wszystkich na otwarty Pacyfik !!!


Wydawało się, że powyższe spostrzeżenia zamkną listopadową, dość skromną, pulę opisową, ale ostatnie dni przyniosły smutną kumulację pożegnań osób dobrze mi znanych, czasem bardzo bliskich. Wspomnę tylko Ich imiona:
                  Iwona, Wiesław, Zbyszek, Tomek, Józef.

Wałem do chrzcielnicy

Czasami, gdy we własnych zasobach nie znajdę zdjęcia odpowiedniego dla zilustrowania czegoś – tam w blogu, szukam go “w internetach”. Chcąc przybliżyć Czytelnikom tytuł tego artykuliku, wpisałem do wyszukiwarki Bing hasło: “Wał pomorski – obrazy” i wyskoczyło mi to, co widać poniżej.
Nie doszukujcie się, broń Boże, w tej obserwacji żadnych podtekstów; zważcie tylko, że do sieciowego oceanu informacyjnego należy podchodzić ostrożnie i krytycznie.

Wiecie już zatem, że tytułowy Wał – to ten Pomorski (trochę więcej o nim na końcu wpisu), a co do chrzcielnicy, spójrzcie obok, proszę.
Różne durnoty widuje się podróżując tu i ówdzie, ale te ogromne mozaikowe napisy na przyczółkach wiaduktów nowobudowanych dróg ekspresowych w Wielkopolsce niewątpliwie zaliczyć można do szczytowych osiągnięć “myśli”. Wymyślacze czegoś takiego (o ile oczywiście można tu operować kategoriami pracy rozumnej) chcieli być może zasugerować przejezdnej publiczności, że Polska moczy się w Wielkopolsce (chrzest przez zanurzenie), lub odwrotnie – że jest przez Wielkopolskę spryskiwana (chrzest przez polanie). Mogło także chodzić, choć to mniej prawdopodobne, o powiązanie faktu ochrzczenia Mieszka I (który ponoć “wcześniej  w takich pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał”) i jego podwładnych przez nienazwanych hierarchów z zachodniej Europy z tym, że najnowsze wiadukty budowane są dzięki finansowemu wsparciu zachodniej Europy. Tak czy inaczej pozostajemy w przeświadczeniu, że estetyka uzewnętrzniania ekscytacji religijnej przez dawnych Wielkopolan stała na wyższym poziomie niż obecnych, co ilustrują obrazki Nieocenionnej Żonny Anny.
Klinicznym przykładem potwierdzającym powyższą tezę jest koszmarne, naszym zdaniem, wyobrażenie Papieża Wojtyły przed ładnym, stareńkim i trzymającym miłe dla oka proporcje, kościółkiem w Gąsawie:

W Gąsawie znaleźliśmy się nieprzypadkowo: ta niepozorna miejscowość miała we wczesnym okresie kształtowania się państwa piastowskiego większe niż dzisiaj znaczenie, podkreślone przez zwołanie tam w 1227 roku zjazdu książąt dzielnicowych. Jak wiadomo, potomkowie Krzywoustego prali się notorycznie i usiłując podporządkować sobie jedni drugich sięgali do bogatego arsenału metod politycznych epoki średniowiecza, z których spora część nie uległa większym zmianom do dzisiaj.
Podczas zjazdu w Gąsawie krakowski książę – senior ziem polskich Leszek Biały został więc po prostu zamordowany, gdy uciekał konno bez odzienia z łaźni, w której zaskoczyli go ludzie Świętopełka Gdańskiego .
Tenże wybitny (choć na lokalną skalę) władca wschodniego Pomorza, przybył na wspomniany zjazd w Gąsawie być może trasą podobną jak my z Gdańska, czyli przez Wał Pomorski. Niefortunną ucieczkę Leszka Białego z gąsawskiej łaźni upamiętnia zaś kontrowersyjnej klasy monument.

W krótkiej ekskursji po “Chrzcielnicy” było mi dane towarzyszyć dwóm Annom:  jednej zawdzięczamy rysunki i niektóre zdjęcia, drugiej zaś to, że będąc  naturalizowaną Wielkopolanką, świetnie zorientowaną w lokalnych ciekawostkach zawiozła nas z dużą wprawą do kilku z nich. Niektóre znane (choćby ze szkolnych wycieczek) jak: zamek kórnicki, pałace w Biedrusku czy Owińskach i zespół klasztorny tamże, oraz wspomniane i zilustrowane powyżej urokliwe drewniane kościółki. Także dzieło z przełomu tysiącleci (tego ostatniego!) – zaprojektowane i zbudowane od A do Z w Murowanej Goślinie “nowe – stare” miasteczko Zielone Wzgórza.

Zdarzyły się też wielkopolskie perełki nieznane (przynajmniej nam, przybyszom zza Wału Pomorskiego), spośród których zdecydowanie wyróżniamy Wyspę Edwarda, położoną na jeziorze Raczyńskim, w miejscowości Zaniemyśl i od pewnego czasu połączoną z kontynentem chybotliwą pływającą kładką, zafundowaną przez Unię.
Edward Raczyński, wielce zasłużony na licznych polach, lecz bujnego najwyraźniej charakteru arystokrata, do niezliczonych ekstrawagancji swojej doczesnej aktywności dołożył efektowny finisz poprzez odstrzelenie sobie głowy z niewielkiej armatki, którą widać na jednej z poniższych fotografii.

 Wielkopolskę zamieszkują Wielkopolanie którzy, obok wielkich zasług dla fundowania i podtrzymania polskiej państwowości, mają też opinię ludzi gospodarnych i praktycznych.
Rzuciło nam się w oczy kilka przykładów tych cnót, częstokroć uwidacznianych na stosownych inskrypcjach. Co do twarogu – wydawało się z daleka, że chodzi o sławne miejscowe specjały mleczarskie…

Wielkopolską przedsiębiorczością wykazał się także mieszkaniec Chodzieży, który po zadaniu nam kilku kontrolnych pytań na temat przebiegu epidemii na Wybrzeżu etc., zagadnął uprzejmie o możliwość przyznania mu piątala, do wykorzystania w pobliskim sklepie 24h. Miasteczko jest wszakże zacne, sławne fabryką fajansów i zdobne efektownymi dwoma rynkami, oraz licznymi świątyniami, a także prowokujące swą nazwą limerykowe rymy:

Raz katecheta z Chodzieży
badał, gdzie punkt “G” leży,
by metodycznie,
systematycznie,
objaśniać to młodzieży

 


Praktyczny zmysł obywateli “Chrzcielnicy” przejawiał się od wieków, choćby wtedy, gdy pod Ujściem w lipcu 1655 roku zebrały się rzesze pospolitego ruszenia wielkopolskiego , które szybko podało tyły przed nadciągającą armią szwedzką, bo przecież nadchodził czas żniw. Zdecydowało się ujść spod Ujścia.

