Dynastia (Habsburgowie 1)

Punktem wyjścia dotychczasowych wpisów w tym blogu były najczęściej wrażenia z miejsc, które udało się odwiedzić – w realu, bądź wirtualnie.  Staram się łączyć owe miejsca z wybranymi ciekawostkami historycznymi, a także – z ludźmi (w liczbie pojedynczej lub mnogiej), którzy tę historię kształtowali. 
Od zawsze w społecznościach funkcjonowali liderzy, obdarzeni ponadprzeciętnym zestawem cech umysłowych i fizycznych, które katalizowane przez równie ponadprzeciętną wolę władzy, pozwalały im zyskiwać ponadprzeciętny wpływ na bieg dziejów.
Umacnianie, poszerzanie i przekazywanie zdobytej władzy i potęgi wymagało zaś pomocy i współpracy innych, najlepiej spokrewnionych, ludzi. I tak w polityce, biznesie, czy działalności mafijnej, wielką rolę odgrywa rodzina Szefa, spośród której rekrutują się jego następcy.
W ten sposób tworzy się dynastia.
Oczywiście układy dynastyczne to nie zawsze sielanka; ostre kłótnie w rodzinie, wojny między krewniakami, a nawet potajemne nagrywanie ważnych rozmów, to rzeczy nie wywołujące zdziwienia.


Zacznijmy zatem naszą relację od wzmianki o jednej z najważ-niejszych dynastii w historii nowożytnej Europy, mianowicie Habsburgach, a potem wyruszymy “w teren”. Uosobieniem dynastii jest dla Europy (w tym też południowej Polski, gdzie miłościwie panował jako oświecony zaborca) cesarz Franciszek Józef I (i ostatni), który spędził na tronie CK monarchii  prawie siedem dekad, kończąc żywot w połowie zmagań I Wojny Światowej, której był istotnym współautorem. Poddani na ogół czcili i szanowali długowiecznego monarchę, czego dowodem były uczynki w rodzaju usunię-cia jego portretu ze ściany praskiej knajpy “U Kalicha” przez jej właściciela Palivca w obawie, że muchy mogłyby upstrzyć Najjaśniejszego Pana. Zrelacjonowane to zostało, jak pamiętamy, w “Przygodach Dzielnego Wojaka Szwejka”, z którym to bohaterem wojennym będziemy się jeszcze spotykać.
Monarchia Habsburska przeżyła Franciszka Józefa ledwie o dwa lata, kończąc swą ponad sześćsetletnią królewską i cesarską karierę po przegranej Wielkiej Wojnie, w 1918 roku, zaś efektowne nagromadzenie ponad setki grobowców członków rodziny z ostatnich trzystu przeszło lat można obejrzeć w krypcie cesarskiej wiedeńskiego kościoła Kapucynów, ku refleksji historycznej, jak też estetycznej, bo większość sarkofagów to dużej klasy dzieła sztuki.


Wiele jest w obiegowym języku określeń, zawierających przymiotnik “wiedeński”, a większość z nich ma bardziej lub mniej bezpośredni związek z austriackimi Habsburgami (austriackimi, bo inne gałęzie dynastii operowały w różnych stronach Europy i świata, o czym po trochu później wspomnę).
Nie zagłębiając się w detale z dziedziny muzycznej (wiedeńskie walce, “Wiedeńskie kobietki”, “Wiedeńska krew”), czy też gastronomicznej (wiedeńskie sznycle, wiedeńskie kawiarnie), poświęćmy chwilę uwagi temu, co poniżej:

  • Wiedeńska wiktoria – wydarzenie od ponad trzech wieków słusznie będące jedną z kilku najważniejszych łechtaczek polskiej dumy narodowej, oraz podwalin polskiej tożsamości. Zwycięska dla dowodzonych przez króla Sobieskiego wojsk chrześcijańskich bitwa, z decydującym udziałem polskiej husarii, była przełomowym momentem w wysiłkach zmierzających do zatrzymania tureckiej ekspansji w Europie.
    Stała się też odskocznią do ugruntowania potęgi Habsburgów, którzy (cesarz Leopold I) w pragmatyczny i pozbawiony sentymentów, będący owocem wielusetletniego doświadczenia politycznego dynastii, sposób – wykorzystali wysiłek sojuszników, kwitując go zdawkowym skinieniem cesarskiej głowy.
    Trwa to zresztą nadal, mimo iż Habsburgowie już od stu lat są na aucie; na wzgórzu Kahlenberg, skąd Sobieski dowodził bitwą, widać jedynie cokół jego pomnika, który jakoś od dawna nie może tam stanąć. Stoi natomiast efektowny pomnik ukraińskich kozaków, których ledwie ponad setka wzięła udział w wiedeńskiej bitwie.

