Turecki serial odc.2 – Krzyże

Powodowany zrozumieniem dla ograniczonych zasobów czasowych Czytelników, a także Ich ograniczonej cierpliwości staram się, aby relacje w tym blogu były możliwie jak najtreściwsze i niosące istotne informacje.
Nie mnie oceniać, w jakim stopniu się to udaje, zapewniam jednak, że zamysł nieprzynudzania bywa czasem niezwykle trudny do realizacji.
Dzieje się tak, gdy próbujemy przekazać wrażenia z miejsc, gdzie Historia postanowiła toczyć się wyjątkowo szybko i intensywnie, a w dodatku od zawsze.
Te miejsca to Pępki Świata (uznajemy, że Świat może mieć więcej niż jeden Pępek), zaś Bizancjum/Konstantynopol/Stambuł bez wątpienia się do nich zalicza.

Na fotografii widać Guldporten, konstantynopolitańską “Złotą Bramę“, znacznie ładniej skądinąd odwzorowaną na akwarelce, kończącej poprzedni wpis.
Przez bramę wychodziła z miasta Via Egnatia (jej śladem biegnie teraz ulica obok widocznych w oddali dwóch wieżowców).

Przypomnijmy, że ta imponująca magistrala drogowa (wprawdzie o niespełna trzymetrowej zaledwie, lecz wystarczającej podówczas, szerokości) powstała, gdy Rzymianie zabrali się w II wieku p.n.e. za podbój bogatych greckich terytoriów. Łączyła zaś Rzym z greckim miastem Byzantion, położonym w strategicznym miejscu nad Bosforem.

Tę mapkę Imperium Romanum z czasu jego największej ekspansji, podobnie jak widniejącą powyżej mapkę przebiegu Via Egnatia (obie skopiowane z Wikipedii), pokazuję tu nie po raz pierwszy, bo dają one pojęcie o ogromie polityczno – militarno – gospodarczo – cywilizacyjnego przedsięwzięcia, jakim było Cesarstwo Rzymskie.

Liczba ludności Cesarstwa w II wieku n.e. sięgała blisko 100 milionów (była to znacząca część ówczesnej światowej populacji), a długość granic przeszło 10000 km.
Panowanie nad tak wielkim obszarem, przy naturalnym oporze podbitych społeczeństw i równie naturalnym naporze społeczeństw sąsiadujących, było na tyle kłopotliwe, że na przełomie III i IV wieku cesarz Dioklecjan ustanowił drugie, obok Rzymu, centrum władzy (Nikomedia w Azji Mniejszej), oraz zawiły system wielowładztwa (tetrarchia).
Tenże Dioklecjan był skądinąd ostatnim spośród rzymskich cesarzy gnębicielem chrześcijan, których liczba i aktywność w imperium niebywale wzrosła od czasu wcześniejszych o ponad 200 lat poczynań misyjnych św. Pawła, wspomnianych tu przed miesiącem.

Konstantyn Wielki przez kilkanaście lat pracował w pocie czoła nad przekształceniem wymyślonego przez poprzednika (Dioklecjana) systemu wielowładztwa, w swoje własne jedynowładztwo. Dopiął tego w 325 roku metodami, których subtelność od zawsze charakteryzowała politykę (i nic się od wówczas w tym względzie nie zmieniło).

Znalazł jednak przy tym czas i wolę na podjęcie co najmniej dwóch epokowych decyzji: usankcjonowania chrześcijaństwa jako legalnej religii w Cesarstwie (edykt mediolański), oraz przeniesienia stolicy wschodniej części imperium z Nikomedii do miasta Byzantion , co sfinalizowano z pompą w roku 330, kiedy to cesarz w swej łaskawej skromności nadał mu nazwę Konstantynopol.
Bizancjum (Byzantion) stało się od tego czasu określeniem Cesarstwa Wschodniorzymskiego, a z chwilą ostatecznego upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego w 476 roku przejęło wszelkie atrybuty Imperium Romanum.

Konstantynopol – makieta (źródło :Wikimedia Commons)

Dwa sposoby odwzorowania pozwalają na dobry ogląd kształtu miasta, które przez kilkadziesiąt lat rozrosło się od niewielkiej faktorii handlowej do formatu światowej metropolii, naturalnie na miarę czasów.

mapa autorstwa: Cplakidas – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4988495

Położenie Konstantynopola jest wyjątkowe, zarówno w wymiarze lokalnym jak i globalnym.
O wymiarze globalnym już wspominaliśmy; miasto stanowiło i ciągle stanowi, zależnie od okoliczności – pomost lub rygiel na lądowych i morskich szlakach pomiędzy Azją i Europą, pomiędzy Morzem Śródziemnym i Morzem Czarnym.
Wymiar lokalny – to znakomite warunki do obrony miasta, na większej części swoich granic oblanego wodami Morza Marmara (Propontyda), oraz jego zatoki zwanej Złotym Rogiem. Wzmocnienie murami granic wodnych, ale przede wszystkim ufortyfikowanie zachodniej granicy lądowej, pozwoliło mieszkańcom metropolii pokazywać środkowy palec najróżniejszym najeźdźcom przez długie wieki.
Na planie widać dwie główne linie murów lądowych, wzniesione w interesujących nas czasach: te z lat dwudziestych IV wieku (“Konstantyńskie”), oraz znacznie potężniejsze, o sto lat późniejsze “Teodozjańskie” (zbudowane za Teodozjusza II) – odsunięte dwa kilometry na zachód, dla zwiększenia przestrzeni rozrastającego się szybko miasta i lepszej jego obrony.

W tle murów teodozjańskich – dziesiątki statków na bosforańskiej redzie, zmierzających do ukraińskich portów po zboże, którego odbiór i możliwość przewozu w wojennych realiach 2022 roku próbuje negocjować Turcja.
To bardzo aktualna ilustracja nawiązująca do motywów, kierujących cesarzami w wyborze i umacnianiu Konstantynopola jako “Drugiego Rzymu”.

Dobrnęliśmy do momentu, w którym możemy zacząć eksploatację tematyki związanej z tym odcinkiem “Tureckiego serialu”, zatytułowanym: “Krzyże”.
I tutaj gładko przechodzimy od wątku murów obronnych i areału Konstantynopola, które związane są z imionami cesarzy Konstantyna i Teodozjusza (obu skądinąd zdobi w historii przydomek “Wielki”), oraz Teodozjusza II, do mających daleko większy wpływ na historię świata poczynań tych panów, tyczących się ekspansji chrześcijaństwa.

Konstantyn, jak wspomniałem wcześniej, zalegalizował chrześcijaństwo w Cesarstwie Rzymskim. Zaangażował się w sprawę do tego stopnia, że w 325 roku zwołał w swojej podstołecznej rezydencji w Nicei sobór powszechny, którego ustalenia dały podstawę dla bazowej doktryny chrześcijaństwa, czyli wyznania wiary, ale także dla jednoznacznego określenia terminu obchodów Świąt Wielkanocnych, dzięki czemu od wieków wiadomo, kiedy należy zacząć malować jajka.
Letni pałac Konstantyna zniszczyło trzęsienie ziemi, zaś ruiny zniknęły pod wodami jeziora, nad którym leży Nicea (przemianowana przez Turków na Iznik).
Nie ma pewności, czy sobór odbył się właśnie w owym zatopionym pałacu, czy może raczej w nikejskiej bazylice Hagia Sophia, kilkakrotnie przebudowywanej, a obecnie służącej jako meczet.
Raczej jako pewnik przyjmuje się natomiast, że w tej bazylice obradował w 787 roku Sobór Nicejski II, będący jedną z odsłon zmagań z ikonoklazmem w Kościele Wschodnim, czyli kłótniami o oddawanie lub nie oddawanie czci świętym obrazkom.

Wielcy: Konstantyn, oraz władający Cesarstwem kilkadziesiąt lat po nim Teodozjusz, doprowadzili w ciągu IV wieku do legalizacji chrześcijaństwa, a potem do uczynienia go oficjalną religią w Imperium Romanum (Teodozjusz był ostatnim władcą obu jego części, wschodniej i zachodniej).
Można jedynie spekulować, w jakiej proporcji pozostawały w umysłach obu władców autentyczna wiara oraz rachuba polityczna, biorąca się z obserwacji atrakcyjności nowej religii dla mas społecznych.
Tego rodzaju spekulacje dotyczą większości władców i większości religii, z jakimi miała (i ma ciągle) do czynienia ludzkość w swojej historii.

Hagia Irene, czyli Bazylika św. Ireny, jest jednym z niewielu bizantyńskich obiektów sakralnych, do których po tureckiej konkwiście Konstantynopola nie dobudowano minaretów.

Bazylika św. Ireny była w Konstantynopolu najważniejszym kościołem, do czasu wybudowania w pobliżu sławnej Hagia Sophia, istnego cudu bizantyńskiej architektury i sztuki.
Ta ostatnia została jednak przerobiona na meczet, a fantastyczne freski – zręcznie zamaskowane. W Hagia Irene maskowanie za pomocą siatek ma zapobiegać skutkom aktywności wydalniczej gołębi, co jak widać po plamach – dobrze się udaje.



Rzadko udaje się dziś znaleźć krzyże na tureckich od przeszło pięciuset lat terenach dawnego Bizancjum. Na wspaniałych świątyniach zastąpiły je półksiężyce, chociaż sama forma architektoniczna bizantyńskich bazylik zyskała uznanie wyznawców Proroka; trzeba przyznać zresztą, że minarety całkiem dobrze się z nią komponują.

O półksiężycach i ich starciach z krzyżami będzie trochę w kolejnym odcinku, a na razie wspomnijmy o tym, jak to krzyż krzyżowi krzyżem bywał.

Średniowieczna ilustracja do manuskryptu opisującego zdobycie Konstantynopola przez krzyżowców w 1204 roku.