Gwoli prawdy historycznej trzeba wszakże wspomnieć, że w późniejszych etapach zwalczania “potopu” Wielkopolanie stawali dzielnie,
goniąc Szweda i oblegając aż w dalekiej duńskiej Koldyndze. Wspomnialem o tym przed rokiem , ilustrując informację stosownym obrazem tego samego twórcy, który uwiecznił widoczną obok scenę spod Ujścia, czyli Józefa Brandta


Leżące nad Notecią Ujście przez wieki strzegło biegnącej wzdłuż tej rzeki granicy wielkopolsko – pomorskiej, a z czasem  polsko – niemieckiej.
Na północ od Noteci rozciąga się Wał Pomorski, kojarzony głównie z pasem umocnień, mających pod koniec II wojny światowej utrudniać posuwanie się sowieckiego frontu w kierunku Berlina. Został po ciężkich walkach przełamany przez działającą w ramach tego frontu armię polską, co ma swój smaczek historyczny, ponieważ zbudowano go na początku lat trzydziestych XX wieku dla obrony niemieckiego Pomorza przed… agresją ze strony ledwie co odrodzonego Państwa Polskiego.
Godzi się wspomnieć, że w klasyfikacji geologicznej tych terenów termin “Wał Pomorski” używany jest dla określenia antyklinorium (czyli wypiętrzenia warstw w postaci “grzbietu”), powstałego w erze mezozoicznej wskutek ruchów tektonicznych.
A dla nas to po prostu wielkiej urody tereny, obfitujące w lasy, jeziora i wymarzone na spływy kajakowe rzeki. Takie jak Grabowa, której fragment nie bez trudu pokonaliśmy w drodze Wałem do Chrzcielnicy (całość drogi dla pewności przebywając samochodem).

 

 

Na okoliczność końca słońca



Powiecie pewnie, że nadmiernie już ostatnio przynudzam z Gdańskiem i okolicami, na dodatek upiększając ten wpis na wstępie znaną z milionów pocztówek panoramką (tym razem złapaną sprzed sklepu znanej, do niedawna krajowej sieci, mieszczącego się na Cygańskiej Górze ).
Na swoje usprawiedliwienie wspomnę jedynie o wiadomej epidemii, która drastycznie ograniczyła możliwość przemieszczania się w bardziej egzotyczne strony, zaś Trójmiasto latem bywa atrakcyjne.
W tym roku jednak prawie nikt nam tu nie mówi w obcych językach, a polski ograniczony jest na ogół do kilku podstawowych słów.

  • Nie jest żadnym odkryciem konstatacja, że splot historycznych okoliczności uczynił Gdańsk, używając terminologii optycznej, z jednej strony soczewką skupiającą przełomy dziejowe w jednym punkcie, z drugiej zaś – soczewką rozpraszającą, dzięki której obserwator może z jednego miejsca mieć ogląd szerokiej perspektywy.
    Sławny ziomal Jan Heweliusz położył wielkie zasługi w rozwoju technik obserwacyjnych (jak też warzelniczych!) także po to, aby można było uznać Gdańsk za dobre miejsce do, trzymając się optycznej narracji, zastanowienia się nad pewnymi zbieżnymi cechami natury zjawisk historycznych oraz natury światła.
    Ta ostatnia wykazuje, jak w końcu po wiekach sporów uzgodniła większość uczonych, cechy dualne –  łączące właściwości falowe z korpuskularnymi, czyli cząsteczkowymi (proszę fizyków o wyrozumiałość).
    Naciągając i upraszczając paralele można dostrzec podobnego typu dualizm także w funkcjonowaniu ludzkich społeczeństw; niosące energię korpuskuły (tu: jednostki człowiecze) komasowane są w zbiorowościach podlegających falowaniom, jak też załamaniom, odbiciom, rozszczepianiu, skupianiu, a także – pochłanianiu.
  • Powyższe odkrywcze porównania przyszły mi do głowy, gdy w ostatnich dniach (jak co roku na przełomie sierpnia i września) nasze piękne miasto stało się areną trudnych do wyjaśnienia na gruncie ścisłego rozumu zjawisk.
    Dystans niewielu godzin dzieli okazje rocznicowe odległych o kilkadziesiąt lat przełomów dziejowych, które zbiegiem okoliczności zaistniały w Gdańsku: podpisania porozumień 31 sierpnia 1980 i pierwszych strzałów II wojny światowej 1 września 1939.
    Zaletą bliskości terminów obchodów jest, z punktu widzenia korpuskuł dominujących (tu zdecydowanie odchodzimy od fizycznych odniesień), uproszczenie logistyczne, pozwalające na wygłoszenie co najmniej dwóch przemówień w niemal jednym czasie i miejscu.
  • Z przemówień tegorocznych wypłynęło potwierdzenie znanego już od pewnego czasu faktu, że świetlna fala sprzed czterdziestu lat, strumień cząstek o potężnej energii, uległ rozszczepieniu, częściowemu pochłonięciu przez ciemną materię, a także licznym zafalowaniom.
    Upewnić się co do słuszności powyższej obserwacji można, rzucając okiem na sławne sierpniowe “Tablice 21 postulatów” i porównując ich treść z tym, co od kilku lat głoszą rozszczepiające się coraz bardziej, niestety, fale.
    Organizacja opatrująca się historyczną, ukutą przed czterdziestu laty nazwą, wszczęła ostatnio idiotyczną awanturę o zabranie rzeczonych tablic z doskonale urządzonej wystawy specjalnie zbudowanego Europejskiego Centrum Solidarności.
    Podejrzewam, że będąc w ostatnim czasie już tylko smętną przyporą koślawej partyjno – rządowej budowli, organizacja ta może mieć w zamyśle dyskretne wyretuszowanie pierwszych punktów zapisanych na tablicach, domagających się niezależności związków zawodowych od władz, wolności środków przekazu, czy form protestu. Podobnie jak, ręka w rękę z obecną władzą, pracuje usilnie nad wykrzywianiem historii po to, by zasługi ludzi tej władzy niechętnych ukryć, bądź przypisać je osobom “słuszniejszym”.
  • Falową naturę historii obrazuje nieźle to, co od niedawna dzieje się na sąsiedniej Białorusi, gdzie zdjęcia tamtejszego kacyka przypominać mogą sceny z Bukaresztu pod koniec “jesieni ludów” 1989 roku.
    “Geniusz Karpat“, “Caudillo”, “Führer”, “Bat’ka”, “Umiłowany Przywódca”, “Duce”, “El Commandante”, “Prezes”, czy jak tam ich nazywano – jeśli nawet uniknęli gwałtownej śmierci, to prędzej czy później bywali eksmitowani z mauzoleów, które miały im zapewniać wieczną i wdzięczną pamięć ludu.
    Niepomni tego wciąż rodzą się chętni do wszechwładzy w złudnej nadziei, że ich losy na obu brzegach Styksu  potoczą się milej, niż w przypadku poprzedników. Nie potoczą się.
  • Jeszcze kilka słów o innej fali, wiślanej mianowicie, która spływa z Warszawy do Gdańska wzbogacona o awaryjnie zrzucone stołeczne ścieki. 
    Partia i rząd jednoznacznie wskazują na sprawcę awarii, którym ma być Pan T.
    Szczęśliwie zawsze jest wina jakiegoś Pana T.
    Ja zaś powtarzam to, co napisałem na tych łamach rok temu, przy okazji identycznego nieszczęścia: złagodzić sytuację pomogłoby natychmiastowe zamknięcie wszystkich warszawskich pisuarów.
    Wiem, co piszę, bo w dziedzinie ścieków mam kompetencje zawodowe, w przeciwieństwie do rozważań historycznych, które snuję najzupełniej amatorsko.