    Najnowszy epizod związany z wiedeńską wiktorią: jeden z waż-nych dowódców batalii, jak też innych zmagań Rzeczpospolitej z tureckimi i tatarskimi muzułmańskimi najeźdźcami, hetman Feliks Kazimierz Potocki , został ostatnio “wyróżniony” przez zamachowca na meczety w nowozelandzkim Christchurch jako jeden z godnych naśladowania pogromców islamu, poprzez wypisanie jego nazwiska na broni użytej do zamordowania pięćdziesięciu osób.

  •  Wiedeńska siedziba Krzyżaków – to miejsce interesujące z uwagi na (niejednokrotnie wspominane także w tym blogu) ścisłe historyczne związki Zakonu z Polską, zwłaszcza jej północnymi rejonami. Chciałoby się więc powiedzieć że to kolejne po Kahlenbergu wiedeńskie polonicum, gdyby nie fakt, że Zakon nazywał i nazywa się “niemieckim”.
    Wielki Mistrz osiadł w Wiedniu dzięki …Napoleonowi, który zdecydował o pozostawieniu katolickiej części Zakonu pod opieką i w dyspozycji Habsburgów.
    Można zatem w sąsiadującym z katedrą św. Stefana wiedeńskim kościółku św.Elżbiety znaleźć liczne ciekawe ślady krzyżackiej aktywności, łącznie z herbami wielkich mistrzów od najwcześniejszych czasów istnienia Zakonu.
  •  Wiedeński modernizm był, obok modernizmu paryskiego i monachijskiego, najważniejszy dla rozkwitu nowych prądów w architekturze i sztukach plastycznych na przełomie XIX i XX wieku.
    Zanim przedstawię kilka spostrzeżeń na jego temat przypomnę, że stolica habsburskiego imperium stała się jedną ze światowych stolic sztuk wszelakich od czasów cesarzowej Marii Teresy , przez wielu uważaną za najwybitniejszą przedstawicielkę dynastii Habsburgów, między innymi dla skutecznego mecenatu prądów oświeceniowych z jej strony. To za jej czasów doprowadzony został do świetności, którą ciągle można podziwiać, pałac Schönbrunn.

    Wnuk Marii Teresy, ów wspomniany wyżej długowieczny Franz Joseph, korzystając ze względnego spokoju i dobrej koniunktury końca XIX wieku zainicjował, obok pewnych reform ustrojowych, także dzieło gruntownej modernizacji Wiednia. Kazał wyburzyć miejskie mury i niemal od nowa stworzyć układ urbanistyczny miasta. Jednym z głównych wykonawców jego woli był wybitny architekt Otto Wagner, który poza koncepcją planu miasta, pozostawił po sobie kilka ciekawych obiektów.
    Mniej znany, a wart rzucenia okiem, jest (nieco przypominający układem i kształtem pawilonów pierwotne założenie gdańskiej Akademii Medycznej, tylko większy i zwieńczony charakterystyczną bryłą kościoła) zespół szpitalny Steinhof. Nowoczesny na owe czasy kompleks ma skądinąd za sobą ponurą historię nazistowskich eksperymentów związanych z “czystością rasy”, oraz eutanazji.

    Także w bok od turystycznych szlaków leży willa, zbudowana przez Wagnera na potrzeby rodziny, z czasem popadająca w ruinę, lecz uratowana i wzbogacona niezwykłym wystrojem, a w końcu przekształcona w muzeum przez Ernsta Fuchsa, artystę o prawie wiek młodszego (zatem zdecydowanie pohabsburskiego) od jej budowniczego. Obiekt jest na tyle “odlotowy”, że zilustruję go nieco większą ilością zdjęć, zachęcając też do jego odwiedzenia, jeśli komuś zdarzy się zawitać nad Dunaj.