Krucjaty, czyli zwoływane pod znakiem krzyża wojenne wyprawy europejskiego rycerstwa przeciwko “niewiernym” występowały już w tym blogu niejednokrotnie.
Przypomnijmy, że ich historia zaczęła się na przełomie XI i XII wieku skutecznym wyparciem muzułmanów z Ziemi Świętej, co przerodziło się w trwające dziesiątki lat zmagania, angażujące wielkie pokłady żarliwej wiary przeplatanej żądzą podboju, rabunku, sławy i władzy.
Bizancjum było, z uwagi na terytorialną bliskość celu krucjat (a także na swoje porachunki z wyznawcami islamu, kąsającymi i po trochu odgryzającymi kawałki cesarstwa), naturalnym zapleczem logistycznym wypraw krzyżowych.
Lepiej czy gorzej układające się współdziałanie sił spod patronatu rzymskiego papiestwa, z tymi mającymi błogosławieństwo patriarchy Konstantynopola, miało miejsce mimo narastających kontrowersji między wschodnim i zachodnim odłamami chrześcijaństwa, których kulminacją była schizma 1054 roku .
Bieg spraw odwrócił się kompletnie w latach 1202 – 1204, kiedy to nagromadzenie politycznych wektorów (w pierwszym rzędzie mocarstwowych aspiracji Wenecji, jak też wewnętrznych walk o tron w Bizancjum) spowodowało, że ogłoszona przez papieża IV krucjata dała sobie w zasadzie spokój z jej nominalnym celem (Jerozolimą i resztą Palestyny), skupiając się na zdobyciu i złupieniu chrześcijańskiego, bądź co bądź, Konstantynopola.

Metropolia padła po raz pierwszy od wzniesienia 800 lat wcześniej murów Teodozjusza, które zresztą przy tej okazji nie były atakowane (najeźdźcy wdarli się od strony słabszych umocnień wzdłuż Złotego Rogu).
/Mapka skopiowana z książki “Czwarta Krucjata” M.Angolda/

Warto jednak wspomnieć, że bizantyńskie elity solidnie zapracowały na tę klęskę, doprowadzając system władzy do legendarnej wręcz degrengolady, na końcu której dość powszechną praktyką bywało królobójstwo, skutkujące szybką rotacją na cesarskim tronie.
Poddani Cesarstwa niespecjalnie rwali się zatem do obrony, a elitarna zaciężna gwardia wareska odmówiła w pewnym momencie współpracy na znak obrzydzenia wobec poczynań swoich pracodawców.

Tu znowu swoją chwilę (trwającą kilkadziesiąt lat) w historii miała wspomniana wyżej w związku ze sławnym soborem z 325 roku, Nicea (obecnie Iznik).
Właśnie tam bowiem po upadku stolicy zainstalował się bizantyński “rząd na uchodźctwie”, w którym z czasem objawiły się indywidualności zdolne odbudować potęgę Cesarstwa i doprowadzić do odbicia w 1261 roku Konstantynopola z rąk łacinników (lub “Franków”, jak nazywali ich Grecy).

Uwieńczeniem procesu był triumfalny wjazd do miasta przez znaną nam z początku tej opowieści Złotą Bramę,
Michała VIII Paleologa (jeszcze jako cesarza nikejskiego) i przywdzianie przezeń bizantyńskiej korony
(mal. Rosen Toshev).
Dynastia Paleologów zdołała “dorządzić” do upadku państwa w 1453 roku, któremu nie zdołała wszakże zapobiec.

Trwający z górą dziesięć wieków w Bizancjum czas krzyży pozostawił po sobie niezliczoną ilość architektonicznych i inżynieryjnych cudów.
Te sakralne są na ogół dalej sakralnymi, tylko sacrum się zmieniło po 1453 roku, gdy półksiężyc zapanował w miejsce krzyża.
Jest jednak w Konstantynopolu/ Stambule wyjątkowa budowla służąca wprawdzie sferze profanum, ale swym ogromem i kunsztem wykonania wprowadzająca zwiedzającego w stan duchowego uniesienia.
Jeśli zdarzy Wam się być w tym mieście, nie omińcie Bazyliki Cystern!!!!!

Odrestaurowanie i świetne wyeksponowanie Bazyliki Cystern, (lub Cysterny Bazyliki), jest jednym z przykładów rozumnego podejścia tureckich zdobywców Bizancjum do materialnych pozostałości tego imperium.
Widać to też w innych miejscach, gdzie prowadzone są prace badawcze, zabezpieczające, a w miarę możliwości – także rekonstrukcyjne.
Trzeba mieć nadzieję, że jest to robione w imię świadomego wpisywania się w cywilizacyjną ciągłość, a nie z intencją “podczepiania się” pod osiągnięcia dawnych pokoleń, oraz ich “przyswajania” po odpowiedniej “obróbce”.
Jak dobrze wiemy, bywa to częstą praktyką wśród autokratyczno – populistycznych rządców w różnych krajach.

Turecki serial odc.1 – Panteony


Koń jaki jest – każdy widzi, nawet przy kiepskim oświetleniu.
Koń jest mianowicie trojański i w dość wątpliwy sposób ozdabia plac recepcyjny najsławniejszego chyba w świecie kompleksu archeologicznego.
Ale po minięciu parkingów z setką autokarów, kas biletowych, sklepów z pamiątkami, oraz konia, robi się coraz lepiej.


Trudno opanować wzruszenie, gdy idzie się powoli systemem drewnianych pomostów, poprowadzonych wśród wykopalisk i ogląda odkryte przez Schliemanna i pokolenia jego następców obiekty.
Przypomina się z pradawnych, szkolnych czasów, fascynacja lekturą takich dzieł jak “Bogowie, groby i uczeni” Cerama, gdzie pionierzy dziewiętnastowiecznej archeologii opisani byli niczym herosi, których tajemnice starali się odsłaniać. Tego świetlanego wizerunku nie był w stanie przyćmić nawet fakt masowego – co tu dużo mówić – rabunku i wywozu ogromnych ilości bezcennych artefaktów (aczkolwiek nie można wykluczyć, że gdyby nie znalazły się one w muzeach Londynu, Paryża, Berlina czy Nowego Jorku, to mogłyby po prostu nie przetrwać).

Zanim zaczniemy przemierzać chodniki ułożone pośród ruin Troi, zajrzyjmy do relacji sprzed trzech lat, napomykającej o wydarzeniach sprzed trzech tysięcy lat i miejscach na Peloponezie, gdzie rozpoczęła się uwieczniona w strofach “Iliady” Homera trojańska awantura.
Obok ślepego greckiego poety i opiewanych przezeń bohaterów, postacią łączącą Troję i peloponeskie Mykeny oraz Tiryns jest Henryk Schliemann, postępujący za wskazówkami zawartymi w “Iliadzie” odkrywca pozostałości wymienionych antycznych miast.

"Homer (stgr. Ὅμηρος, Hómēros, gr. Όμηρος) (VIII wiek p.n.e.) – grecki pieśniarz wędrowny (aojda), epik, śpiewak i recytator (rapsod). Uważa się go za ojca poezji epickiej. Najstarszy znany z imienia europejski poeta, który zapewne przejął dziedzictwo długiej i bogatej tradycji ustnej poezji heroicznej. Do jego dzieł zalicza się eposy: Iliadę i Odyseję."

(fragment artykułu z Wikipedii)

rysunek: Ania B.

Jak wspomniano, Henryk Schliemann potraktował epos Homera jako wiarygodne źródło informacji nie tylko o przebiegu i bohaterach wojny trojańskiej, ale także o szczegółach topograficznych takich, jak obwód murów, czy odległość miasta od brzegu morskiego.
Kierując się tymi wskazówkami wytypował wzgórze koło wsi Hisarlik i w roku 1871 rozpoczął tam wykopaliska, przy których prace trwają od tego czasu niemal nieprzerwanie, kontynuowane przez specjalistów różnych nacji – szczęśliwych posiadaczy koncesji tureckiego rządu. Ostatnimi czasy skądinąd wyraźna jest tendencja “turczenia” badań archeologicznych, nie tylko w Troi zresztą.
Dla zainteresowanego obserwatora wielkim walorem ekspozycji trojańskich wykopalisk jest wyraźne oznaczenie i opisanie warstw osadniczych.
Badacze doliczyli się ich nie mniej niż dziewięciu (niektórzy – nawet kilkunastu), bazując na subtelnych przesłankach pozwalających na datowanie, takich jak znajdowane w nich artefakty, lub techniki budowlane.

Pierwsze z powyższych zdjęć, skopiowane z zasobów internetowych, pokazuje próbę rekonstrukcji Troi w jej najbardziej znanej w świecie warstwie VI, przypisywanej czasom wojny trojańskiej (XIII w pne). Na kolejnym widać jedną z licznych tablic informacyjnych na terenie wykopalisk, nieźle obrazujących zidentyfikowane warstwy osadnicze, pokazane w terenie tak, jak na trzecim zdjęciu.
Jeśli zaś przyjrzeć się dokładnie czwartej fotografii, to widać w dalekiej perspektywie poza ruinami statek, zmierzający w stronę Cieśniny Dardanele (w antyku – Hellespont) i Morza Marmara (Propontis), a jeszcze dalej – zarys jednego z monumentów na półwyspie Gallipoli, upamiętniającego epizody I Wojny Światowej (o tym w następnych odcinkach).

Niewykluczone, że taki właśnie rzut oka upewnił Schliemanna co do lokalizacji Troi, według Homera osiągalnej w trakcie niedługiego marszu od wybrzeża, do którego dobiły okręty wiozące wojska spartańsko - mykeńskie (wsparte posiłkami innych greckich miast i wysp)
Nie chcąc dalej eksploatować cierpliwości Czytelników, oraz zasobów własnej niewiedzy, zakończę trojański epizod naszej eskapady naszkicowanym przez Żonnę konterfektem Panni Zofii Schliemannowej, ozdobionej przez jej znakomitego małżonka znalezioną przezeń w ruinach Troi antyczną biżuterią, która w jego wyobraźni i marzeniach mogła trzy milenia wcześniej należeć do pięknej Heleny. Porwanie Heleny, żony króla Sparty Menelaosa, przez Parysa, syna trojańskiego króla Priama,  miało być pretekstem do podjęcia przez grecką koalicję wojny przeciw Troi. Uczeni ciągle nie są zgodni co do tożsamości etnicznej mieszkańców Troi w owym czasie. 