 

 

 

 

 

 

 

Sopot

  •  Widniejący obok obraz mógłby sugerować kontynuację ptasich motywów, podjętych w poprzednim wpisie blogowym, ale nie – wyobrażona na nim mewa, będąca centralnym fragmentem herbu Sopotu, ma jedynie zasygnalizować zamysł poświęcenia kilku zdań temu unikalnemu miastu, objętemu w swoim czasie granicami Wolnego Miasta Gdańska.
    Jak przypomnieliśmy wcześniej, granica ta biegła wzdłuż potoku Swelinia, po którego drugiej stronie było polskie już – do 1939 roku – Orłowo (jednak znowu ptasie nawiązanie…), gdzie morenowe wzgórza kaszubskie toną w pochłaniających systematycznie ich klifowe urwiska morskich wodach.
  • Ludzie przywędrowali w te strony wkrótce po ustąpieniu lodowca skandynawskiego, który był sprawcą porzeźbienia terenu, no i powstania Bałtyku, a więc dobre kilka tysięcy lat temu. Łowili ryby, polowali na foki i próbowali to i owo uprawiać używając kamiennych narzędzi, bo była to epoka kamienia gładzonego, czyli neolitu. Relikty tamtego czasu znajdowano także w Sopocie, zwłaszcza w rejonie, gdzie znacznie później, bo około VIII wieku pobudowano grodzisko, zrekonstruowane obecnie w formie ciekawego skansenu archeologicznego.
    Zdjęcia obrazują grodzisko (fot. z sieci), oraz sopocką plażę (fot. prywatna) wkrótce po zlodowaceniach, kiedy jeszcze zdarzały się prawdziwe zimy .
    Kim byli ówcześni Pomorzanie: Germanami, jak chcieli niektórzy fachowcy niemieccy, czy Słowianami, do czego przekonują polscy zwolennicy teorii autochtonicznej  – nie da się przesądzić, choćby z powodu braku zachowanych nagrań mowy, jaką się posługiwali.
  • Pewne jest natomiast, że po upływie kolejnego tysiąca lat zaczęto doceniać lecznicze walory miejscowych źródeł solankowych i tworzyć infrastrukturę, pozwalającą zarobić na kuracjach ludzi chorych, oraz hipochondryków. Tak w XIX wieku szybko powstał kurort, z czasem obrastający instytucjami towarzyszącymi, jak tory wyścigów konnych, kasyno, molo, korty tenisowe, czy Opera Leśna.
    W okresie przynależności do Wolnego Miasta Gdańska, Sopot był już zdrojowiskiem o europejskiej renomie, konkurującym w skuteczności drenażu portfeli kuracjuszy z Monte Carlo, Baden-Baden czy Karlowymi Varami.
    Życie kulturalne w owym czasie bogate było w przedstawiane gościnnie wydarzenia odtwórcze, często wysokiej rangi artystycznej, wśród których prym wiodły sławne festiwale wagnerowskie w Operze Leśnej – jednak wybitnych twórców stale rezydujących w Sopocie trudno byłoby wskazać.
  • Sytuacja odwróciła się kompletnie po II wojnie światowej; historyczna zawierucha wymiotła dotychczasowych mieszkańców i osadziła w ich miejsce nowych, wśród których roiło się od postaci noszących głowy w chmurach, potrafiących nie tylko tworzyć dzieła wysokiej kultury, ale też klimat miejsca w niezwykłym stopniu uduchowionego artystycznie.
    Pomocna w tym była zachowana w ogromnej większości tkanka miejska, pozwalająca przybyszom od razu podjąć w miarę normalne życie, w którym reanimowane na siermiężną skalę przybytki gastronomiczne i kulturalne  miały ważny udział.
    Dobrze jest czasem pogadać z sopocianami przy piwie, a gdy się nie da – odwiedzić ich, wspinając się z trudem na zbocza nekropolii przy Malczewskiego.
  • Gdyby istniał obiektywny wskaźnik opisujący relację wpływu miast na życie kulturalne, naukowe, sportowe czy polityczne kraju do liczby mieszkańców tych miast, Sopot znalazłby się z pewnością “na pudle”.
    Wymienianie nazwisk i związanych z nimi dokonań pozostawię licznym poważniejszym i obszerniejszym niż ten blog publikacjom, przypomnę może tylko dla przykładu, że w całkiem nieodległej przeszłości jeden z mieszkańców Sopotu był premierem, a inny w tym samym czasie – prezydentem Polski. Panowie ci potrafili, mimo zasadniczych różnic w poglądach i interesach politycznych, rozmawiać, trącając się przy tym niejednym kieliszkiem wina.
    Drugi z nich miał wszakże (nieuświadomione przezeń zapewne) nieszczęście posiadania brata bliźniaka; stan nieuświadomienia owego nieszczęścia jest zresztą ciągle udziałem z grubsza biorąc połowy polskiego społeczeństwa.
  • Wróćmy wszakże do sopockiej atmosfery z lat sześćdziesiątych XX wieku, gdy raczkował tam polski big – beat, gdy w Non – Stopie zaczynały swoją karierę zespoły o dwukolorowych nazwach (obowiązkowo z czarnym jako jednym z tych kolorów) i legendarni soliści, gdy na hipodromie obstawiano wyniki gonitw w kasach Państwowych Torów Wyścigów Konnych, zaś w zakonspirowanych melinach kwitły inne, nielegalne według ludowej władzy, formy hazardu. Hazard  i szemrane interesy w podziemiu, “Perła Bałtyku” i wódka z zakąską na powierzchni, oraz artystyczny duch unoszący się powyżej – to był Sopot tamtych lat.
  • Każdemu, kto zechciałby wczuć się w tę atmosferę, polecam lekturę książki, która stała się białym krukiem już w momencie wydania. “Derda” to nazwa bardzo popularnej w owym czasie i owym miejscu gry karcianej, którą Autor chciałby przywrócić światu, wyjaśniając jej zasady na tle kryminalnej intrygi i z autopsji znanych mu obrazów Sopotu czasów gomułkowskich. Niech pozostanie tak, że Ryszard Zienkiewicz będzie jedyną wymienioną z nazwiska osobą w tym wpisie, bo jego pasjonacka i bezinteresowna działalność dotykającą tematyki sopockiej (a poza “Derdą” wydał także bazującą na własnych zbiorach monografię “Z pocztowych dziejów Sopotu”), oraz całkowicie niecelebrycki sposób bycia sprawiają, że “po prostu mu się to należało”.
    Na koniec akapitu zostawiam to, co powinno być na początku, to znaczy fotografie okładki pierwszego z wydanych drukiem dzieł Zienkiewicza, oraz ostatnich stron tego wiekopomnego wydawnictwa:
  • Napomknęliśmy dotąd pokrótce o niektórych sopockich przewagach, pozwólcie zatem zakończyć ten artykuł wzmianką o akademickich aspektach życia miasta.
    Powstało tam po wojnie i w większości dotychczas funkcjonuje (chociaż z reguły w zmienionych formach organizacyjnych) wiele poważnych instytucji, jak choćby Instytut Oceanologii PAN i Oddział Geologii Morza , Akademia Sztuk Pięknych, oraz będąca zalążkiem Uniwersytetu Gdańskiego – Wyższa Szkoła Handlu Morskiego.
    Ta ostatnia przyciągnęła niedługo po zakończeniu wojny dwójkę młodych ludzi, którzy – niezależnie od ich planów akademickich – wzięli ślub w sopockim magistracie.