    Otto Wagner był członkiem Wiedeńskiej Secesji – stowarzyszenia artystów skupionych wokół Gustava Klimta, którzy z jednej strony tworzyli zręby sztuki nowoczesnej, czyli modernizmu, z drugiej zaś – zdecydowani byli oderwać się (czyli dokonać secesji) od zbyt konserwatywnych, ich zdaniem, towarzyszy w modernizmie. Dosyć to zawiłe, zwłaszcza dla laika w dziedzinie historii sztuki, ale prawdziwych artystów zawsze było trudno zrozumieć.
    Mianem s
    ecesji określa się wspomniany ruch artystyczny, ale także styl w architekturze i sztukach plastycznych, rozpowszechniony w schyłkowym okresie dynastii habsburskiej. Wkrótce nadeszła era modernizmu pełną gębą, jaki znamy i cenimy do dzisiaj. Prosząc fachowych Czytelników o wyrozumiałość co do powyższego wywodu, na wszelki wypadek pokażę kilka zdjęć architektonicznych wysiłków Hundertwassera i Krawiny z niedawnych czasów, które na pewno nie zaliczają się ani do secesji, ani do modernizmu.   

  • Tyle z habsburskiego Wiednia, następnym razem poszukamy śladów tej dynastii nieco dalej od domu.

Śledztwo

Nie lękajcie się; ten wpis nie będzie o głośnych dochodzeniach, prowadzonych przez niezależne organy śledcze, lub jeszcze bardziej niezależne śledcze komisje.
Ten wpis będzie o śledziach, a jego inspiracją – kolejny przejaw licznych talentów Permanentnej Współpracowniczki autora, zilustrowany poniżej (nie zwyczajowym szkicem, lecz fotografią):
Słój zawiera, jak widać, śledzie podsmażane, zalane marynatą octową z dodatkiem niezbędnych przypraw i warzyw. Smaku tych śledzi nie podejmuję się opisać w odpowiednio wzniosłych słowach, nie wspomnę też czym należy je koniecznie popijać, bo wśród Czytelników zdarzają się osoby nieletnie.
Śledzie przyrządzone na sposób widoczny powyżej, jak też na dziesiątki innych sposobów (wliczając w to nieznanego Japończykom śledzia po japońsku), są od niepamiętnych czasów jednym z fundamentów diety wielu ludów, dostarczając masy odżywczych składników, jak też frajdy dla podniebienia.
Skandynawowie cenią sobie nawet potwornie śmierdzącego śledzia kiszonego, ale są w tym upodobaniu odosobnieni. Mało tego, niektórzy badacze przypisują wręcz zjawisko cyklicznych fal odpływu ludności z terenów skandynawskich (Goci, Wikingowie) nadmiernej wrażliwości węchowej części tamtejszej populacji; teza ta bywa podtrzymywana przez tych, którym zdarzyło się być w polu rażenia otwieranej puszki “surströmming”.
Szczęśliwie sieć internetowa nie jest w stanie transmitować zapachów, więc oddychajmy swobodnie!

Śledzie łowi się pod koniec zimy, co ma  związek z biologicznym rytmem  ich rozrodu, oraz wynikającą z niego migracją ławic. Szczęśliwie sezon migracji ławic śledziowych następuje przemiennie z sezonem migracji mas wczasowych. Dzięki temu rybacy, będący zazwyczaj jednocześnie właścicielami pensjonatów, budek z goframi, czy lokali disco – polo w nadmorskich kurorto – portach, są w stanie zająć się zarówno śledziami, jak i wczasowiczami.
Jak wygląda porto – kurort poza sezonem wczasowym można się przekonać zerkając na zdjęcie wyludnionego deptaka w Łebie, którego przebycie w letnie popołudnie wymaga ponoć znacznej krzepy i kondycji. W przystani rybackiej zaś zimą ruch, a świeże śledzie do kupienia prosto z burty.


Dzisiaj tłusty czwartek, więc czas zaprezentować kolejne dzieło Żonny, zanim zostanie wchłonięte przez czekającą od roku na ten moment rodzinę. Tłusty czwartek zwiastuje wszelako rychłe nadejście chudych tygodni, które czekają nas już od przyszłej środy, następującej po kończącym czas karnawału wtorku, zwanym, jak wiadomo – śledzikiem. Jest to moment czasowego triumfu postu w jego odwiecznej wojnie z karnawałem.