Ten i kolejne odcinki “Tureckiego serialu” noszą podtytuły nawiązujące do skojarzeń religijnych, bo wielkie religie panujące w różnych epokach na terenach obecnej Turcji mogą, moim zdaniem, czytelnie identyfikować te epoki.
Zaczęliśmy zatem od “Panteonów”, będących określeniem zarówno zbiorowiska najważniejszych dla danej kultury bóstw, jak też poświęconych im sanktuariów.
Panteony były przedmiotem czci ludu i narzędziem sprawowania władzy przez panujących; ołtarze od zawsze podpierały trony, od zawsze z wzajemnością.
Przed nastaniem cywilizacji greckiej w drugim tysiącleciu p.n.e. niewątpliwie panowały wśród tamtejszych ludów (choćby Hetytów, którzy stworzyli potężne państwo w Azji Mniejszej) politeizmy, po których pozostało sporo śladów.
Natomiast panteon grecki i będący jego kalką rzymski, są nam doskonale znane zarówno dzięki źródłom pisanym, jak i dziełom sztuki oraz architektury.

Odwiedziliśmy w Troadzie (krainie, której Troja była metropolią) kilka fantastycznych przybytków, gdzie kamienne resztki zachowały się, w przeciwieństwie do otaczającej je w antycznych czasach zabudowy miejskiej z cegły suszonej na słońcu. Wszędzie wałęsaliśmy się praktycznie sami.
Sanktuarium Ateny w Assos góruje nad pobliskim wybrzeżem Morza Egejskiego i nad pozostałościami publicznych obiektów miasta, które w historii gościło tak znamienite postaci jak Arystoteles, czy św. Paweł z Tarsu.

Nieopodal trafiamy na zespół świątynny kolejnej ważnej postaci greckiego panteonu, Apolla. W tutejszym wydaniu nosi on przydomek “Smintheion”, z grubsza przekłada się to ponoć na “Apollo od myszy”. Gryzonie symbolizują tu zarazę, jaką miał zesłać Apollo na greckie wojska oblegające Troję, na prośbę kapłana imieniem Chryzos.
Nie wdając się w dalsze zawiłości związane z tym wątkiem, zachęcam Czytelników do wnikliwej lektury “Iliady”, gdzie wszystko zostaje przez Homera detalicznie wyłożone.

Ostatnie ze zdjęć obrazuje kawałek antycznej drogi, łączącej apollińskie sanktuarium z leżącym kilka kilometrów dalej miastem i portem Aleksandria Troas, nazwanym tak na cześć macedońskiego imperatora. Port został z czasem kompletnie zapiaszczony i pozostało po nim niewielkie jezioro o czerwonawej barwie.
Pozostałości okazałego niegdyś miasta badają zaś obecnie archeolodzy z uniwersytetu w Ankarze.
Wiadomo, że kwitło ono jeszcze kilka wieków po podboju rzymskim (133 p.n.e.), a nawet było brane pod uwagę przez cesarza Konstantyna jako potencjalna stolica imperium. Przegrało jednak w konkurencji z Bizancjum, o czym w kolejnych odcinkach.

Świętego Pawła spotkaliśmy już w Assos, zaś Aleksandria Troas była jeszcze ważniejszym punktem jego misyjnych wędrówek. Pojawienie się “Apostoła Narodów” w tej relacji zwiastuje rychłe zaistnienie chrześcijaństwa w rzymsko – greckim imperium i powolny zmierzch “Panteonów” w “Tureckim serialu”.

Skoro dobrnęliśmy do postaci niestrudzonego wędrowca – misjonarza, który kładł w połowie I wieku podwaliny chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim i w należyty sposób przypłacił to w końcu życiem, należy wspomnieć o tym, że swoje podróże odbywał morzem (choćby korzystając z portu Aleksandria Troas), ale także lądem, korzystając ze znakomitej sieci dróg, wybudowanych przez Rzymian dla podboju i administrowania imperium.
Najważniejszą bodaj z nich była Via Egnatia, przywoływana swojego czasu w relacji z Macedonii i Albanii, a także – z wędrówki w poszukiwaniu śladów Via Appia.
Via Egnatia łączyła dwie stolice Cesarstwa – Rzym i Bizancjum, wchodząc w mury tego ostatniego poprzez Złotą Bramę, od której wkrótce rozpoczniemy kontynuację naszej grecko – rzymsko – tureckiej opowieści.

Po drodze (4)

Drodzy Czytelnicy, chochlik internetowy sprawił, że ten wpis ukazuje się dopiero teraz, zamiast, jak powinien, w grudniu 2021. Poniżej znajdziecie wpisy ze stycznia i lutego 2022. Przepraszam w imieniu chochlika, Piotr.



Przed kwartałem tłumaczyłem się z tytułu wpisu “Po drodze”, bo istotnie po drodze natykaliśmy się na ślady tych, którym kiedyś tamtędy też było po drodze. Napomknąłem o zakonach rycerskich, które “po drodze” tam, lub z powrotem, bywały w średnich wiekach jedną z istotnych sił sprawczych kształtujących rzeczywistość, ze skutkami widocznymi do dzisiaj. A że wątek jakoś “się kontynuował”, to idąc na łatwiznę tytułowałem wpisy w kolejnych miesiącach tak samo, tylko z numerkiem. Niniejszym jednak solennie postanawiam pomyśleć o dobrej zmianie w tym zakresie, zamykając sekwencję jesienną jeszcze małym akcentem joannickim, zaobserwowanym również po drodze, ale niedalekiej. 
Widoczna na zdjęciu figura, klasą artystyczną dorównująca niektórym opisywanym już w tym blogu wyobrażeniom Jana Pawła II, przedstawia najpewniej mnicha – rycerza Suwerennego Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana, z Jerozolimy, z Rodos i z Malty (łac. Supremus Militaris Ordo Hospitalarius Sancti Ioannis Hierosolymitani Rhodiensis et Melitensis, pot. szpitalnicyjoannicikawalerowie maltańscy) i “zdobi” skwerek w pomorskich Skarszewach.
Inne ujęcia skwerku i pobliskiego otoczenia, a zwłaszcza niektórych plenerowych rekwizytów, też są niebanalne:

W Skarszewach znaleźliśmy się – a jakże! – po drodze, pokonywanej tym razem na rowerach i prowadzącej oznakowanym (kiepsko niestety) szlakiem Joannitów. Bo to oni, otrzymawszy od księcia lubiszewsko – świeckiego Grzymisława u schyłku XII wieku znaczny kawał Kociewia w rejonie Starogardu, po jakimś czasie gospodarzenia ulokowali w dogodnym komunikacyjnie i strategicznie miejscu miasto Skarszewy, ustanawiając je siedzibą jednej ze swych pomorskich komandorii.



Herb Skarszew jest dość makabrycznym wyobrażeniem głowy patrona zakonu, św. Jana, którą postradał on z rozkazu króla Heroda, wydanego dla kaprysu tańczącej przed nim Salome. Nieco szerzej wspomnieliśmy o tym,  relacjonując przed czterema laty odwiedziny miejsca zdarzenia w Mukawirze, w obecnej
Jordanii. Głowa ewangelicznego nieszczęśnika zdobi także herby szeregu innych miast (choćby Wrocławia), zaś kompletna jego postać patronuje, jak wspomniano, zakonowi Joannitów, fundatorów Skarszew. Warto zwrócić uwagę na praktyczną poradę umieszczoną w dolnej części miejsko – gminnej tablicy informacyjnej i starać się porady tej przestrzegać bez względu na to, czym się jedzie. Wielu twierdzi, że może to dotyczyć także poruszania się na rowerze.

Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi Joannitom, których ślady pobytu spotykamy “po drodze”: a to w Poznaniu, a to na Cyprze, a to w Jordanii czy Izraelu, no a przede wszystkim – na Malcie. Ostatnio zaś  – na Kociewiu, co staramy się pokrótce pokazać i opisać niniejszym. Urzędowali w tej okolicy przez blisko dwieście lat, czyniąc – jak to zwykle bywa – na przemian rzeczy pożyteczne i niegodne.
Byli to z jednej strony roztropni gospodarze, z drugiej zaś – dobrze wyposażeni i doświadczeni w walkach rycerze, którzy zaprowadzali swoje porządki i pilnowali ich twardą ręką. Wywodząc się wszakże z kręgu śródziemnomorskiego, tam przede wszystkim upatrywali swoich interesów i tam starali się lokować swoje główne siedziby.
Tak kształtowana w pierwszych wiekach funkcjonowania praktyka (a pewnie i sterowanie z poziomu papiestwa i cesarstwa), skłaniała ich do ograniczania swojej aktywności w północnej Europie. Efektem było odsprzedanie w 1370 roku kociewskich włości pobratymcom – Krzyżakom, dla których ta część kontynentu stała się, jako dla zakonu wywodzącego się z krain niemieckich, najdogodniejszym rejonem ekspansji.
Po Joannitach pozostały zaś liczne i znaczące ślady, jak choćby kościół w podtczewskim
Lubiszewie , zobrazowany udatnie przez Waszą (i moją) ulubioną ilustratorkę, która ostatnio stanowczo zbyt rzadko się tu udziela.

 Kończę nie rozwlekając tematu, jako że ten (i kilka poprzednich, również pisanych “po drodze”) wpis wypływa z klimatów jesiennych i chcę zdążyć z jego zakończeniem przed upływem kalendarzowej jesieni, co nastąpi lada dzień.
Przypominają o tym także choinki na tle jesiennych kwiatów i leśnych kolorów. Żegnam się więc do stycznia, życząc Czytelnikom znalezienia pod domowymi choinkami najmilszych niespodzianek. 