    Nie zdążyłem szczegółowo tego zweryfikować, ale chyba kilka miesięcy przekoczowali w Sopocie, zanim przeprowadzili się do Gdańska – Wrzeszcza, gdzie przyszedł na świat ich pierworodny syn Piotr.
    Domniemywać zatem można, że prawdziwe początki Piotra tkwią w Sopocie, co miasto stara się zaakcentować w widoczny na zdjęciu sposób.

  • Sopot jak zwykle w letnim sezonie pełen jest turystów, którzy w tym roku do tradycyjnego ekwiwalentu pieniężnego za pozyskane tu atrakcje, dokładają jeszcze małe złośliwe wirusy, które oby jak najszybciej pozdychały!
    Bądźmy zdrowi na ciele i umyśle!

Ornitologia

 

Doroczny pobyt nad kaszubskim jeziorem w campingowych przyczepkach, w gronie przyjaciół, a przez jakiś czas – także gromady rodzinnego drobiazgu.
Przy ognisku pomimo starań nie udaje się uniknąć nawiązań do aktualnych tematów. W ostrym cieniu jeziornej mgły jawią się sylwetki kaczek, co skłania do ptasich rozważań, niesionych frazą narodowego eposu:

Gdziekolwiek w Polszcze, gdyście ku górze spojrzeli,
szybował w majestacie piastowski orzeł bielik,
z rozpostartemi skrzydły, co go unosiły
w powietrznych prądach w górę, by nie tracił siły
daremnie, lecz by orlim swym wzrokiem dostrzegał
co dla kraju najlepsze, w czym kraju potrzeba.

Pomny był ptak królewski zniewagi zaznanej
od moskiewskich pachołków: korony zabranej
razem z myśli swobodą tych, co myśleć zwykli,
i jak potem: „Duch zstąpił!” gromkim chórem krzykli,
wkrótce znowu w koronie ptaszysko nam lata,
zaś „ta ziemia” wróciła znów do „tego świata″.

Rychło wszakże w dół patrząc zoczyło ptaszydło,
że dość wielu zwycięzcom zwycięstwo wnet zbrzydło
i poczęli tych drugich darzyć brzydkim śmiechem,
chcąc Lechitom zastąpić Lecha innym Lechem,
krzycząc, że ból ich lepszy i większe zasługi
i że się im należy, choć kraj wpada w długi!

Gdy  spytano o orła narodu połowę,
ta orzekła, by przydać mu skrzydło… drobiowe
w miejsce jednego z orlich, bowiem suwerena
dziwi lot zbyt swobodny, bez usterowienia.
Słysząc to dumny orzeł zasępił się wielce,
że nie daj Bóg, a zechcą nałożyć mu lejce…

I raz jeszcze na “Ducha” obejrzał się bielik,
bowiem dostrzegł go u tych, którzy myśleć chcieli
dla swych dzieci i wnuków o dobrej przyszłości,
o dobrych przodków czynach, o z życia radości.
I uwierzył w odmianę oblicza “tej ziemi”
i w swój lot: znów swobodny, ze skrzydły własnemi!

Na koniec jeszcze inne ptactwo, troszkę czupurne, ale bez podtekstów:

Tępy wzrok fok

Na początek podzielę się spostrzeżeniem pod własnym adresem: nie należy zaczynać pisania czegokolwiek od wymyślenia tytułu, który powinien raczej pojawić się po ukształtowaniu treści tego, co próbuje się napisać.
Tytuł tego wpisu przyszedł mi do głowy jako niezły motyw do rapu w wykonaniu któregoś z pretendentów do prezydentury, ale już następnego dnia naoczna obserwacja wykazała fałszywość tytułowej tezy (mimo to tytułu nie zmieniłem, aby zobrazować ten krótki wywód).
Foki bowiem mają wzrok bystry i myślący (chciałoby się powiedzieć: “ostry”, ale ten przymiotnik w prezydenckim rapie już zaistniał w odniesieniu do rzadkiego zjawiska atmosferycznego, jakim bywa cień mgły), co dane nam było stwierdzić podczas wizyty w fokarium Stacji Morskiej w Helu.

Zaaranżowana w szybkim trybie przez dwie Iwony (zauważam skądinąd, że imieniem tym legitymują się z reguły Panie kreatywne, energiczne, pełne pasji i życzliwości) rodzinna wycieczka pozwoliła nam spotkać osoby o podobnym jak one poziomie entuzjazmu i optymizmu, oraz rzucić okiem na ich dokonania.
Choćby na Muzeum Helu, gdzie ponure bunkry ogromnej baterii artyleryjskiej pasjonaci przekształcili w ekspozycję etnograficzno – historyczno – przyrodniczą, pełną w dodatku wesołego ptactwa i wszelakiej roślinności, albo na znakomicie dla celów ekopoznawczych urządzony czubek helskiego półwyspu.

Półwysep Helski bywał w historii domeną różnych władztw, czasem w całości, czasem zaś “w kawałkach” (o takiej konfiguracji wspomniałem tu).
Rzadko pamiętanym epizodem była podjęta w XVII stuleciu próba stworzenia na nim polskiego portu wojennego, a także datowana na podobny czas katastrofa wiozącego do Gdańska gorzałkę statku “Lübeck” ; symboliczne zaznaczenie bliskości kontaktów obu hanzeatyckich miast, podkreślone “ukaszubioną” nazwą wydmowego wzgórza, przy dobrej pogodzie widocznego poprzez Zatokę Gdańską.


Za czasów przywołanego w poprzednim wpisie napoleońskiego Wolnego Miasta półwysep od nasady po czubek należał do Gdańska, ale kolejne, międzywojenne Wolne Miasto widziało już Hel jako polską, mocno ufortyfikowaną enklawę.
Ten niezwykle burzliwy czas został już w tysiącu źródeł gruntownie opisany i zilustrowany, pozwólmy sobie zatem tylko na krótką i całkowicie amatorską obserwację związaną z pozostałościami ówczesnej architektury (fachowców proszę o wyrozumiałość).
Paradoksalnie imponujące i nowatorskie, modernistyczne rozwiązania płynące z niemieckiej szkoły Bauhausu w dużo mniejszym stopniu odcisnęły się na architektonicznym wizerunku Gdańska, niż budowanej niemal od podstaw przez odrodzone państwo polskie Gdyni, która do dziś jest jednym z największych w świecie (chyba obok Tel Awiwu) skupisk efektownego modernizmu.