Chwila zatem właściwa dla krótkiego uzupełnienia śledztwa, czyli tutaj – śledziowych opowiastek. Wspomnieć bowiem trzeba koniecznie, że niepozorna z postury ryba, łowiona i zjadana w wielkich ilościach, stała się fundamentem bogactwa i potęgi tych, którzy potrafili ją złowić, zakonserwować i dostarczyć chętnym. A że chętna była cała Europa, zwłaszcza północna, to na połowach śledzi i handlu nimi (oraz solą, której tysiące ton były potrzebne do zakonserwowania ryb) wyrosły bogate miasta, jak choćby Amsterdam, Bergen, czy też potężne organizacje handlowe z Hanzą na czele.
Jak Hanza zaś – to Bałtyk, który od zawsze dostarczał mnóstwa srebrnych ryb, aż w ostatnich latach dostał w tym względzie zadyszki, bo śledzie zaczęły być zjadane szybciej, niż się mnożyły.
Pewnie też z tego powodu stracił cierpliwość i walnął niedawno takim sztormem, że aż żal było patrzeć na łebskie wydmy:



Wizerunek widoczny powyżej nie jest lokowaniem produktu (n.b. nędznej jakości PRL-owskiej konserwy rybnej, gdzie nadużyto dumnej nazwy “po gdańsku”), a jedynie przypomnieniem faktu odwiecznych związków śledzia z Gdańskiem.
Śledzie łowili lokalni rybacy (zresztą do dzisiaj głównym łupem wędkarzy moczących kije u ujścia Martwej Wisły są śledzie); w miarę wzrostu popytu dowożono je też z rejonu Półwyspu Helskiego, czy Zalewu Wiślanego. Jeden z ważniejszych kanałów meliorujących Żuławy nazywa się zresztą Śledziowy – ponoć dlatego, że stała tu dawno temu słynąca przysmakami śledziowymi karczma.
Od XVI wieku, kiedy w Gdańsku wzmocniły się wpływy holenderskie, podjęto na dużą skalę import matjasa (młode śledzie z Morza Północnego), z przeznaczeniem na rynki Rzeczpospolitej Obojga Narodów. To pewnie w tamtych czasach śledzie rozpowszechniły się także daleko od morza, po gór szczyty, gdzie nauczono się je niezgorzej przyrządzać. Tak jak choćby spróbowaną niedawno przez nas w południowej Polsce przekąskę, łączącą cechy rolady i carpaccio, zachowującą wszakże śledziowe walory co do smaku.

Były zatem śledzie jednym z głównych asortymentów, którym handlowano przez wieki na gdańskim Targu Rybnym, podobnie jak na jarmarkach we wszystkich zakątkach północnej Europy.

 


Śpiewało się dawniej na rajdach i imprezach studenckich “Alfabet”, którego zwrotka na “S” szła tak:
“Surdut jest to ubiór kusy – słoń ma jaja jak globusy”
Przyszła mi do głowy nowa wersja:
“Srebrzą śledzie się w Bałtyku – Srebrna źródłem jest srebrników”,
jednak szybko uznałem, że oryginał jest lepszy. 


Na koniec krótkich refleksji w długim, lecz niewesołym (przynajmniej w Gdańsku) karnawale, zachęta dla tych, którzy zmierzali by szosą z Lęborka do Łeby:
zatrzymajcie się na chwilę we wsi Białogarda, bo była to swojego czasu stolica jednego z rozlicznych pomorskich ksiąstewek .

Białogarda i jej XIII-wieczny epizod ośrodka władzy księcia Racibora, to przyczynek do przypomnienia sobie arcyciekawych dziejów Pomorza i jego książęcych dynastii, usiłujących poprzez sojusze, bądź wojny z Polską piastowską, Krzyżakami, Brandenburgią, czy Danią, utrzymać status jako tako niezależnego tworu państwowego – z marnym końcowym skutkiem, jak wiadomo.
To jednak temat na inne opowieści, aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że Pomorze w tamtych czasach żywiło się także śledziami, co niech będzie usprawiedliwieniem niniejszej wzmianki w tym wpisie.

