Po drodze (3)

Komandoria. Spotkaliśmy się z tym terminem przed miesiącem, smakując wyborne cypryjskie wino, które swą nazwę wzięło od jednostki organizacyjnej zakonów rycerskich (czasem, zwłaszcza w przypadku Krzyżaków, mówi się o “komturii”, jednak nic mi nie wiadomo, aby ten termin przeniósł się na nazwę jakiegokolwiek trunku).
W tym miejscu wypada uderzyć czołem przed oceanem mądrości emitowanej z ust Nominalnej Głowy Państwa (NGP), że mianowicie nie należy ustawać w trudzie uczenia się, bez względu na sytuacje, w której się znajdujemy.
NGP zapewnia że uczy się bezustannie, zatem i my staramy się naśladować ten światły wzór, bo na uzupełnianie wiedzy nigdy nie jest za późno.
Nauczyliśmy się choćby niedawno, przy okazji corocznej jesiennej wizyty w gościnnych progach Anny K. , że znajdują się one w poznańskiej dzielnicy “Komandoria”, nazwanej tak nie tylko na cześć sławnego wina.
Jest to bowiem teren, na którym książę Mieszko Stary w 1187 roku osadził szukających w Europie bezpieczniejszych niż w Palestynie siedzib Joannitów, a ci utworzyli tu swoją komandorię właśnie.

Istniejący tam wcześniej kościół św. Michała Archanioła  przemianowali braciszkowie na wezwanie swojego patrona św. Jana, dodatkowo – zgodnie z topografią miasta – przydając mu określenie “za murami”. Dziś jest to najstarsza poznańska świątynia.
Na pamiątkę Joannitów, Kawalerów Maltańskich, okolica obfituje w elementy nazewnicze, przywołujące nazwę śródziemnomorskiej wyspy.
Najbardziej znane, szczególnie pośród kibiców wioślarstwa, jest jezioro Malta – sztuczny zbiornik zbudowany w połowie XX wieku, na którym urządzono sławne tory regatowe. Joannitów w Poznaniu nie ma już od dwustu lat, ale ich przejęte przez miejscową diecezję dobra ciągle bywają źródłem niesnasek pomiędzy lokalnym tronem i ołtarzem


“Ołtarz” wielkopolski (i w ogóle – polski) przedstawia skądinąd współcześnie obraz dwubiegunowy: z jednej strony przepięknej urody stare kościółki, kościoły, katedry i pozostałości gospodarczej oraz kulturotwórczej  (nie tylko w warstwie estetycznej) spuścizny tysiącletniej obecności Kościoła z wszystkimi jego wariacjami organizacyjnymi, z drugiej – relikty systematycznego  ukoszmarniania tego wizerunku w ostatnich czasach.
Przed rokiem dzieliłem się już w tym blogu wrażeniem, jakie czynią mijane “po drodze” wielkie napisy “Poznań i Gniezno Chrzcielnicą Polski”, albo karykaturalne wyobrażenia Papieża Wojtyły. Teraz kilka nowych fotek z obu biegunów:

Obiekty sakralne same pchają się przed obiektyw, bo w naszym krajobrazie najczęściej są elementem wyróżniającym się. Można wszakże łatwo ten wizerunek, łagodnie mówiąc, uczynić nie tak zachwycającym.


Dzieje znaczone trwałymi, zwieńczonymi krzyżem budowlami, dają się nieźle śledzić. Dodatkowo dokumentują je coraz liczniejsze w miarę upływu lat źródła pisane, które nie istniały na naszych terenach przed zaczątkami piastowskiej organizacji państwowej, pokrywającymi się z grubsza z pierwszymi działaniami chrystianizacyjnymi. Miało to miejsce, jak wiadomo, w drugiej połowie X wieku, od którego to czasu historia obecnej Polski zaczyna mieć coraz solidniejszą dokumentację.
Fachowcy zachodzą jednak w głowę i od dawna spierają się o to, co działo się na ziemiach zwanymi “piastowskimi” (a ostatnimi czasy także “chrzcielnicą”) na kilka dziesięcioleci przed wydarzeniem, zwanym w uproszczeniu “chrztem Polski”.
Archeologicznie udokumentowane fakty świadczą (przynajmniej dla rejonu Kujaw i Wielkopolski) o tym, że niewiele lat przed “chrztem” funkcjonujące wcześniej maleńkie gródki plemiennych szefów zostały bądź doszczętnie zniszczone, bądź też posłużyły jako baza dla szybkiego powstania znacznie większych i mocniej ufortyfikowanych siedzib lokalnej władzy.
Kto był w stanie dokonać tak radykalnego postępu w krótkim czasie?
Hipotez jest kilka, a wszystkie w sporej mierze bazują na spekulacjach i dowodach nie wprost, bo dowodów wprost – zwyczajnie brakuje.
Niezbitym faktem wszakże są pozostałości X – wiecznych, potężnych jak na ówczesne czasy, powstałych w szybkim tempie ośrodków, jak poznański Ostrów Tumski (podobnie jak wrocławski zresztą), Ostrów Lednicki, Gniezno czy Giecz.
Ten ostatni, nieco rzadziej odwiedzany przez turystów gród, robi naprawdę duże wrażenie ogromem ziemnych obwałowań, których kubatura wymagałaby, jak ktoś obliczył, zaangażowania dwudziestu tysięcy wielkich wywrotek. A że pierwsi Piastowie nie dysponowali taką flotą samochodową, to niech Szanowny Czytelnik spróbuje przeliczyć to na taczki z drewnianym kółkiem, lub noszone na plecach kosze. Taka symulacja pozwoli zdać sobie sprawę z siły i efektywności działania władzy, która była zdolna wyegzekwować podobny nakład pracy.