Gdańsk międzywojenny hołdował formom bardziej tradycyjnym, ale takie budowle jak obecny Wydział Farmacji GUMed, hotelik Gdańskiej Fundacji Innowacji Społecznej, kościół Chrystusa Króla, czy adaptowana właśnie na apartamentowiec poczta, bronią się ciągle jako niezłe przykłady architektury modernistycznej.

Najważniejszym natomiast w opinii autora obiektem jest wrzeszczańska szkoła mieszcząca II Liceum Ogólnokształcące, stojąca w rodzimym zakątku Güntera Grassa i wspomniana przezeń w “Blaszanym bębenku” .


Wyjątkowość “dwójki” bierze się stąd, że poza formą architektoniczną może się ona poszczycić  wydaniem trzeciego już pokolenia nie byle jakich absolwentów.
Marysia skończyła egzaminy maturalne tuż przed urządzeniem w szkole komisji wyborczej, jej Mama i Dziadek – odpowiednio wcześniej.

A wybory o tak wielkiej wadze, że nawet Lechia Gdańsk trzyma kciuki za Legię Warszawa. Wkrótce okaże się, czy skutecznie.

 

2 x Wolne

Domyślacie się zapewne po lekturze poprzedniego wpisu, że w tytule chodzi o Wolne Miasto Gdańsk. Dubeltowy mnożnik przypomina zaś o tym, że status wolnego miasta Gdańsk miał w historii dwukrotnie, o czym napomknę jeszcze później.
Odwiedziliśmy w kwietniu najdalej na wschód i na zachód wysunięte punkty granicy WMG (tego nowszego, z lat 1920 – 1939) w Przebrnie i Połęczynie, spójrzmy więc na czubki wystające w kierunku pozostałych dwóch głównych kierunków róży wiatrów.
Na zdjęciach powyżej – ujście potoku Swelinia, który jest chyba sopockim Kamiennym Potokiem, a w każdym razie – z całą pewnością stanowił w okresie międzywojennym granicę między Wolnym Miastem Gdańsk, a przyznanymi Polsce terenami, na których rychło zaczęła kwitnąć Gdynia.
Łatwe do osiągnięcia piechotą lub rowerem miejsce (najprościej – “Aleją Wisielców” od Grand Hotelu), bywało także punktem granicznym w różnych konfiguracjach odleglejszej miejscowej historii.
O barwnych epizodach i wyjątkowych kuracyjnych klimatach Sopotu napiszę coś niebawem, podobnie jak o fenomenie pobliskiej Gdyni.
Tymczasem wyruszmy na południe. Niedalekie wprawdzie, ale w maju świecące i pachnące połaciami rzepaku, z którego pszczoły robią miód, a ludzie – olej kuchenny i biopaliwa.
Najpewniej dlatego gminna wieś na skraju Żuław nosi brzęczącą nazwę Pszczółki (aczkolwiek w czasach przynależności do Prus, a potem W.M.Gdańska nazywała się Hohenstein – absolutnie bez polotu). 
Z Pszczółek warto zboczyć odrobinę na zachód, dobrą ścieżką rowerową urządzoną na trasie dawnej linii kolejowej, aby po kilku kilometrach i przejechaniu pod autostradą A1 trafić do pradawnego folwarku Żelisławki, szczycącego się nieźle zachowanym pałacem i parkiem, oraz – nieczynną niestety – gorzelnią.

Za Pszczółkami, jadąc na południe wzdłuż drogi krajowej nr 1, mija się kolejny punkt granicy polsko – gdańskiej, będący tuż przed wybuchem wojny miejscem jednego z wielu epizodów prowokacyjno – propagandowych, okupionego śmiercią polskiego żołnierza z lokalnego posterunku. Linia graniczna zmierzała tu w kierunku niedalekiej już Wisły, wzdłuż której biegła na południe, pozostawiając po polskiej stronie Tczew, a po gdańskiej – Żuławy.

Nie da się przejechać Wisły w samym Tczewie, bo zabytkowy stary most jest (na szczęście, bo już się sypał) w remoncie, więc trzeba to zrobić kilka kilometrów za miastem, przez most w Knybawie.
Zbudowany on został na początku wojny jako element autostrady Berlin – Królewiec, o poprowadzenie której przez tereny polskie toczyła się awantura, będąca dla pewnego niewysokiego jegomościa z grzywką i wąsikiem jednym z pretekstów do najazdu na Polskę w 1939 roku.
Pas nośny tego mostu widać na bliższym planie zdjęcia Tczewa, zrobionego z odległych o ponad 10 km w linii prostej Mątowów Wielkich (a może Mątów, lub Mątowych? – pytanie do polonistów), słynnych głównie jako miejsce urodzin błogosławionej/świętej (w zależności od przekonania czczących ją wyznawców) Doroty .

Wąskie i dość kręte, ale puste i dzięki temu przyjazne żuławskie drogi, prowadzą wzdłuż potężnego wiślanego wału w kierunku Białej Góry, mijając po drodze Piekło – wioskę znaną jako mała polska enklawa na pruskich, a potem gdańskich Żuławach. W latach trzydziestych XX wieku stanął tam budynek polskiej szkoły, okazale prezentujący się za polem rzepaku.
Biała Góra to miejsce ciekawe, bo:
1. w XIX wieku powstał tu imponujący zespół śluz, regulujących rozdział wód pomiędzy Wisłę a Nogat w związku z wielowiekowymi zatargami Gdańska i Elbląga w tej sprawie,
2. w średniowieczu funkcjonował tu ważny gród warowny Zantyr, będący zwłaszcza w XIII wieku przedmiotem napaści, obron i transakcji pomiędzy kotłującymi się intensywnie w różnych konfiguracjach plemionami Pruskimi, książętami piastowskimi, książętami pomorskimi, krzyżakami i innymi zakonami, a nawet władcami saskimi czy czeskimi . Nic z tego grodziszcza nie zostało, lecz archeolodzy starają się przynajmniej w miarę dokładnie odtworzyć jego lokalizację i zarysy.
3. w ostatnich latach urządzono w Białej Górze efektowną przystań, zamykającą świetne wodniackie przedsięwzięcie – “Pętlę Żuławską”
4. tu w końcu znajdował się w latach międzywojennych styk trzech granic: polskiej, niemieckiej i Wolnego Miasta Gdańska, będący najdalej na południe położonym punktem tego ostatniego, no i celem naszej wycieczki.

Znalazłszy się spory kawał drogi od domu, postanowiliśmy dołożyć jeszcze trochę kilometrów, aby poprzez przepiękną krainę kiepskich nawierzchni, czyli opisywany już kiedyś na tych niepapierowych łamach Oberland , dotrzeć do miejsca wiążącego się z historią pierwszego z tytułowych Wolnych.
Trzeba było w tym celu przemknąć przez więzienny Sztum, potem Kwidzyn – słynący najdłuższym ponoć na świecie gdaniskiem (czyli murowaną sławojką z prowadzącym do niej korytarzem), czy równie krzyżackie w charakterze kościelno – zamkowych “projektów typowych” Prabuty.