 

 

 

 

Requiem

  • Niewiele miesięcy wstecz, przed jesiennymi wyborami samorządowymi, Paweł Adamowicz poprosił o możliwość przedstawienia swojego programu wyborczego na spotkaniu naszego klubu. Zapytałem o możliwość ingerencji miasta w program oświatowy, widząc konieczność prawdziwie obywatelskiej edukacji młodzieży, od zawsze w karygodny sposób zaniedbanej. Słabość takiej edukacji daje w wymiarze ogólnospołecznym podobne efekty, jak w indywidualnym przypadku zabójcy Prezydenta – brak resocjalizacyjnej troski właściwych instytucji publicznych. Lub co gorsza – mniej lub bardziej świadome zastę-powanie owej troski ułatwionym dostępem do przebogatych zasobów treści zaprzeczających istocie rozumnej obywatelskości.
  • Odpowiadając na pytanie Adamowicz dał do zrozumienia, że problem dostrzega i zamierza intensywnie się nim zająć w nowej kadencji (zastrzegając naturalnie, że wygra wybory, co wówczas było jeszcze niewiadomą).
  • Że sprawa pozytywnego oddziaływania na młode pokolenie leżała Mu na sercu udowadniał, angażując się całym sobą w jedyny jak dotychczas o tej skali, fantastyczny projekt edukacyjny, jakim jest Orkiestra Owsiaka. Tragiczny finał Finału będzie, chce się wierzyć, katalizatorem mądrego, ogólnospołecznego działania ku odchwaszczaniu umysłów, zwłaszcza młodych. Zadanie to herkulesowe, z czego łatwo zdać sobie sprawę choćby ocierając się o świat mediów (których zresztą jestem coraz mniej pilnym słuchaczem, czytelnikiem i widzem), polityki i – niestety – duchowieństwa.
  • Zacznijmy od uśmiechu i życzliwego słowa, jak to miał w zwyczaju Paweł Adamowicz, Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis!

Hanza

Krótką relację z krótkiego pobytu w mieście o długiej historii zacznę od reminiscencji retro-gastronomicznej, z niewielką aluzją lingwistyczną.
Widniejąca na zdjęciu lubecka knajpa “Schiffergesellschaft” była przez wieki miejscem rekrutacji załóg statków obsługujących handel hanzeatycki; zachowała dawny wystrój, klimat i niezłą kuchnię.
Umieszczone przy wieszakach tabliczki nie zabraniają, wbrew morskim uwarunkowaniom i polskojęzycznym skojarzeniom, “haftowania na garderobę”, lecz zalecają pilnowanie swego odzienia. 
Wątek językowy zmierza jednak w innym kierunku, mianowicie przybliżenia terminu “hanza, hansa”. To staroniemieckie słowo, które stało się synonimem nazwy potężnego, handlowego kartelu średniowiecznych miast północnej Europy, oznacza w swym pierwotnym brzmieniu grupę, związek.
Wydaje się, że skupieni w organizacjach charytatywnych, a także kultywujących historyczne tradycje (m.in. dawnych gdańskich organizacji, jak ławy Dworu Artusa), obywatele Lubeki, na których zaproszenie bawiliśmy w tym zacnym mieście, rozumieją swoją współczesną, hanzeatycką powinność właśnie jako inicjowanie i kultywowanie okołobałtyckich związków – mimo, czy raczej wskutek kompletnego politycznego i kulturowego ich przeorania w poprzednim stuleciu.

 

 

 