 

Po drodze (3)

Komandoria. Spotkaliśmy się z tym terminem przed miesiącem, smakując wyborne cypryjskie wino, które swą nazwę wzięło od jednostki organizacyjnej zakonów rycerskich (czasem, zwłaszcza w przypadku Krzyżaków, mówi się o “komturii”, jednak nic mi nie wiadomo, aby ten termin przeniósł się na nazwę jakiegokolwiek trunku).
W tym miejscu wypada uderzyć czołem przed oceanem mądrości emitowanej z ust Nominalnej Głowy Państwa (NGP), że mianowicie nie należy ustawać w trudzie uczenia się, bez względu na sytuacje, w której się znajdujemy.
NGP zapewnia że uczy się bezustannie, zatem i my staramy się naśladować ten światły wzór, bo na uzupełnianie wiedzy nigdy nie jest za późno.
Nauczyliśmy się choćby niedawno, przy okazji corocznej jesiennej wizyty w gościnnych progach Anny K. , że znajdują się one w poznańskiej dzielnicy “Komandoria”, nazwanej tak nie tylko na cześć sławnego wina.
Jest to bowiem teren, na którym książę Mieszko Stary w 1187 roku osadził szukających w Europie bezpieczniejszych niż w Palestynie siedzib Joannitów, a ci utworzyli tu swoją komandorię właśnie.

Istniejący tam wcześniej kościół św. Michała Archanioła  przemianowali braciszkowie na wezwanie swojego patrona św. Jana, dodatkowo – zgodnie z topografią miasta – przydając mu określenie “za murami”. Dziś jest to najstarsza poznańska świątynia.
Na pamiątkę Joannitów, Kawalerów Maltańskich, okolica obfituje w elementy nazewnicze, przywołujące nazwę śródziemnomorskiej wyspy.
Najbardziej znane, szczególnie pośród kibiców wioślarstwa, jest jezioro Malta – sztuczny zbiornik zbudowany w połowie XX wieku, na którym urządzono sławne tory regatowe. Joannitów w Poznaniu nie ma już od dwustu lat, ale ich przejęte przez miejscową diecezję dobra ciągle bywają źródłem niesnasek pomiędzy lokalnym tronem i ołtarzem


“Ołtarz” wielkopolski (i w ogóle – polski) przedstawia skądinąd współcześnie obraz dwubiegunowy: z jednej strony przepięknej urody stare kościółki, kościoły, katedry i pozostałości gospodarczej oraz kulturotwórczej  (nie tylko w warstwie estetycznej) spuścizny tysiącletniej obecności Kościoła z wszystkimi jego wariacjami organizacyjnymi, z drugiej – relikty systematycznego  ukoszmarniania tego wizerunku w ostatnich czasach.
Przed rokiem dzieliłem się już w tym blogu wrażeniem, jakie czynią mijane “po drodze” wielkie napisy “Poznań i Gniezno Chrzcielnicą Polski”, albo karykaturalne wyobrażenia Papieża Wojtyły. Teraz kilka nowych fotek z obu biegunów:

Obiekty sakralne same pchają się przed obiektyw, bo w naszym krajobrazie najczęściej są elementem wyróżniającym się. Można wszakże łatwo ten wizerunek, łagodnie mówiąc, uczynić nie tak zachwycającym.


Dzieje znaczone trwałymi, zwieńczonymi krzyżem budowlami, dają się nieźle śledzić. Dodatkowo dokumentują je coraz liczniejsze w miarę upływu lat źródła pisane, które nie istniały na naszych terenach przed zaczątkami piastowskiej organizacji państwowej, pokrywającymi się z grubsza z pierwszymi działaniami chrystianizacyjnymi. Miało to miejsce, jak wiadomo, w drugiej połowie X wieku, od którego to czasu historia obecnej Polski zaczyna mieć coraz solidniejszą dokumentację.
Fachowcy zachodzą jednak w głowę i od dawna spierają się o to, co działo się na ziemiach zwanymi “piastowskimi” (a ostatnimi czasy także “chrzcielnicą”) na kilka dziesięcioleci przed wydarzeniem, zwanym w uproszczeniu “chrztem Polski”.
Archeologicznie udokumentowane fakty świadczą (przynajmniej dla rejonu Kujaw i Wielkopolski) o tym, że niewiele lat przed “chrztem” funkcjonujące wcześniej maleńkie gródki plemiennych szefów zostały bądź doszczętnie zniszczone, bądź też posłużyły jako baza dla szybkiego powstania znacznie większych i mocniej ufortyfikowanych siedzib lokalnej władzy.
Kto był w stanie dokonać tak radykalnego postępu w krótkim czasie?
Hipotez jest kilka, a wszystkie w sporej mierze bazują na spekulacjach i dowodach nie wprost, bo dowodów wprost – zwyczajnie brakuje.
Niezbitym faktem wszakże są pozostałości X – wiecznych, potężnych jak na ówczesne czasy, powstałych w szybkim tempie ośrodków, jak poznański Ostrów Tumski (podobnie jak wrocławski zresztą), Ostrów Lednicki, Gniezno czy Giecz.
Ten ostatni, nieco rzadziej odwiedzany przez turystów gród, robi naprawdę duże wrażenie ogromem ziemnych obwałowań, których kubatura wymagałaby, jak ktoś obliczył, zaangażowania dwudziestu tysięcy wielkich wywrotek. A że pierwsi Piastowie nie dysponowali taką flotą samochodową, to niech Szanowny Czytelnik spróbuje przeliczyć to na taczki z drewnianym kółkiem, lub noszone na plecach kosze. Taka symulacja pozwoli zdać sobie sprawę z siły i efektywności działania władzy, która była zdolna wyegzekwować podobny nakład pracy.

Grodziszcze w Gieczu osiągnęliśmy bez kłopotu, podczas gdy dostępu na Ostrów Lednicki broniła grupa konnych, którzy baczyli, aby poza sezonem turystycznym na wyspie nikt nie mógł wylądować. Nawet Bolesław Chrobry musi czekać do wiosny, wskutek czego zupełnie zdrewniał.

Poruszaliśmy się w tym odcinku blogu w mniej więcej trzystuletnim zakresie czasowym, znaczonym od pojawienia się piastowskich ośrodków władzy w połowie X wieku, do solidnego zagospodarowania się Joannitów w połowie XIII wieku. W Poznaniu przemierzenie dystansu dzielącego te dwie epoki wymaga odbycia niedługiego spaceru pomiędzy kościołem św. Jana Jerozolimskiego (“za murami”), a Ostrowem Tumskim, nad którym góruje katedra. Po drodze mija się uroczą małą dzielnicę Śródka, gdzie na dość paskudnej zapewne wcześniej ścianie (aż się nie chce wierzyć, że płaskiej!) powstał fantastyczny mural.

 

Wkrótce, w kolejnym wpisie (z którym mam nadzieję zdążyć przed końcem jesieni) znajdziecie jeszcze kilka obserwacji poczynionych “po drodze”, a dotyczących rycerzy zakonnych, którzy najczęściej byli w drodze.

Po drodze (2)

Zaczynam pisać ten artykuł oczekując na werdykt jury Konkursu Chopinowskiego 2021, któremu skądinąd nie zazdroszczę rozterek przy wyborze zwycięzcy spośród fantastycznej stawki młodych pianistów.
A wspominam o tym, bo jakoś tak mi się porównały dwie postaci, obecne ostatnio w mediach, które łączy wyłącznie arcypolska spółgłoska “sz” na początku nazwiska.
Więc Chopin (czyt.: Szopę😉), oraz Szydło (czyt.: Szydło) – dwa bieguny skali postrzegania Polski w Europie i świecie, oraz jej tam obecności.
Lub nieobecności.


Wróćmy jednak do tego, co zdarzało się “po drodze” kiedyś, a czego ślady znajdujemy tu i ówdzie “po drodze” dzisiaj. Kolejna panoramka obrazuje umieszczoną na cypryjskiej plaży instalację w postaci wielkiej piły dwuręcznej, żegnającej słońce zapadające w wody śródziemnomorskiego Basenu Lewantyńskiego.


Piła żegna słońce codziennie, odkąd ją postawiono, zapewne z jakimś zamysłem artystycznym. Może chodziło o rzewne wspomnienie cedrowych lasów, wytrzebionych Cyprze przez wieki dość skutecznie, chociaż na szczęście – nie do końca.

Zaniosło nas dość niespodziewanie na tę wyspę, od najdawniejszych czasów obdarzaną przeróżnymi dodatkowymi określeniami; a to – że Afrodyty, a to – że kocia, a to – że rajska (chodzi najpewniej o raj podatkowy).
Omijaliśmy starannie większe miasta, a jeszcze staranniej – rozrastające się, niestety, wzdłuż wybrzeży przybytki masowego przemysłu turystycznego. Dzięki temu mogliśmy cieszyć się kontaktami z ludnością tubylczą, o której chce się mówić rzeczy prawie wyłącznie sympatyczne.
Prawie, bo z tej oceny należałoby wyjąć tamtejszych kierowców, którzy potrafią w niemiły sposób okazać całkowity brak zrozumienia dla przybysza z północy, chcącego wynajętym wehikułem włączyć się do ruchu na normalnych zasadach.
Ten niemiły zgrzyt jest spuścizną kilkudziesięcioletnich rządów Brytyjczyków, po których można by się spodziewać lepszych manier, niż poruszanie się nie tą co reszta świata stroną drogi.


Drogi cypryjskie nie mają, poza powyższą obserwacją, większego znaczenia dla snucia naszych refleksji, ale sama wyspa od zawsze była komuś po drodze.
Chociażby krzyżowcom, dla których z uwagi na bliskość będącej ich celem Ziemi Świętej, była naturalną bazą logistyczną i zaopatrzeniową. Z czasem zaś, gdy przestawało im się w owej Ziemi darzyć, Cypr stawał się ich trofeum.