Nawiasem mówiąc to okolice, na których w połowie 1920 roku przeprowadzono wyjątkowo niefortunny dla Polski plebiscyt, wskazujący na wolę przytłaczającej większości mieszkańców pozostania w granicach Prus/Niemiec.
O jeszcze jednej krzyżackiej ciekawostce trzeba wspomnieć: w Przezmarku jest zrujnowany zamek, który z powodzeniem stara się ożywić obecny właściciel.  Pan ów dla uwiarygodnienia przedsięwzięcia dopisał sobie przed polskim nazwiskiem “von”. Warto zajechać i posłuchać entuzjasty!


No i nareszcie docieramy tam, gdzie najpewniej została dopracowana koncepcja pierwszego Wolnego Miasta Gdańska. Cesarz Napoleon, jeden z największych geniuszy politycznych i strategiczno – wojskowych wszechczasów, a co się z tym nieodzownie wiąże – jeden z największych niegodziwców wszechczasów, piorąc Prusów (ale już tych nowożytnych, czyli raczej Prusaków, a w każdym razie – obywateli Królestwa Prus) oraz Rusów w kampanii 1807 roku, zakwaterował wraz z całym dworem w Finckenstein, zwanym obecnie Kamieńcem. (Zwróćcie proszę uwagę, że na ogrodzeniu zrujnowanego pałacu, oprócz przywołującej historię, marmurowej inskrypcji napoleońskiej, widnieje też przywołująca dzień dzisiejszy szmaciana inskrypcja dudowa, zachęcająca miejscową ludność do odnowienia kadencji nominalnego szefa państwa polskiego).

Mały Korsykanin miał podczas tego trwającego od kwietnia do czerwca 1807 pobytu dwa strategiczne cele: spędzić mile czas z Marią Walewską, a w wolnych chwilach – uporządkować według swej wizji sprawy wschodniej Europy. Epizodycznie grywał też w oczko, o czym przypomniał niedawno niezrównany szperacz w dziejach Gdańska i okolic Pan Andrzej Januszajtis, przywołując arcyciekawe pamiętniki Józefa Wybickiego, jednego z karcianych partnerów Jego Cesarskiej Mości. Napoleon wykroił także dwa dni na odwiedzenie zdobytego właśnie przez swoje wojska Gdańska.
Niedługo po tym wydarzeniu podpisany został  pokój w Tylży, którego jednym z ważnych ustaleń było powołanie Wolnego Miasta Gdańska. Żywot tego tworu był wszakże równie nietrwały jak francuskiego cesarstwa i skończył się w myśl postanowień Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku.


Doczytując zapomniane, lub nieznane mi informacje dotyczące dwóch “wolnomiejskich” gdańskich epizodów, łatwo znajduję tak paralele, jak i przeciwstawności obu sytuacji. Z punktu widzenia historycznego laika wyglądają one z grubsza tak:
1. W 1807 roku Francuzi z entuzjazmem umierali za Cesarza, co w opisywanym tu przypadku oznaczało, że również za Gdańsk (podczas oblężenia miasta, a kilka lat później – przy obronie przed jego odbiciem przez Prusaków i Rosjan).
W 1939 roku Francuzi, zobowiązani do pomocy Polsce wobec niemieckiej agresji, demonstrowali pod hasłem “nie chcemy umierać za Gdańsk”. Jak wiadomo Niemcy nie dali im wówczas wiele czasu na demonstracje, najeżdżając Francję niewiele miesięcy po Polsce.
Ciekawą klamrą czasową jest wojskowy cmentarz francuski w Gdańsku, na którym leżą jeńcy z czasu II wojny światowej, a który został urządzony w przypuszczalnym miejscu pochówku żołnierzy napoleońskich, poległych przy zdobywaniu miasta w 1807 roku.

2. Gdańszczanie z dużą niechęcią odnosili się do narzucanego im statusu “Wolnego Miasta”, bo zarówno za Napoleona po traktatach w Tylży, jak i za Ligi Narodów po Traktacie Wersalskim, odczuwali w dotkliwy sposób ekonomiczne i polityczne rezulaty stanu rzeczy. Stąd ich westchnienie ulgi po upadku Napoleona i Kongresie Wiedeńskim (mimo, że później przez sporo lat jeszcze pod władzą pruską w mieście średnio się działo), i wręcz entuzjazm dla wcielenia Gdańska do III Rzeszy we wrześniu 1939 roku.
3. Gdańsk w ciągu tysiąca lat istnienia  był, z uwagi na swoje strategiczne położenie u ujścia Wisły, przedmiotem pożądania sił stanowiących władztwo w tym rejonie, bądź do tego aspirujących. W tym czasie kształtowała się powoli miejscowa społeczność, asymilująca obyczaje i kulturowe zachowania napływających przez wieki najróżniejszych grup ludnościowych, ucierając w końcu unikalną “gdańskość”. Wszystko to działo się w sposób ewolucyjny, choć oczywiście nie wolny od mniej lub bardziej dotkliwych wstrząsów. I nagle ten tysiącletni proces został wskutek niesnasek pomiędzy Berlińczykiem Z Niewielkim Wąsem, a Moskwiczaninem Z Wąsem Sumiastym (aczkolwiek żaden z tych s-synów nie pochodził oryginalnie z wymienionych metropolii) ucięty niemal z dnia na dzień, a Gdańszczanie, którym udało się przeżyć, uciekali pozostawiając za sobą dorobek kilkudziesięciu pokoleń.
Ten sam wir historii osadził tu Nowych, którzy przynieśli to co mieli i znali, i którzy – na szczęście – zaczęli dodawać do tego to, co odgrzebali po swoich poprzednikach.
Wybaczcie parę zdań zadumy, ale my właśnie z tych Nowych, którzy starają się odgrzebywać i dodawać.
4. Ucinam te rozważania, żeby się nie zagalopować i kończę artykuł dwoma limerykami, nawiązującymi do nazw geograficznych, które w nim wystąpiły.
Dzieła te mogą stanowić też wprawkę ortograficzną dla Młodzieży, która w najbliższych dniach, z wirusowym poślizgiem, zacznie zmagać się z egzaminami maturalnymi,oraz tymi kończącymi szkołę podstawową. Kopa w tyłek na szczęście, Kochani!

  • Animator spółki „Srebrna”
    dźgnął piach szpadlem koło Przebrna,
    bo oprócz dwóch wież
    ten myśliciel też
    coś w poprzek Mierzei przedsiębrał
  •  Gdy klawiszowi ze Sztumu
    całkiem zbrakło rozumu,
    to wlazł na słup
    i na dół – duuup!
    przez co wyróżnił się z tłumu

 

Co będzie?


Jest inaczej. Świat przywdział maseczkę i przycupnął w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Zastanawia się, co będzie po. Co będzie, kiedy uda się w końcu zwalczyć najróżniejsze toczące ludzkość patogeny, no i co zrobić aby je zwalczyć.
W zastanawianiu się co będzie po, starają się światu pomóc ludzie, których zawodem, powołaniem, umiejętnością, czy namiętnością jest przepowiadanie przyszłości.
Wasz szczerze oddany bloger nie zalicza się do żadnej z wymienionych kategorii; zarówno w swoich rozmyślaniach, jak i pisaninie stara się ograniczać do teraźniejszości i przeszłości, ciesząc się tym co jest,  a futurystykę pozostawiając fachowcom i hobbystom.