Grodziszcze w Gieczu osiągnęliśmy bez kłopotu, podczas gdy dostępu na Ostrów Lednicki broniła grupa konnych, którzy baczyli, aby poza sezonem turystycznym na wyspie nikt nie mógł wylądować. Nawet Bolesław Chrobry musi czekać do wiosny, wskutek czego zupełnie zdrewniał.

Poruszaliśmy się w tym odcinku blogu w mniej więcej trzystuletnim zakresie czasowym, znaczonym od pojawienia się piastowskich ośrodków władzy w połowie X wieku, do solidnego zagospodarowania się Joannitów w połowie XIII wieku. W Poznaniu przemierzenie dystansu dzielącego te dwie epoki wymaga odbycia niedługiego spaceru pomiędzy kościołem św. Jana Jerozolimskiego (“za murami”), a Ostrowem Tumskim, nad którym góruje katedra. Po drodze mija się uroczą małą dzielnicę Śródka, gdzie na dość paskudnej zapewne wcześniej ścianie (aż się nie chce wierzyć, że płaskiej!) powstał fantastyczny mural.

 

Wkrótce, w kolejnym wpisie (z którym mam nadzieję zdążyć przed końcem jesieni) znajdziecie jeszcze kilka obserwacji poczynionych “po drodze”, a dotyczących rycerzy zakonnych, którzy najczęściej byli w drodze.

Wałem do chrzcielnicy

Czasami, gdy we własnych zasobach nie znajdę zdjęcia odpowiedniego dla zilustrowania czegoś – tam w blogu, szukam go “w internetach”. Chcąc przybliżyć Czytelnikom tytuł tego artykuliku, wpisałem do wyszukiwarki Bing hasło: “Wał pomorski – obrazy” i wyskoczyło mi to, co widać poniżej.
Nie doszukujcie się, broń Boże, w tej obserwacji żadnych podtekstów; zważcie tylko, że do sieciowego oceanu informacyjnego należy podchodzić ostrożnie i krytycznie.

Wiecie już zatem, że tytułowy Wał – to ten Pomorski (trochę więcej o nim na końcu wpisu), a co do chrzcielnicy, spójrzcie obok, proszę.
Różne durnoty widuje się podróżując tu i ówdzie, ale te ogromne mozaikowe napisy na przyczółkach wiaduktów nowobudowanych dróg ekspresowych w Wielkopolsce niewątpliwie zaliczyć można do szczytowych osiągnięć “myśli”. Wymyślacze czegoś takiego (o ile oczywiście można tu operować kategoriami pracy rozumnej) chcieli być może zasugerować przejezdnej publiczności, że Polska moczy się w Wielkopolsce (chrzest przez zanurzenie), lub odwrotnie – że jest przez Wielkopolskę spryskiwana (chrzest przez polanie). Mogło także chodzić, choć to mniej prawdopodobne, o powiązanie faktu ochrzczenia Mieszka I (który ponoć “wcześniej  w takich pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał”) i jego podwładnych przez nienazwanych hierarchów z zachodniej Europy z tym, że najnowsze wiadukty budowane są dzięki finansowemu wsparciu zachodniej Europy. Tak czy inaczej pozostajemy w przeświadczeniu, że estetyka uzewnętrzniania ekscytacji religijnej przez dawnych Wielkopolan stała na wyższym poziomie niż obecnych, co ilustrują obrazki Nieocenionnej Żonny Anny.
Klinicznym przykładem potwierdzającym powyższą tezę jest koszmarne, naszym zdaniem, wyobrażenie Papieża Wojtyły przed ładnym, stareńkim i trzymającym miłe dla oka proporcje, kościółkiem w Gąsawie:

W Gąsawie znaleźliśmy się nieprzypadkowo: ta niepozorna miejscowość miała we wczesnym okresie kształtowania się państwa piastowskiego większe niż dzisiaj znaczenie, podkreślone przez zwołanie tam w 1227 roku zjazdu książąt dzielnicowych. Jak wiadomo, potomkowie Krzywoustego prali się notorycznie i usiłując podporządkować sobie jedni drugich sięgali do bogatego arsenału metod politycznych epoki średniowiecza, z których spora część nie uległa większym zmianom do dzisiaj.
Podczas zjazdu w Gąsawie krakowski książę – senior ziem polskich Leszek Biały został więc po prostu zamordowany, gdy uciekał konno bez odzienia z łaźni, w której zaskoczyli go ludzie Świętopełka Gdańskiego .
Tenże wybitny (choć na lokalną skalę) władca wschodniego Pomorza, przybył na wspomniany zjazd w Gąsawie być może trasą podobną jak my z Gdańska, czyli przez Wał Pomorski. Niefortunną ucieczkę Leszka Białego z gąsawskiej łaźni upamiętnia zaś kontrowersyjnej klasy monument.

W krótkiej ekskursji po “Chrzcielnicy” było mi dane towarzyszyć dwóm Annom:  jednej zawdzięczamy rysunki i niektóre zdjęcia, drugiej zaś to, że będąc  naturalizowaną Wielkopolanką, świetnie zorientowaną w lokalnych ciekawostkach zawiozła nas z dużą wprawą do kilku z nich. Niektóre znane (choćby ze szkolnych wycieczek) jak: zamek kórnicki, pałace w Biedrusku czy Owińskach i zespół klasztorny tamże, oraz wspomniane i zilustrowane powyżej urokliwe drewniane kościółki. Także dzieło z przełomu tysiącleci (tego ostatniego!) – zaprojektowane i zbudowane od A do Z w Murowanej Goślinie “nowe – stare” miasteczko Zielone Wzgórza.

Zdarzyły się też wielkopolskie perełki nieznane (przynajmniej nam, przybyszom zza Wału Pomorskiego), spośród których zdecydowanie wyróżniamy Wyspę Edwarda, położoną na jeziorze Raczyńskim, w miejscowości Zaniemyśl i od pewnego czasu połączoną z kontynentem chybotliwą pływającą kładką, zafundowaną przez Unię.
Edward Raczyński, wielce zasłużony na licznych polach, lecz bujnego najwyraźniej charakteru arystokrata, do niezliczonych ekstrawagancji swojej doczesnej aktywności dołożył efektowny finisz poprzez odstrzelenie sobie głowy z niewielkiej armatki, którą widać na jednej z poniższych fotografii.

 Wielkopolskę zamieszkują Wielkopolanie którzy, obok wielkich zasług dla fundowania i podtrzymania polskiej państwowości, mają też opinię ludzi gospodarnych i praktycznych.
Rzuciło nam się w oczy kilka przykładów tych cnót, częstokroć uwidacznianych na stosownych inskrypcjach. Co do twarogu – wydawało się z daleka, że chodzi o sławne miejscowe specjały mleczarskie…

Wielkopolską przedsiębiorczością wykazał się także mieszkaniec Chodzieży, który po zadaniu nam kilku kontrolnych pytań na temat przebiegu epidemii na Wybrzeżu etc., zagadnął uprzejmie o możliwość przyznania mu piątala, do wykorzystania w pobliskim sklepie 24h. Miasteczko jest wszakże zacne, sławne fabryką fajansów i zdobne efektownymi dwoma rynkami, oraz licznymi świątyniami, a także prowokujące swą nazwą limerykowe rymy:

Raz katecheta z Chodzieży
badał, gdzie punkt “G” leży,
by metodycznie,
systematycznie,
objaśniać to młodzieży

 


Praktyczny zmysł obywateli “Chrzcielnicy” przejawiał się od wieków, choćby wtedy, gdy pod Ujściem w lipcu 1655 roku zebrały się rzesze pospolitego ruszenia wielkopolskiego , które szybko podało tyły przed nadciągającą armią szwedzką, bo przecież nadchodził czas żniw. Zdecydowało się ujść spod Ujścia.