Naszemu pobytowi w Lubece patronował lew, będący zarówno znakiem goszczącego nas Lions Clubu, jak i bestią symbolizującą założyciela obecnego miasta – Henryka Lwa (przy skomplikowanym współudziale Adolfa II Holsztyńskiego).
Jeszcze 
kilka słów (nieprzypadkowo bardzo ciepłych) o naszych gospodarzach: przechodzili samych siebie podejmując nas serdecznie i smacznie w swoich domach, oprowadzając po mieście, czy wspólnie wysłuchując świetnych koncertów, jak ekumeniczna bachowska Kantata na Boże Narodzenie, czy rewelacyjny występ filharmoników hamburskich.
Gościnność, chciałoby się powiedzieć – słowiańska; wszak Lubeka (Ljubice) ufundowana została w XII wieku na miejscu grodu zachodniosłowiańskich Obodrytów, którzy zamieszkiwali te ziemie przez ponad czterysta lat, od VII – go wieku.
Ta pochodząca ze strony Muzeum Hanzy “oś czasu” pokazuje ważne fakty z historii najstarszego fragmentu miasta, począwszy od wspomnianego słowiańskiego osadnictwa na wzgórzu zwanym Bucu, a skończywszy na ulokowaniu na nim przed niewielu laty nowoczesnego kompleksu muzealnego.
Nie będę rozwijać dobrze wyeksponowanego we wspomnianym muzeum wątku, dotyczącego Ligi Hanzeatyckiej (chociaż tytuł wpisu mógłby to sugerować); przywoływałem go choćby w relacji z gotlandzkiego Visby , które z roli hegemona w handlu bałtyckim zostało wygryzione przez Lubekę.
Stała się ona w XII wieku pierwszym nadbałtyckim portem Świętego Cesarstwa i naturalnym przyczółkiem jego ekspansji na wschód. Jak toczyła się ta ekspansja i jakie wynikały z tego zyski i straty – wiemy z grubsza ze szkolnej historii, zwłaszcza niedawnej.
Nie mam wątpliwości, że współcześni Niemcy mierzą się ze swoją trudną spuścizną w tym względzie (widzieliśmy to choćby w pieczołowitości, z jaką prezentowali w poświęconym mu muzeum postać Willi Brandta, lubeczanina, wielkiego rzecznika europejskiego pojednania); pewnie dobre doświadczenia z naszej wizyty też mają coś wspólnego z ich otrząsaniem się ze złej przeszłości .
Cofnę się jeszcze na moment do czasu założenia Lubeki, aby wspomnieć ciekawą postać obodrzyckiego księcia Niklota , ostatniego władcy względnie samodzielnego zachodniosłowiańskiego tworu państwowego. Szkoda, że jego imię wzięła na sztandar jakaś szemrana organizacja nacjonalistyczno – neopogańska. 


Pozwólcie, że zaprezentuję jeszcze dwa wizerunki egzotycznej zwierzyny: pierwszy przedstawia holsztyńskiego lwa (tego od Henryka) z wnętrza katedry w Lubece. Drugi natomiast ? małpę, którą niespodziewanie wręczyła mi miła Joanna Sz. w charakterze prywatnego dowodu wyrozumiałości dla mojej blogowej pisaniny. Jestem wdzięczny obiecując, że choćby dla tej jednej Czytelniczki (ale mam sygnały, że nie jedynej!) postaram się jeszcze cokolwiek w przyszłości tu sklecić (z nieodzownymi ilustracjami Żonny, ma się rozumieć).
Małpa, by zacytować Ekscelencję Mordowicza, “złota, ale skromna”
B. zapłać!

Dziękuję Wszystkim, którzy mieli cierpliwość dotrwać do tego momentu i odebrać niniejsze, najcieplejsze życzenia na Boże Narodzenie i Nowy Rok 2019, ilustrowane świątecznymi migawkami z Lubeki.

 

 

 

Navigare necesse est…

Zacznijmy od newsa sprzed kilkunastu dni: Rosja blokuje dostęp do Morza Azowskiego przez Cieśninę Kerczeńską (jakżeby inaczej – okolice oblepione w czasach antycznych koloniami greckimi, do których mamy ostatnio szczęście!). Świat burzy się z tego powodu, nie tyle może ze względu na obronę interesów Ukrainy, w które celuje ta kremlowska zaczepka, ile z uwagi na podkopywanie jednego z filarów światowego ładu, czyli swobody żeglugi.

A że wszelakie formy ładu, z wielkim mozołem kształtowane poprzez dochodzenie do kompromisów, bywają chętnie naruszane przez tych, którzy uważają się za lepszych, “słuszniejszych”, czy silniejszych, to świat cywilizowany stara się umówionych zasad ładu pilnować, czy dotyczy to np. konstytucji, czy swobody żeglugi właśnie.