Zaledwie kilka tygodni temu wynalazki pozwalające widzieć i słyszeć się na odległość były urozmaiceniem, ciekawostką i atrakcją, służącą głównie rozrywce.
W czasie Świąt Wielkanocnych 2020 stały się narzędziem, dzięki któremu jakie takie kontakty rodzinne i przyjacielskie w ogóle mogły być podtrzymywane. (Pisanki roboty Marysi M.)
To były święta Skype’a, WhatsApp-a, Zoom-a i innych cudów nowoczesności, które poza świętami pozwoliły także wielu dorosłym pracować, a dzieciom – uczyć się.
Okazały się też być wyjątkowo przydatnym medium do transmisji tysięcy memów, filmików i dowcipów (czasem śmiesznych – niektóre widnieją w tym wpisie), których wysyp tradycyjnie następuje, gdy naród jest w opresji.
Pozwólcie zatem, że tak, jak wszyscy oklaskują zasłużenie ofiarnych medyków, ja poświęcę porcję oklasków wynalazcom środków komunikowania się, dających nam namiastkę dotychczasowej swobody życia.

 

 


Pandemiczna rzeczywistość w radykalny sposób każe rewidować plany podróżnicze, sprzyjając krótkim wypadom w bliskie okolice, gdzie zawsze trafi się na ciekawostki nieznane, albo warte przypomnienia.
Mija właśnie sto lat od czasu, kiedy na mocy ustaleń Traktatu Wersalskiego Gdańsk i okolice uzyskały status mający być kompromisem dla poobijanych dramatem I Wojny Światowej narodów tej części Europy.
Tę okrągłą rocznicę  uznaliśmy za kolejny, obok epidemicznych ograniczeń w poruszaniu się powód, żeby pomyszkować nieco blisko domu, odnajdując ślady z  historii  Wolnego Miasta Gdańska.
Zaczęliśmy od miejsc, w których zachowały się oryginalne słupy graniczne, lub też ustawiono ich repliki.
Najdalej na zachód granica WMG oddzielała ten wersalski twór od polskich Kaszub i sięgała wioski Połęczyno, gdzie niedawno zaaranżowano turystyczny kącik ku pamięci.
Granicząca z Kaszubami część Wolnego Miasta tworzyła powiat zwany Gdańskimi Wyżynami (Danziger Höhe), na których bystrooka i zręcznoręka Żonna dostrzegła i utrwaliła na różowym kartoniku kilka uroczych obiektów.

Na gdańskich wyżynach było, jest i będzie pięknie.

 

 

 

 

Żeby znaleźć się na wschodnim krańcu Wolnego Miasta trzeba dobrnąć do Przebrna. Ówcześni mieszkańcy Gdańska, generalnie posługujący się językiem niemieckim, woląc uniknąć “brnięcia do Przebrna”, po prostu udawali się do Pröbbernau. Granica tam biegnąca przecinała Mierzeję Wiślaną, pozostawiając jej wschodnią część Rejencji Królewieckiej , składowej części Prus Wschodnich, czyli – nie wchodząc w szczegóły – Niemiec. Zachowane słupy graniczne mają zatem z jednej strony wyryte “FD – Freie Danzig”, a z drugiej “D – Deutschland”.

Nawiązując do tytułowego pytania “Co będzie?” odpowiadam: nie wiem.
Wszystko jednak wskazuje na to, że będzie przekopana Mierzeja Wiślana, blisko wspomnianego wyżej Przebrna, do którego chcąc dobrnąć trzeba poczekać, aż będzie luka pomiędzy wielkimi wywrotkami z przekopowym urobkiem.
Wszystko przez kilka ruchów łopatą pewnego upartego paranoika, w którego wyobrażeniach przewijają się ponoć lotniskowce polskiej marynarki, przemieszczające się z Bałtyku na Zalew Wiślany, aby odstraszyć kogo trzeba.


Uparciuszek ów prowadzi aktualnie pod osłoną maseczek przeciwwirusowych manewry lądowe mające oskrzydlić, osaczyć, nastraszyć, a w końcu zbawić naród. Efekty tych manewrów opiszemy, gdy to co będzie stanie się tym co było i co jest. I gdy niektórzy z uczestników tych manewrów będą mogli spokojnie przeglądać się w lustrze, a inni – raczej zastosują wybieg samouspokajający.

Wątek wolnomiejski czy szerzej – gdański, poprzeplata nam się pewnie w kolejnych wpisach do czasu, kiedy uda się wyruszyć gdzieś dalej. Nie będziemy się do tego jednak śpieszyć, bo wątek jest fascynujący, czego jednym z dowodów – opowieść znanej lekarki od zwalczania patogenów, Pani Doktor Haliny Imielińskiej. Warto posłuchać!

Patogeny


Na obrazku jest domek. Ten domek widać przez okno Babci Ani, ale Pan Premier zabronił odwiedzać Babcię i nie możemy sami tego domku zobaczyć, więc Babcia go narysowała. W tym domku od dwóch lat jest remont, dlatego koło niego stoi taki malutki niebieski domek, gdzie Panowie Robotnicy robią siusiu.
Teraz nie chodzimy do szkoły ani do przedszkola, bo przyleciały jakieś patogeny w koronach i wszyscy muszą siedzieć w domach.
Dziadek Piotr narzeka, że musi przez to pisać w blogu o dreptaniu dookoła stołu, a nie o podróżach do dalekich krajów, i że mu się od tego mózg lasuje.
Dziadkowie mówią, że patogeny mogą być takie malutkie jak te, przez które siedzimy w domu i których nie widać bez mocnej lupy, ale mogą być też trochę większe i wtedy można je dobrze zobaczyć w telewizorze, jak się włączy niektóre programy.
Wszystkie patogeny są małe i robią się od nich różne infekcje i choroby, które są szkodliwe dla organizmów ludzkich, zwierzęcych i państwowych.
Podobno już niedługo ma być wymyślona szczepionka i wtedy znowu będziemy mogli bawić się z innymi dziećmi na placu zabaw.
Ale nie wiadomo, czy ta szczepionka pomoże na wszystkie patogeny.
Jak nie, to z niektórymi trzeba będzie walczyć dalej.

pierwszy dzień wiosny 2020 – nareszcie po kilku miesiącach wiosennej pogody zrobiło się zimniej i zaczął prószyć śnieg. Dziadek ma nadzieję, że może ten Pan, który się ciągle pokazuje z polskimi flagami i każe myć ręce, wybierze się pojeździć na nartach, bo to mu lepiej wychodzi. Ale Babcia mówi, że chyba nic z tego, bo wyciągi są powyłączane, a taki Ważny Pan nie będzie przecież wchodził pod górę na piechotę, bo się zmęczy i nie da rady tak pięknie przemawiać w sprawie mycia rąk. A Najważniejszy Patogen powiedział, że mniej ważne patogeny są w ogóle nieważne, bo tego Pana co lubi jeździć na nartach i jest wspaniałym mówcą, to Suweren nie zważając na patogeny musi wybrać, żeby jeszcze przez pięć lat mógł opowiadać o myciu rąk, a do tego podpisywać Ważne Papiery, bo to też bardzo grzecznie robi.
Wszystko się już pokręciło, pewnie dlatego, że nasza Marzanna nie chciała nic a nic utonąć w Raduni, chociaż Tata rzucił ją daleko od brzegu, żeby utonęła i nie zaraziła się od patogenów.