Jak pamiętamy, pierwsze wyprawy krzyżowe na Bliski Wschód zaowocowały między innymi powstaniem zakonów rycerskich i osiągnięciem przez nie potęgi pozwalającej istotnie wpływać na bieg spraw w Europie.
Na przełomie XI / XII wieku Joannici i Templariusze, a kilkadziesiąt lat po nich – Krzyżacy (używam tu zwyczajowych, uproszczonych nazw) zaczynali w sposób nadzwyczaj zbożny, strzegąc świętych przybytków, bądź sprawując szpitalną opiekę nad uczestnikami krucjat.
Wszystkie trzy bractwa zmuszone były pod koniec XII wieku zmykać z Ziemi Świętej i znalazły swoją pierwszą przystań na pobliskim Cyprze, przy czym Templariusze odkupili wyspę od jednego króla i zaraz sprzedali innemu królowi, zachowując jednak znaczne posiadłości. Rozległe dobra, uzyskane drogą najróżniejszych nadań i innych kombinacji mieli też Joannici, którzy urośli dodatkowo po przejęciu włości Templariuszy, gdy tych ostatnich w nagłym trybie zlikwidował (częstokroć fizycznie) król Francji Filip IV.
Zakonne dobra, dające zacne dochody dzięki produkcji cukru trzcinowego i wina chronione były przez załogi niewielkich zamków, jak te na zdjęciach powyżej.


Jeśli zaś o wina chodzi, to właśnie czas funkcjonowania na Cyprze zakonnych komandorii przyczynił się do ich rozsławienia. Dziś ciągle bywają świetne.
Te najsławniejsze zaś od wieków noszą nazwę “Commandaria” (gdyby były wątpliwości, to na lewym zdjęciu poniżej widać fragment kciuka lewej dłoni, ujmującej butelkę).


Krzyżaków (którzy również uszczknęli to i owo z cypryjskich włości) w tym blogu było, jest i pewnie będzie jeszcze sporo, bo ich spuścizna najmocniej naznaczyła wizerunek południowego wybrzeża Bałtyku, stanowiącego skądinąd północną granicę Polski.
Nad Templariuszami popracujemy jeszcze kiedyś, natomiast Joannici pojawią się już wkrótce. Pojawią się zresztą kolejny raz, bo przecież gościli już na naszych łamach, choćby w obszernej relacji z Malty.
Istotnym rysem bliskowschodnich, katolickich wypraw krzyżowych, obok starań o wyparcie muzułmanów z Ziemi Świętej, było podkopywanie na wszelkie możliwe sposoby pozycji wschodnioobrządkowego chrześcijaństwa w ciągle jeszcze będącym w niezłej formie Cesarstwie Bizantyjskim. Ten ostatni zamysł udał się zresztą najlepiej, co walnie przyczyniło się do upadku Bizancjum po stu kilkudziesięciu latach od ustania krucjat.
Chrześcijaństwo rytu wschodniego przetrwało wszakże, jak wiadomo, do dzisiaj, emanując ilością i bogactwem swoich przybytków w takich miejscach, jak Cypr.
Częste są tam, by zacytować jednego z lokatorów wspomnianego przed miesiącem Lidzbarka Warmińskiego, biskupa Ignacego Krasickiego, enklawy w których widać “bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie – domki”. Szczęśliwie wśród tych przybytków dadzą się czasem znaleźć knajpki z całkiem smacznymi specjałami.


Dla odprężenia proponuję PT Czytelnikom obejrzenie ograniczonej ilości cypryjskich widoków, zamieszczonych bez wyraźnej myśli przewodniej.


Kończę pisać ten artykuł, znając werdykt jury Konkursu Chopinowskiego 2021 i mimo własnych spostrzeżeń, absolutnie go akceptując, jako werdykt niezależnego ciała rozsądzającego.
Równolegle zmagam się, podobnie jak zapewne gros Czytelników, z gniewem opanowującym normalnego człowieka, słyszącego o możliwych sposobach odnoszenia się do niezależnych werdyktów wydawanych przez sądy, których jurysdykcję strony wcześniej zaakceptowały.
Dokładniej: sposobach jeszcze niedawno wydających się niemożliwymi!
Jeśli ktoś mi zarzuci, że powyższe uwagi są na poziomie właściwym dla przedszkoli, to potwierdzę: już przedszkolacy powinni mieć (i najczęściej mają) świadomość podstawowych reguł funkcjonowania zbiorowości.
Nie jest jednak pewne, czy dotyczy to osób, które w dzieciństwie dopuściły się takich uczynków, jak kradzież księżyca (do spółki z bratem – bliźniakiem).

 

 

 

 

Po drodze (1)

W tytule chodzi o drogę z Gdańska do Kurlandii, którą trzeba przemierzyć lądem (przez jakiś czas latały samoloty do Rygi, ale przestraszyły się wirusów), aby zakosztować opisanych przed miesiącem radości spływania w kajakach pięknymi i bezludnymi tamtejszymi rzekami.
Znaczną część trasy pokonuje się krętymi i wąskimi, a ponadto starannie obsadzonymi na poboczach solidnym drzewostanem, warmińsko – mazurskimi szosami, okupując wrażenia podziwu dla mijanego krajobrazu uczuciem ciągłego niepokoju co do własnego losu za kolejnym ostrym zakrętem.
Niemniej systematyczne, ale znacznie wolniejsze i nie grożące wypadkami drogowymi, tempo postępowania tymi szlakami notowały napierające na pogańskich Prusów zagony wszelkiej maści rycerstwa, niosącego na swych pikach i mieczach światło chrześcijaństwa.


Działo się to z największym natężeniem w pierwszej połowie XIII wieku, kiedy to katoliccy decydenci doszli do wniosku, że łatwiej i taniej będzie podbijać krainy nadbałtyckie, zamiast obrywać coraz większe cięgi od muzułmanów podczas krucjat bliskowschodnich.
Północne wyprawy krzyżowe pojawiały się w tym blogu niejednokrotnie; zachęcam do przypomnienia sobie wpisów objętych kategorią “krucjaty” .
Aż korci tutaj przywołanie trafnej obserwacji z szeregu historycznych zmagań futbolowych, gdzie, jak pamiętamy, wszyscy walczyli miedzy sobą, a na końcu i tak wygrywali Niemcy (których synonimem dla wielu, bez względu na obowiązującą akurat szkolną podstawę programową, są i będą Krzyżacy).
Warto dodać, że wygrywali wtedy, kiedy grali prawdziwie zespołowo, pod przywództwem świadomym celów zespołu i na rzecz tego celu pracującym (to skądinąd minimalne wymogi wygrywania, nie tylko w niemieckim wydaniu).
I tak niepostrzeżenie cofnęliśmy się o jakieś 800 lat, kiedy to uformowany ledwie ćwierć wieku wcześniej (w trakcie trzeciej krucjaty bliskowschodniej, w 1190 roku), Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znany w Polsce jako Zakon Krzyżacki, podjął aktywność chrystianizacyjno – kolonizatorską na ziemiach pruskich, szybko stając się dominującym graczem w tej materii.
Twórcą potęgi Zakonu był jeden z gigantów europejskiej polityki początków trzynastego wieku, Herman von Salza – gość o niebywałej jak na ówczesne standardy komunikacyjne ruchliwości, talentach dyplomatycznych i precyzyjnie zaprogramowanej wizji swojej kariery jako Wielkiego Mistrza.


 Von Salza stawał na uszach, aby tworzone na podbitych pruskich ziemiach struktury kościelne były w jak największym stopniu powiązane ze sprzyjającym Krzyżakom stronnictwem cesarskim, co w dużej mierze się udało. Nieco odrębny, bardziej powiązany z papiestwem status uzyskała jedynie diecezja warmińska, której siedziba na kilka wieków ulokowała się w Lidzbarku Warmińskim , a która po niekorzystnie dla Zakonu zakończonej wojnie trzynastoletniej inkorporowana została do Korony Polskiej, pozostając w granicach Rzeczpospolitej aż do rozbiorów.
Świetnie zachowany zamek biskupi w Lidzbarku przypomina tę historię.


Podróż przez Warmię dostarcza widoków charakterystycznej dla południowobałtyckiego wybrzeża architektury gotyckiej, tak kościelnej, jak i świeckiej, utrzymanej w podobnej konwencji – niczym z katalogu projektów typowych.
Niemałe zdziwienie zatem wywołuje stojąca opodal szosy drewniana cerkiewka, przywodząca w pamięci te oglądane przed dwoma laty na Podkarpaciu

We wsi Godkowo, w której cerkiewka zaistniała zaledwie przed kilku laty, jest spora ilość mieszkańców przesiedlonych tu pod koniec lat czterdziestych XX wieku, w ramach niesławnej akcji “Wisła”, wyznawców grekokatolicyzmu (w niuansach związanych z relacjami poszczególnych chrześcijańskich “podwyznań” należy poruszać się ostrożnie, bo łatwo tu o błąd).
Zachęcam do kliknięcia na link przy nazwie Godkowo; autor opisu w Wikipedii zakreślił interesująco historię Warmii. Przypomniał choćby o przemarszach wojsk podczas wojen polsko – szwedzkich, wspominanych przez nas niedawno w artykułach o dynastii Wazów, czy też francuskich prących na Rosję i zmykających stamtąd w 1812 roku.
Równie ciekawym obiektem, łączącym wschodnie obrządki chrześcijańskie z krzyżacką historią jest używany obecnie jako cerkiew, także przez osiedlone w pobliżu ofiary akcji “Wisła”, kościół w żuławskim Żelichowie, leżący prawie “po drodze”.
Wkrótce zaś przedstawimy Czytelnikom krzyżacko – prawosławne wątki z nieco dalszych stron.

KURRRRRR landia

Świat spiskuje przeciwko Polsce, a przynajmniej przeciwko jej połowie.
Odwetowcy niemieccy, syjoniści izraelscy, imperialiści amerykańscy, tęczowa międzynarodówka, postkolonialni uciekinierzy, unici, holenderscy narkobiznesmeni, czescy ateiści, afgańscy talibowie, ukraińscy nacjonaliści, białoruscy łukaszenkowcy, litewscy rewanżyści i , naturalnie, szwedzkie popłuczyny popotopowe, a także – wymierające bałtyckie śledź i dorsz.
Do tej listy dołączyła ostatnio Łotwa, a właściwie – powiązana onegdaj ściśle z Rzeczpospolitą jej południowo zachodnia część, Kurlandia.