  • Żegluga jest bowiem koniecznością, o czym przypomina tytuł niniejszego wpisu, cytujący fragment znanej łacińskiej sentencji. Umiejętność przeprawiania się przez wodne przeszkody (bez względu na to, czy w grę wchodziły niewielkie rzeki, czy oceany), musiała być jedną z pierwszych, jakie na początku swej ekspansji opanował gatunek ludzki. Trzeba było przewozić, zdobywać, gonić, uciekać, poznawać, łowić – a w tym celu tworzyć i doskonalić urządzenia pływające.
  • Badanie sposobów konstruowania jednostek pływających w przeszłości jest, wobec niezwykle ubogiego zasobu informacji pisanych lub graficznych na ten temat, domeną wąskiej specjalności archeologicznej.  Rezultaty zaś odkryć i dociekań przedstawiają specjaliści na cyklicznych ISBSA (Sympozja Archeologii Łodzi i Statków) ; jak wspominałem w poprzednim wpisie, wzięliśmy udział w niedawnym sympozjum w Marsylii.
    Wyniki badań podwodnych archeologów (chociaż wraki znajdowane są także na lądzie, w wyschniętych zbiornikach wodnych), wspomagających się dostępną współcześnie wiedzą i technologią z wielu dziedzin, budzą najwyższe uznanie i szacunek. Gospodarze tegorocznego ISBSA pochwalili się na przykład odtworzoną dokładnie na podstawie oględzin wraku z czasu zakładania Massalii (Marsylii) grecką łodzią, którą nazwali “Gyptis”; chętnym proponowali nawet rejs po Zatoce Marsylskiej.

    Pisząc ten artykuł zdałem sobie sprawę, że znakomita większość tego, co dotychczas zaistniało w blogu, w bliższy czy dalszy sposób koresponduje z dokonaniami jego patrona – Magellana, który podejmując swą historyczną wyprawę (n.b. w 2019 roku przypada 500-na rocznica tego wydarzenia) wpisał się w odwieczne ludzkie “navigare necesse est?”.
    Sama sentencja jednak, wypowiedziana ponoć po raz pierwszy w szczególnych okolicznościach przez Pompejusza, ma swoją kontynuację: “…vivere non est necesse.”. “Żegluga jest koniecznością, życie koniecznością nie jest” – tak tłumaczyć można całość. I jak większość powiedzeń sławnych ludzi, od początku bywa rozpamiętywana i analizowana aby dociec, co autor miał na myśli.
    Nie wchodząc w ten nurt chcę jednak sprzeciwić się pompejuszowej konstatacji; uważam, że zdarzają się Ludzie, których życie jest koniecznością. Należał (niestety, czas przeszły) do nich Krzysztof, a mogą to poświadczyć rzesze tych, którym pomógł. 

  • Jeszcze o wodzie i starociach (chodzi o stare przedmioty, znajdowane pod wodą, żeby nie było wątpliwości).  Zdjęcie obok zrobiłem 40 lat temu i trochę się go wstydzę. Nie z powodu kiepskiej jakości – fotografowało się wtedy czym i na czym się dało – tylko z powodu procederu, jakiemu nie do końca świadomie oddaliśmy się podczas nurkowań w Morzu Marmara. Sympatyczni tureccy koledzy – nurkowie zabrali nas na odkryty przez siebie wrak (greckiego starożytnego statku, a jakże), który traktowali jak bankomat. Gdy brakowało dudków, wyciągali z wraku kilka amfor, na które czekał już pośrednik. Nam w dowód przyjaźni pozwolili ukraść  (trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i porzucić eufemizmy) parę artefaktów, które szczęśliwie ominęły później kontrolę graniczną. Sprawa pewnie jest dawno przeterminowana, ale na wszelki wypadek nie pokazuję wizerunków sprawców.
    Dużo bardziej etycznie i profesjonalnie podchodzą do sprawy współcześni archeolodzy podwodni, których referatów mieliśmy okazję posłuchać podczas sympozjum w Marsylii. Ciekawe i dobrze przyjęte były wystąpienia pracowników Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku, prezentujących m.in. wizualizacje X-wiecznych wraków odnalezionych w wodach dawnego portu w Pucku, a wykonane w oparciu o zdjęcia fotogrametryczne. Warto zobaczyć, jak to wygląda, w ich Wirtualnym Skansenie Wraków.   
  • W tymże Muzeum Morskim, krótko po powrocie z Marsylii, mieliśmy okazję przypomnieć sobie prehistorię polskiego nurkowania, tworzoną przez pionierów m.in. z naszego klubu “Posejdon”. Zaprojektowali oni, zbudowali, wypróbowali i rozpoczęli eksploatację pierwszej polskiej podwodnej kabiny mieszkalnej (habitatu) “Meduza”. Dokonali tego pół wieku temu, zaledwie kilka lat po pierwszym tego rodzaju eksperymencie Jacques’a Cousteau, dysponując nieporównanie skromniejszym niż Francuzi zapleczem finansowym i technicznym.