                     Marysia – Maja – Jasiek – Milenka – Iga – Matylda

 

 

Warstwy III

Jeśli starczyło Wam cierpliwości na przeczytanie dwóch poprzednich wpisów (nazwanych nieprzypadkowo Warstwy I i Warstwy II) to zdołacie, mam nadzieję, przebrnąć również przez ten artykuł, zamykający grecką trylogię.
Próbuję w tej relacji pokazać napotkane przez nas podczas tygodniowej zaledwie wycieczki pod koniec 2019 roku miejsca, charakterystyczne dla najważniejszych okresów historii Grecji, które nazywam “warstwami”.
Pomniki warstw najstarszych, od mykeńskiej po klasyczną już widzieliśmy we wpisach z grudnia 2019 i stycznia 2020, na znalezienie ciekawych pamiątek z czasów rzymsko – bizantyjskich zabrakło czasu (chociaż i tak tkwią na ogół pomiędzy starszymi i młodszymi od nich warstwami), proponuję zatem przeskok o jakieś półtora tysiąca lat i zatrzymanie się na roku 1204.
Wtedy to obejmujące ziemie greckie Cesarstwo Bizantyjskie (a więc dawne wschodniorzymskie) padło ofiarą najazdu europejskiego rycerstwa, które wybrawszy się na IV wyprawę krzyżową, niespodziewanie zboczyło z kursu do Ziemi Świętej i zdobyło Konstantynopol.
Podłoże takiego obrotu sprawy było skomplikowane, nie miejsce tu na rozpisywanie się o nim; zaciekawionym polecam świetną, przystępnie napisaną monografię Michaela Angolda “Czwarta krucjata”.
Rezultatem ciągu wydarzeń z przełomu XII i XIII wieku było między innymi powstanie frankijskiego (łacinnicy, Frankowie – tak zachodnich krzyżowców nazywano w greckojęzycznym Bizancjum) Księstwa Achai na Peloponezie, oraz Księstwa Aten, a także kilku enklaw przyznanych Wenecjanom – największym bodaj beneficjentom krucjatowej awantury.
Do największych zaś przegranych należały, jak twierdzą badacze dziejów, cne konstantynopolitańczykówianeczki.
Dostojne damy z Konstantynopola
spotkała przykra od krzyżowców dola,
bowiem one tyż
musiały wziąć krzyż,
taka to już bywa dam podbitych rola.



Twierdze budowane, rozbudowywane, odbudowywane, nadbudowywane na wcześniejszych założeniach przez Wenecjan przez prawie pięć wieków, począwszy od końca dwunastego, miały za zadanie ochronę szlaków i faktorii handlowych przynoszących gondolierskiej republice bogactwo i potęgę.
Swojego czasu opisaliśmy i pokazaliśmy potężną twierdzę na wyspie Korfu .
Na nieodległym Peloponezie mogliśmy zaś zobaczyć trzy imponujące dzieła fortyfikacyjne: w Metoni i Koroni, tworzące zespół zwany “dwojgiem oczu najjaśniejszej Wenecji”, oraz znacznie młodszą, osiemnastowieczną twierdzę górującą nad Nauplionem.

Najmilsze wspomnienia przywołujący Nauplion był naszą bazą przez trzy dni.
Można poniżej zobaczyć, jak artyści poświęcali się dla uwiecznienia wizerunku uroczego hoteliku i jakie efekty przyniosły ich usiłowania, a także jakie widoki rozciągają się po pokonaniu tysiąca kilkuset schodów wiodących do weneckiej twierdzy zwanej Palamidi:


Wenecjanom wystarczały, jako kupcom i żeglarzom, zdatne do ufortyfikowania, leżące przy dogodnych portach, nadmorskie wzgórza.
Panowie krzyżowcy, “łacinnicy”, tworząc na opanowanych terenach bizantyjskich swoje frankijskie księstwa (a także na pewien czas – Cesarstwo Łacińskie), poświęcali również śródlądziu uwagę, stosowną do potencjalnych możliwości jego gospodarczego żyłowania.
Obejmujące większość Peloponezu łacińskie księstwo Achai zyskało za sprawą zdobywców nową, praktycznie od podstaw zbudowaną w górach nieopodal ruin antycznej Sparty, stolicę – Mistrę.
Frankowie nie porządzili tu wszakże dłużej niż pół wieku, ustępując przed odzyskującym siły i terytoria po krucjatowym najeździe, cesarstwem bizantyjskim.
Mistra zaś przeżyła lata świetności aż do czasu podboju osmańskiego, który w jej przypadku nastąpił w 1460 roku, kilka lat po zdobyciu przez Turków Konstantynopola. Potem miasto podupadało, aby w okresie wyzwalania Grecji spod panowania tureckiego na początku XIX wieku, kompletnie się wyludnić.
Opuszczone ruiny stanowią malowniczą scenerię fotograficzną pod warunkiem, że przybędzie się tam w godzinach porannych – wówczas jest szansa zrobienia lepszych zdjęć niż moje, którym przedzachodnie światło zdecydowanie nie sprzyjało.

Zamieściwszy powyższe fotki stwierdziłem, że nie są jednak całkiem liche i w jakimś stopniu odwzorowują rzeczywistość, co natchnęło mnie ochotą do podsumowania greckich relacji w możliwie najtreściwszej formie.
Nie będzie to nic odkrywczego, ale że od banału chciałoby się uciec, to wspomnę pokrótce w historycznym aspekcie o sprawie, która zaprząta ostatnio uwagę świata.
Mam na myśli epidemie najróżniejszych choróbsk, od zawsze dręczących i dziesiątkujących ludzkość.
Od zawsze starano się znajdować antidota na epidemiczne klęski, dawniej ze skutkiem marnym, w nowszych czasach zaś – coraz lepszym (choć sposobami kontestowanymi ostatnio przez różne antyszczepionkowe i proznachorskie sekty).
Od zawsze też, w obliczu braku naukowych metod walki z epidemiami, sięgano po elementy z pogranicza magii i wierzeń religijnych; spektakularnym tego przykładem jest choćby wspomniany w poprzednim “greckim” wpisie antyczny kompleks świątynno – medyczny w Epidauros.
W różnych terapiach wszakże, jak też na wszelkie kłopoty, pomocny może być taniec.
Najlepiej taki, który Grekowi Zorbie pozwolił otrząsnąć się po “pięknej katastrofie”. Przypomnijcie sobie przy okazji ten nieśmiertelny film, a na razie – posłuchajcie i popatrzcie na trochę podstylizowany, ale cudny taniec!