Kurlandzka szykana, polegająca na znacznym obniżeniu poziomu wody w rzekach, trafiła jednak nie w tę połowę Polski, która w każdej niedogodności wietrzy spisek. Znany już Państwu z poprzednich lat KKK (Klub Kochającyh Kajaki) pokonał uciążliwe nieco pola nenufarów i grążeli z uśmiechem i pieśnią na ustach, przepływając rzeki Engure, Rinda i Irbe od jeziora Usma do Bałtyku.


Dokładnie trzy lata temu relacjonowałem pokrótce spływ KKK inną łotewską rzeką, nieco bardziej na wschód płynącą Salacą.
Tegoroczne wrażenia były dość podobne, przepełnione ciszą, bezludnością i przyrodniczym bogactwem, ale ponadto – świadomością przebywania w sercu krainy, która przez dwa stulecia wymieniana była, obok Polski właściwej i Litwy, jako trzecia część składowa Rzeczpospolitej.


Księstwo Kurlandii i Semigalii stało się lennem Rzeczpospolitej w 1561 roku, gdy ostatni Wielki Mistrz inflanckiej gałęzi Zakonu Krzyżackiego (wcześniej – Kawalerów Mieczowych), Gotthard Kettler uznał, że taka zależność jest bardziej opłacalna niż podporządkowanie się rosnącej w siłę Moskwie.
Ponad dwieście lat trwała niezła passa tego regionu, znaczona rozwojem gospodarczym i kulturalnym, ale od czasu do czasu również – zawieruchami związanymi z wojnami północnymi, toczonymi z upodobaniem i zmiennym szczęściem poszczególnych ich uczestników między Rzeczpospolitą, Szwecją i Rosją. Ta ostatnia zwiększała stopniowo swoją przewagę i wpływy na terenach inflanckich, wieńcząc ten proces aneksją pod koniec osiemnastego wieku. Kurlandia była później dostarczycielką wykształconych kadr administracyjnych i wojskowych, noszących w związku z tym niemiecko brzmiące nazwiska, a urzędujących w znacznej liczbie w zaborze rosyjskim na ziemiach litewskich i polskich. 


Śladów cywilizacji trasa spływu zdecydowanie nam poskąpiła.
Deficyt ten udało się nadrobić, gdy w drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się na dzień w Wilnie.
Miasto wypiękniało ostatnimi laty, ale jego topografia w zasadniczych zarysach pozostaje niezmienna.
Ciągle chcąc przejść z placu katedralnego do Ostrej Bramy trzeba minąć rozległą dzielnicę żydowską, zaś likwidacja polskiego bazarku za Ostrą Bramą nie pociągnęła za sobą likwidacji innych urokliwych zaułków w tamtym rejonie.
Ciągle też da się w wielu miejscach smakowicie pojeść i popić.
A także, mając trochę szczęścia, spotkać się i pogawędzić z jedną z ikon magicznego miasta – Szurką, z którą zetknęliśmy się już kiedyś na tych łamach (wprawdzie “łamy” odnoszą się do tekstu drukowanego, ale niech tak tu zostanie, bo nie wiem, jaki mógłby być odpowiednik w przypadku pisaniny elektrycznej).

 


Złożyło się (może z woli Allacha, może kogoś innego?), że podczas naszego oderwanego od cywilizacji spływania pribałtyjskimi rzekami, rozkręcała się na całego rozróba w Afganistanie. Łotwa i Litwa, z których wracaliśmy, zostały dotknięte “wstrzykiwaniem” im afgańskich uchodźców przez wąsatego bat’kę zza miedzy nieco wcześniej i z dużym trudem usiłują w cywilizowany sposób nad tym problemem zapanować.
Katolickie, acz nieustannie powstające z kolan, władze polskie, zmierzyły się z kłopotem czerpiąc garściami wskazówki z niewiadomego pochodzenia ewangelii, zalecającej wstrzymanie się od podania wody spragnionemu.
Zaprawdę, powiadam Wam, Polska Wojtyły przegrywa z Polską Dziwisza. Amen.

Dannebrog

  •  Napomknąłem w poprzednim wpisie o obrzydliwej kampanii antygdańskiej, przebijającej się w partyjno – rządowej propagandzie w ostatnich tygodniach. Jednym z jej absurdalnych motywów przewodnich jest “proniemieckość” mieszkańców i władz miasta.
    A zamiast tego mogło się zdarzyć, że telewizja tow. Kurskiego zapluwałaby się gdańską “produńskością”, bo na przełomie XII i XIII wieku będąca wówczas u szczytu potęgi Dania miała ponoć miasto w swoich rękach, podobnie jak całe Pomorze.
    Był to jednak stan krótkotrwały; król Waldemar II zdecydował się skoncentrować na zdobyciu Estonii w ramach ciągu północnych krucjat, jak też na ugruntowaniu swojego władztwa u nasady Półwyspu Jutlandzkiego.


  • Do Estonii także udała się współcześnie gdańska ekipa KKK, czyli prezentowanego już Czytelnikom przed rokiem, przy okazji wzmianki o spływie na Łotwie, Klubu Kochających Kajaki. Wrażenia kajakarskie, oraz ogólnoturystyczne (tych było wprawdzie niewiele, bo spływ wiódł przez z rzadka zamieszkałe okolice) równie dobre, jak z Łotwy.
  • Rzeki Vohandu (najdłuższa w Estonii) i Ahja ciążą swymi zlewniami w kierunku kompleksu jezior Pejpus – Lammi – Pskowskie , leżącego na granicy z Rosją. Tam też dotarliśmy do Räpina, jedynego miasteczka jakie spotkaliśmy w estońskich ostępach. Estonia ma najmniej osadów posowieckiej mentalności i stylu życia ze wszystkich krajów bałtyckich; wszędzie jest czysto, porządnie, przyjaźnie, a poza tym – nie ma problemu z dogadaniem się po angielsku lub rosyjsku (bliski fińskiemu język lokalny jest dla przeciętnego przybysza nie do pojęcia).
    Jeśli kręcą Was kajaki na pięknych, bezludnych, często niełatwych rzekach – ruszajcie do Estonii! Niezbyt liczne, ale dobrze urządzone pola biwakowe (z reguły przy gospodarstwach), spektakularne wąwozy wycięte w piaskowcowych utworach, żurawie i czaple kilometrami pilotujące kajakarzy i …cisza.


    Wróćmy jednak do spojrzenia w tylne lusterko i przypomnijmy kilka epizodów z historii tej okolicy, aby na koniec wyjaśnić tytuł niniejszego wpisu.
    Krucjaty północne to temat nam bliski, bo działy się na nieodległych terenach i niejednokrotnie były w tym blogu przywoływane.
    Religijny fanatyzm i polityczne wyrachowanie, mieszane w różnych proporcjach, napędzały w średniowieczu organizację gigantycznych przedsięwzięć, jakimi były wyprawy krzyżowe. Wyrosły na nich potężne zakony militarne, jak Joannici, Templariusze czy Krzyżacy (to skrócone nazwy powszechnego obiegu, nazwy oficjalne były dużo dłuższe i pełne szczytnych odwołań ) ; niejednokrotnie wspominaliśmy tu o ich aktywności na rzecz ołtarza przenikającego się z tronem (tronami).
    Wyparci z Ziemi Świętej przez muzułmanów, jęli braciszkowie poszukiwać zajęcia między innymi w północnej Europie, gdzie wciąż było niemało pogan, a ziemie obfitujące w rozmaite bogactwa – kusiły. Współdziałali z nimi, a jednocześnie współzawodniczyli, liczni większego lub mniejszego formatu władcy niemieccy, skandynawscy, polscy, czescy etc., a także grupy interesów z Hanzą na czele.
    Wyprawy przeciw nadbałtyckim poganom uzyskały papieski status “Krzyżowych”, co pozwalało ich uczestnikom osiągać wszystkie przynależne splendory ze sfery okołoreligijnej, przy jednoczesnym usankcjonowaniu działalności konkwistadorsko – rabunkowej.
    Warto wspomnieć, że krucjatowa ideologia obejmowała także (półoficjalnie) walkę z “heretyckimi”, według papieskich kryteriów, odłamami chrześcijaństwa, czego efektem było m.in. zdobycie Konstantynopola przez IV krucjatę,  a w interesującym nas rejonie – próba ekspansji Kawalerów Mieczowych (krótko wcześniej inkorporowanych przez Krzyżaków)  na Ruś Nowogrodzką .

    Ten ostatni epizod, zakończony sromotną klęską rycerzy zakonnych, zadaną im w 1242 roku przez księcia Aleksandra Newskiego w bitwie na zamarzniętym jeziorze Pejpus przywołuję, bo nasz spływ przebiegał z grubsza wzdłuż trasy natarcia nieszczęsnych krzyżowców, tylko prawie 800 lat później.
    Zamek Viljandi był zaś jedną z ich głównych baz operacyjnych w tamtym rejonie.

  •  Aktywność Duńczyków, zmierzających do podporządkowania sobie jak największego kęsa Estonii, rozpoczęła się w 1218 roku wysłaniem kontyngentu mającego wspomóc Kawalerów Mieczowych, ale szybko przejawiła się samodzielnymi działaniami na północy kraju, których finałem było pokonanie Estów, zdobycie ich głównej twierdzy Rewel i ulokowanie na jej miejscu miasta Tallin, dziś stolicy Estonii.
    Przed decydującą bitwą z Estami przyśniło się królowi Waldemarowi II, że z niebios został mu zesłany sztandar przedstawiający biały krzyż na czerwonym tle, z którym w ręku odniósł zwycięstwo.
    Takim sposobem, w Estonii właśnie, narodziła się ciągle funkcjonująca, uznawana za najstarszą w Europie, duńska flaga państwowa, zwana Dannebrog.  Polscy kibice, zwłaszcza ręcznej i nożnej piłki, dobrze pamiętają te barwy, wspomagające duńskie drużyny w niekoniecznie fortunnych dla nas spotkaniach.
    A Tallin, w pobliżu którego flaga przyśniła się królowi, po estońsku znaczy “duńskie miasto”.