Gwoli prawdy historycznej trzeba wszakże wspomnieć, że w późniejszych etapach zwalczania “potopu” Wielkopolanie stawali dzielnie,
goniąc Szweda i oblegając aż w dalekiej duńskiej Koldyndze. Wspomnialem o tym przed rokiem , ilustrując informację stosownym obrazem tego samego twórcy, który uwiecznił widoczną obok scenę spod Ujścia, czyli Józefa Brandta


Leżące nad Notecią Ujście przez wieki strzegło biegnącej wzdłuż tej rzeki granicy wielkopolsko – pomorskiej, a z czasem  polsko – niemieckiej.
Na północ od Noteci rozciąga się Wał Pomorski, kojarzony głównie z pasem umocnień, mających pod koniec II wojny światowej utrudniać posuwanie się sowieckiego frontu w kierunku Berlina. Został po ciężkich walkach przełamany przez działającą w ramach tego frontu armię polską, co ma swój smaczek historyczny, ponieważ zbudowano go na początku lat trzydziestych XX wieku dla obrony niemieckiego Pomorza przed… agresją ze strony ledwie co odrodzonego Państwa Polskiego.
Godzi się wspomnieć, że w klasyfikacji geologicznej tych terenów termin “Wał Pomorski” używany jest dla określenia antyklinorium (czyli wypiętrzenia warstw w postaci “grzbietu”), powstałego w erze mezozoicznej wskutek ruchów tektonicznych.
A dla nas to po prostu wielkiej urody tereny, obfitujące w lasy, jeziora i wymarzone na spływy kajakowe rzeki. Takie jak Grabowa, której fragment nie bez trudu pokonaliśmy w drodze Wałem do Chrzcielnicy (całość drogi dla pewności przebywając samochodem).

 

 

Literatura


Literatura, jak sama nazwa wskazuje, powstaje z liter.
Litery składają się na słowa, nazwy, imiona, te zaś – na zdania, które dobrzy pisarze potrafią budować sensownie i ładnie, klecąc z nich treść.
Weźmy takie “Księgi Jakubowe”, gdzie fascynujące treści snują się wokół wyrazów zaczynających się od dowolnej litery alfabetu, ot na przykład od “M”:
monstrancja, monaster, minaret, menora, menstruacja, monarchia, monstrum, mądrość, Mojżesz, Moliwda, Mahomet, mary, magia
Ten, kto ma dość talentu i pracowitości, aby czytelnika zachwycić formą, zainspirować wyobraźnią, doedukować wiedzą uniwersalną i szczegółową, jak też skłonić do uruchomienia głębszych pokładów szarych komórek, bywa że staje się laureatem NN. Tak jak OT.
Nagroda dla Olgi Tokarczuk to radość i satysfakcja nie tylko dla Autorki, ale również dla wiernych czytelników, smakujących od lat jej literaturę drogi i czasu.


Zdarzyło nam się wszakże być ostatnio w Muzeum Arkadego Fiedlera, prowadzonego przez synów pisarza w jego domu w podpoznańskim Puszczykowie.
Jeśli ktoś w młodych latach został zarażony pasją podróżniczą, to twórczość Fiedlera miała w tym na pewno znaczący udział. Nie sięgając może pod względem literackim noblowskich wyżyn, pozwalała odetchnąć szerokim światem w czasach, kiedy albo paszportów nie mieliśmy w ogóle, albo znajdowały się one w sejfach bezpieki, strzeżone klauzulą odmowy wydania “z ważnych przyczyn społecznych”.

W domu i ogrodzie nagromadzenie wszystkiego, co Fiedler przywiózł, napisał, sfotografował, a także zobaczył i kazał wykonać repliki. Moai z Wyspy Wielkanocnej, motyle z Amazonii i indiańskie totemy sąsiadują z naturalnej wielkości kopią kolumbowskiej “Santa Maria”, czy myśliwca “Spitfire” (pisarz był m.in. kronikarzem i piewcą czynów sławnego Dywizjonu 303).

Nieopodal Puszczykowa, kawałek w górę biegu Warty, jest znany szeroko pałac w Rogalinie.

W jego wnętrzu uwagę zwrócił ekwipunek sypialni, w którym obok łóżka wyróżniają się potężne strzelby oraz naczynie nocne.
W świetnej pałacowej galerii malarstwa zaobserwowaliśmy natomiast obraz Laureano Barrau, ilustrujący proces przybierania przez młodych ludzi pozycji najdogodniejszej dla obsługi smartfonów, już na sto lat przed pojawieniem się tych urządzeń.


Krótką, zrealizowaną dzięki zaproszeniu Anny K., wizytę w Wielkopolsce, odbyliśmy tuż po wyborach, które mimo wszystko przyniosły jakiś delikatny powiew świeżości, jakże przydatny po zmianie czasu na zimowy.
Następne wybory już w czasie letnim; nabierajmy sił!