  •  Niektórzy badacze (będący jednak w zdecydowanej mniejszości) dopatrują się także w etymologii nazwy “Gdańsk” pierwiastka związanego z Duńczykami.
    Nie to jednak było powodem, że część kajakarzy zaraz po powrocie z Estonii popłynęła Motławą, aby z poziomu rzeki spojrzeć, jak miasto zmieniło się w ostatnich – dosłownie – miesiącach. Nowa zabudowa Wyspy Spichrzów to najbardziej spektakularny obraz tych zmian.
    A na sprawy duńskie wybieramy się zerknąć wkrótce, o czym relacja już za miesiąc.

Wiosna prykariatu

?choć już życia, psia mać, popołudnie,                                                                            jest cudnie, jest cudnie!  (Magda Umer)


Powyższy cytacik zamieszczam, bo ładny, a poza tym – prowadzący do objaśnienia tytułu wpisu. W ostatnich latach karierę zrobił termin “prekariat“, ukuty przez socjologów na określenie kategorii ludzi relatywnie młodych i przygotowanych zawodowo, jednak mających problem z przebiciem się przez skorupę dotychczasowych reguł społecznych i ekonomicznych, oraz ze swobodnym pośród nich funkcjonowaniem. Proponuję, aby na drugim biegunie postawić “prykariat“, do którego zaliczam osoby mające już za sobą apogeum możliwości produkcyjnych i reprodukcyjnych, natomiast wciąż cieszące się światem dookoła (choćby nie zawsze do końca cudnym).


Wybrali się zatem prykariusze w teren, bo wiosny tak ładnej jak tego roku dawno nie było. Chcąc rzetelnie napisać, dokąd się wybrali, sięgnąłem raz jeszcze do różnych źródeł, aby ujednolicić nazewnictwo geograficzne. I ciągle brak pewności, czy poruszaliśmy się po Pomezanii , Pogezanii, oraz Prusach Górnych (Oberlandzie), czy też po prostu po Powiślu (nie mylić z dzielnicą Warszawy!).  Ta ostatnia nazwa, ukuta w czasach PRL-u unifikuje i spolszcza terminologicznie region, ignorując historyczne nazewnictwo pruskie i niemieckie, co jednakowoż upraszcza sprawę w dzisiejszych czasach. Jak zwał tak zwał, nasza wycieczka przebiegała tak, jak widać na mapce naszkicowanej przez Żonnę (w tym wpisie znajdziecie sporo Aninych obrazków; widać wiosna służy aktywizacji twórczej): 

Gdziekolwiek się człowiek ruszy, nie uniknie deptania po śladach dawnych i jeszcze dawniejszych dziejów, z których utkana jest fascynująca nas czasoprzestrzenna siatka. Okolice, po których tym razem się wałęsaliśmy, przedeptali już przed nami m.in.: Goci, Prusowie, Czech św. Wojciech ze skromną świtą ( z biletem w jedną stronę, jak pamiętamy z lekcji historii i religii), książęta pomorscy i mazowieccy, znani i nieznani z imienia Krzyżacy i inaczej wystrojeni Niemcy w różnych epokach, Szwedzi, Polacy, Litwini, Rosjanie czy Francuzi pod Napoleonem. Zabawiali na krócej lub na dłużej, czasem na setki lat – wtedy zostawiali swą mocno osadzoną materialną spuściznę. Jak to zwykle bywa, następcy tę spuściznę po części wykorzystywali, po części zaś niszczyli lub pozwalali jej niszczeć. Ostatnia taka zmiana warty nastąpiła w 1945 roku, od którego Powiśle (trzymajmy się tej nazwy dla uproszczenia) zagościło w całości w granicach Polski. Mogliśmy zatem bez kłopotu porozumiewać się w rodzimym języku z sympatycznymi, życzliwymi, czasem ze wschodnia zaciągającymi tubylcami. Niezliczone bociany klekotały także po polsku. 

Do roboty więc, popatrzcie, gdzie w maju 2018 byliśmy i kto był tam przed nami:

Frombork – jeden z obowiązkowych punktów wszystkich szkolnych wycieczek – i słusznie, bo miasteczko piękne, kompleks katedralno – obronny imponujący, że nie wspomnę o wszechobecnym duchu autora “De Revolutionibus?”  Złożywszy stosowne hołdy  wymienionym atrakcjom, przeszliśmy kawałek w bok, gdzie stoi rzadko odwiedzany zespół szpitalny z XV wieku, zachowany w oryginalnym kształcie. Mieści obecnie ciekawe muzeum medycyny, a w ogrodach – imponujące herbarium.   

Kilka kilometrów na wschód od Fromborka, tuż przy granicy z Rosją, u ujścia Pasłęki do Zalewu Wiślanego, leży uroczy porcik rybacki i przystań jachtowa. Byliśmy tam przed kilku laty i zapamiętaliśmy abstrakcyjną scenerię lokalnej restauracji, będącej jednocześnie siedzibą stowarzyszenia polskich kombatantów Legii Cudzoziemskiej. Chcieliśmy jeszcze raz pooglądać znad schabowego ustawione wokół manekiny w mundurach zwieńczonych charakterystycznymi kepi, jednak spotkało nas rozczarowanie: nasze władze uznały, że granicę lepiej od dawnych legionistów upilnuje wyposażona w wielkie poduszkowce Straż Graniczna, na rzecz której wykupiono kultową knajpę. Biegnąca nad brzegiem Zalewu droga między Starą Pasłęką a Fromborkiem to fragmencik rowerowej trasy Green Velo, której wytyczanie zdążono na szczęście ukończyć na krótko przed wyborami 2015, a więc przed objęciem władzy przez przeciwników cyklistów i innych “innych”. Oznaczenia rowerowej magistrali są jednak dalekie od ideału; to cecha łącząca realizacje drogowe niezależnie od panującego aktualnie reżimu, czyli funkcjonująca ponad podziałami.   Jeszcze kilka słów o Pasłęce: pradawna, pruska nazwa rzeki (przyjęta też w języku niemieckim) to Passarge. Identycznie brzmi nazwisko przywoływanego przeze mnie wielokrotnie (choćby tutaj) autora arcyciekawych, dziewiętnastowiecznych opisów terenu Powiśla (trzymając się aktualnego, uproszczonego nazewnictwa), który podkreślał autochtoniczne pochodzenie swojego rodu.  

 Poruszamy się niezmiennie po terenach, które – jako jedne z ostatnich w Europie – były widownią krucjatowej ewangelizacji. Przez przeszło dwa wieki Prusowie opierali się tym poczynaniom, ulegli dopiero w XIII wieku zbrojnej perswazji Krzyżaków, którzy częściowo wybijając, a po części skłaniając tubylców do asymilacji, rozszerzyli swoje włości o ziemie należące wcześniej do Pomezan, Pogezan i innych pruskich plemion.                                                                                        Przed Krzyżakami chrystianizacji Prus próbowali dokonać  (na ogół z marnym skutkiem) m.in. książęta mazowieccy,  Duńczycy podczas rajdów wzdłuż bałtyckiego wybrzeża, także Joannici czynili do tego przymiarki.                                    Pionierem wszakże tych poczynań był biskup praski (z czeskiej Pragi)  Wojciech Sławnikowic, czczony od przeszło tysiąca lat jako jeden z głównych patronów katolickich Polski.          Pruska misja św. Wojciecha nie zakończyła się dla niego dobrze; gospodarze grodziska Cholin w pobliżu obecnej wioski Święty Gaj nie wykazali zrozumienia dla teologicznych argumentów biskupa, poddając go dekapitacji.                                            Zapytany przez nas o miejsce zdarzenia mieszkaniec Świętego Gaju odparł, że według informacji zasłyszanych od jego starszych sąsiadek, Wojciech zginął, bo smalił cholewki do urodziwych Cholinianek.                                                                        Pozostałości grodu (obwałowania) zdołaliśmy zlokalizować w pobliskim lesie, mimo braku jakichkolwiek oznaczeń.   Okolice pruskiego Oberlandu są na tyle piękne i puste, że przez dwa dni biwakowaliśmy w naszej przyczepie (za telefonicznym pozwoleniem miejscowego plebana) na podwórzu małego domu pielgrzyma, zbudowanego kilkanaście lat temu w pobliżu sanktuarium Świętego.   

 

Skandynawskie falowania.

1. Prusy Górne, czyli Oberland, zawdzięczają swoją atrakcyjną, pagórkowatą rzeźbę terenu (podobnie jak znaczne połacie Polski, zwłaszcza północnej) pracowitości lodowca skandynawskiego, który spływając na południe najpierw frezował skaliste góry (tworząc m.in. szwedzkie szkiery, o których poniżej) , potem mielił te skały po drodze przez obecny Bałtyk, by w końcu topiąc się i cofając – pozostawić je w formie moreny dennej, czyli tak bliskiego nam pasa gliniasto – piaszczystych wzgórz, dolin i licznych jezior. Proces ten, zakończony przeszło 10 tys. lat temu, można śmiało uznać za najwcześniejszy etap skandynawskich falowań, czyli oddziaływania Północnego Sąsiedztwa na sytuację po południowej stronie Morza Bałtyckiego. Kolejne etapy będą już udziałem ludzi, zamieszkujących Półwysep Skandynawski, a nie sił przyrody. 

2. Wielbark, niepozorna wioseczka tuż za Malborkiem w stronę Sztumu, dała nazwę kulturze wielbarskiej, wyodrębnionej archeologicznie jako jeden z głównych etapów wędrówki Gotów z ich skandynawskich siedlisk w kierunku ujścia Dunaju, w II – IV w. n.e. Spotkaliśmy się już z Gotami w tym blogu, we wpisach opisujących Gotlandię i Weklice, a także Macedonię z Albanią. W naszym rejonie spędzili dwieście lat z okładem, nabierając formy przed odegraniem jednej z głównych ról w upadku Cesarstwa Rzymskiego i późniejszym kształtowaniu oblicza Europy. Uznajmy zatem ich obecność u ujścia Wisły za drugą w ogóle, a pierwszą cywilizacyjną falę napływającą ze Skandynawii.

3. Fala wikińska (wareska) to czas, który pozostawił stosunkowo niewiele materialnych śladów w naszym rejonie. Najbardziej znanym, choć też w ubogiej kondycji przetrwałym, jest port Truso nad jeziorem Drużno, w pobliżu którego przejeżdżaliśmy teraz, zaś podczas ubiegłorocznej włóczęgi – szukaliśmy jego pozostałości w terenie. Okres oddziaływania wareskiej fali to stulecia IX – XI, a więc kształtowania się zrębów państwa piastowskiego w czym – wedle pobudzających wyobraźnię spekulacji niektórych historyków – Waregowie mogli mieć niepośledni udział.

4. Fala duńska, którą odnotować można niedługo po wareskiej, w wiekach XI – XIII, a więc w czasie największej potęgi i ekspansywności post-wikińskiego państwa duńskiego. Duńczycy podporządkowywali sobie w tym czasie (na przemian z Sasami, Brandenburczykami i Piastami) księstwa pomorskie, zwłaszcza zachodnie. Ślady tej aktywności znaleźliśmy choćby na niemieckiej obecnie Rugii; nie ma też wątpliwości co do związków dynastycznych, zaistniałych w tym czasie pomiędzy domami władców duńskich, a piastowskich czy pomorskich.

 

5. Fala Wazów miała najbardziej odczuwalne reperkusje w historii Polski (w pewnym czasie, jak wiadomo, przeistoczyła się wręcz w potop). Napotkane w pobliżu Sztumu pamiątkowe kamienie przypominają jedne z niezliczonych epizodów polsko – szwedzkich zmagań z końca XVI i większości XVII wieku. Teraz życie w okolicy tego malowniczego miasteczka płynie spokojniej, czasami tylko znaczą je uroczystości z udziałem kompanii honorowej Służby Więziennej , lub lokalne zawirowania polityczne. Poza tym – sielanka prawie. 

6. Fale odbite. Przypływy skandynawskie (to mój prywatny koncept, uprasza się P.T. fachowych historyków o zaniechanie ewentualnych słusznych głosów krytyki) trwają i obecnie, mając jednak znacznie przyjaźniejszy, ekonomiczny i kulturalny kontekst. Jak to wszakże bywa w naturze, fale przypływają i odpływają – zatem kilka słów jeszcze o tych, które wędrowały z południa na północ Bałtyku.     Pierwsze z tych fal odbitych, to ogromne ilości łupów wiezionych przez morze po wspomnianych wyżej wojnach polsko – szwedzkich. Zubożyło to bardzo polski zasób pamiątek narodowych i dóbr kultury, z drugiej strony jednak – być może ocaliło je przed kataklizmami dziejowymi następnych stuleci.                Niewykluczone, że podstępni najeźdźcy zagarnęli też bezpowrotnie niematerialne skarby, którymi ponoć słynęła wcześniej Rzeczpospolita, jak tolerancja i gościnność.                                                                                                           Najistotniejsze wszakże były i są fale ludzkie przemierzające morze w kierunku północnym, szczególnie intensywnie od połowy XX wieku. Rzesze Polaków szukały – i najczęściej znajdowały – w Skandynawii miejsc bezpieczniejszego, przyjaźniejszego i dostatniejszego życia. Część z nich robiła to z własnej woli, inni – przymuszeni opresją polityczną w ojczyźnie.     Niejednokrotnie, wzorem Wazów, kształtowały się też transbałtyckie unie personalne, jak w przypadku Anny i Ragnara małżonków E., w których gościnnym domu zdarzyło nam się ostatnio kosztować pyszności Kuchni Obojga Narodów (a nawet Trojga, bo nie zabrakło chłodnika litewskiego). Było to w trakcie majowego wypadu w okolice Sztokholmu, na który z okazji urodzin Żonny zostaliśmy zaproszeni przez siostrę Anny E., Joannę, oraz Jurka – małżonków D. To nasi dobrzy kompani, których poznaliście w relacji z ubiegłorocznej włóczęgi po Gotlandii Jak widać, uparcie wykorzystuję mapkę z Palmerowskiego “Północnego Sąsiedztwa”, pstrząc ją tylko pewnymi uzupełnieniami.                                                   Joanna i Jurek zabrali nas (krótko po tym, jak szwendaliśmy się po Powiślu) na wysepkę Svartsö, jedną z ponad dwudziestu tysięcy formujących Archipelag Sztokholmski, (Skärg?rd, czyli szkiery, od których zacząłem wyliczanie skandynawskich falowań). To zagłębie rekreacyjno – turystyczne dla mieszkańców szwedzkiej stolicy, przed sezonem jednak wspaniale puste. Nawet komary nie zdążyły dolecieć, mimo pięknej pogody.  Stanęliśmy w czymś w rodzaju schroniska – skromnym, ale dobrze wyposażonym i dość bezboleśnie ulokowanym w przyrodniczym otoczeniu obiekcie. Panie obsługujące miejscówkę płynęły popołudniami pomieszkać gdzieś na sąsiednich wysepkach, zostawiając nas samych (bo nie było akurat innych gości). Wszystko tam tak działa; ludziom brak czasu i chęci na zajmowanie się takimi rzeczami jak nieuczciwość czy nadmierne bałaganiarstwo. Chociaż, co stwierdziliśmy z ulgą, nieliczni miejscowi nie przesadzają z zamiłowaniem do porządku.        Są miejsca, na które człowiek najchętniej by się gapił nie chcąc, by coś mu w tym przeszkadzało. Nie będę zatem dalej przynudzać, spójrzcie jeszcze raz na powyższe zdjęcia i sztychy (Ani roboty).                                                                                                                 Wezwę jedynie: Prykariusze wszystkich krajów – łączcie się!                                  I oczywiście także reszta ludzkości, nie kwalifikująca się jeszcze do    kategorii prykariatu!

 

 

 

Chwila oddechu

Jeśli wierzyć porzekadłom, tuż po sylwestrowej nocy powinno zacząć przybywać dnia “na barani skok”. Ufajmy zatem ludowej mądrości mimo, że organoleptyka zdaje się jej nie potwierdzać wśród styczniowej szarówy. A chwila oddechu należy się Szanownym Czytelnikom przynajmniej z dwóch powodów: przesytu bieżącą polityką (atakuje nie zważając na niedziele i święta), oraz nadmiaru wrażeń opisywanych dotychczas w tym blogu. Ten wpis będzie zatem lżejszy; pokażę trochę lewantyńskich twarzy i sylwetek, opisując zdjęcia (autorstwa Ani i mojego) możliwie najtreściwiej.


Izrael

  • Plaża w Tel Awiwie    
  • Ulice w Tel Awiwie     
  • Młodość w lewo, tradycja w prawo (czasami – pociągiem)    
  • Na dworcu w Tel Awiwie  
  • Na deptaku w Eilacie   

Jordania

  • Władcy i mapa. Od morza do morza, tam też tak sobie roją!
  • Damy z kolumnami         
  • Kawalerowie z inwentarzem     
  • Kawalerzyści beduińscy   
  • Beduiński relaks                  
  • Beduińska policja – strażnicy Petry. (Na marginesie – króciutka opowiastka o jordańskich “stróżach prawa”: co jakiś czas na szosach spotyka się uzbrojone punkty kontrolne. Raz nas zatrzymali, policjant poprosił o dokumenty i spytał, skąd jesteśmy. Gdy usłyszał, że z Polski, jego groźna gęba przybrała szeroki uśmiech i wykrzyknął: “Lewandowski!”. I było po kontroli. A pomyśleć, że pamiętamy czasy, gdy w dalekich krajach na hasło “Polska” wołali “Gadocha!”. No a nieco później: “Walesa!”. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba być piłkarzem, aby symbolizować kraj.)   
  • Beduińska pobożność – przydrożna i komórkowa   
  • Piszę: beduińska, myślę: jordańska. To jednak nie to samo, bo w skali kraju (będącego zresztą sztucznym tworem, owocem brytyjsko – francuskich geszeftów po I wojnie światowej) rdzenni koczownicy z pustyni zostali w ostatnich dekadach zdominowani ilościowo przez przybyszów z sąsiednich okolic, zwłaszcza Palestyńczyków, a ostatnio – Syryjczyków. Na zrobionym z okna jadącego samochodu zdjęciu widać jeden z wielkich, przygnębiających obozów uchodźców na środku pustyni. Refleksja nad losem tych przymusowych turystów nie jest pogodna.  
  • Inne wrażenia wynoszą za to wycieczkowicze ze spokojniejszych rejonów świata (tu klasyczna grupa japońska na pustyni Wadi Rum)…
  • a także grupy szkolnej młodzieży (tu przy wejściu do zamku Saladyna w Ajlun)  
  • przepraszam, ale na króciutko wyłamię się z obietnicy danej na początku wpisu i wspomnę o licznych pozostałościach wojen krzyżowych na terenie Jordanii. Robię to, bo we wcześniejszych relacjach nie dotknąłem tematu w ogóle, a tutaj ograniczę się jedynie do potwierdzenia konstatacji Ludwika Passarge’a, przywołanej we wpisie z sierpnia 2016 w akapicie dotyczącym zamku malborskiego, że “korzenie germańskiej sztuki budowlanej tkwią w Oriencie”.      
  • I jeszcze spektakularny widok pozostałości zamku krzyżowców Montreal (Shobak)  
  • Na koniec – nie mniej spektakularny widok na Jordanian Famous Laundress Society (to taka mała łamigłówka językowa z morałem przypominającym o tym, że lepiej unikać surowizny w ciepłych krajach)   

Następna relacja będzie (Inshallah) z rejonów bardziej zbliżonych do tytułowych śladów Magellana, a już na pewno – Kolumba.