    Obszerna informacja o “Meduzie” (która teraz, odremontowana, bazuje w Warszawie) jest do poczytania na stronie…firmy ubezpieczeniowej.
    Czemu zeszliśmy w tym pisaniu pod wodę?
    Bo leży tam całe żeglarskie dziedzictwo ludzkości, które coraz lepiej udaje się poznawać dzięki błyskawicznym postępom współczesnej techniki, poprzedzonym takimi eksperymentami, jak “Meduza”.
    Na konferencji ISBSA w Marsylii znalazły się też referaty, dotyczące kog hanzeatyckich. 

    Ta wywodząca się z rejonu Fryzji średniowieczna konstrukcja okrętowa, pozwalająca na pomieszczenie znacznej ilości towarów handlowych, jak również uzbrojenia z obsługą, stała się podstawowym typem statku Hanzy, kartelu kupieckich miast północnoeuropejskich, dominującego przez kilkaset lat w handlu i gospodarce tego regionu. Historia Hanzy zaczęła się w Lubece, która przewodziła temu związkowi przez cały czas jego świetności. 

    Jeszcze przed końcem roku mamy nadzieję odbyć krótką wizytę w Lubece i obiecuję, że w relacji nie będzie wzmianki o starożytnych kolonistach greckich, bo nigdy w ten rejon nie dotarli, zaś Czytelnikom mogli się chwilowo znudzić po poprzednich wpisach. Wierzę też, że Żonna przywiezie stamtąd jakieś szkice, bo w tym wpisie niestety ich zabrakło. Jako namiastkę zamieszczam więc skopiowane z Tygodnika Powszechnego zdjęcie, które – w nawiązaniu do motta tego artykułu – można by zatytułować: “nawigować każdy może”

     

Międzyziemie

 

Ledwie zdołaliśmy sklecić relację z zakończonej niedawno włóczęgi po dość zapadłych często, ale pięknych i epatujących historią rejonach Mezzogiorno, czyli włoskiego południa, przydarzył się kolejny wyskok, także w okolice skolonizowane swego czasu przez Greków, mianowicie do francuskiej Prowansji. Zapraszamy zatem do rzutu okiem na wrażenia, jakie wynieśliśmy z kolejnej,  bliskiej czasowo z poprzednią, podróży w Międzyziemie (to dla odróżnienia od modnego obecnie w polityce i publicystyce Międzymorza).

Grecki wątek pleciemy nieprzypadkowo; wszak to mieszkańcy państw – miast Hellady położyli fundament cywilizacji europejskiej. Zdjęcie powyżej przedstawia fragment makiety portu i miasta Massalia, założonej w VII wieku przed Chrystusem kolonii greckich Fokajczyków. Dzisiaj to Marsylia, jedno z największych miast Francji i jeden z największych portów Europy.

Marsylia jawiła nam się jako kłębowisko wszelkiego zła, nieporządku i gangsterki rodem z “Francuskiego łącznika”. Rzeczywistość, jak to często bywa, okazała się dokładną odwrotnością stereotypu; miasto czyste, pełne życia, otwarte na przybyszów, wesołe i dumne  jak “Marsylianka“, jednym słowem – zachwycające. Wrócimy tu pod koniec artykułu. 

  • Opuszczamy na krótko stolicę departamentu Delty Rodanu (a jednocześnie regionu Prowansja) żeby spojrzeć na inne ważne miejsca, położone nad tą wielką rzeką. Poruszamy się sławną koleją dużych prędkości TGV, stwierdzając z przyjemnością i satysfakcją, że miewa ona również opóźnienia, a wagony nie są zbyt czyste. W bufecie jednakże są widelce, co świadczy o skuteczności edukacyjnego oddziaływania z “naszej” strony. 
  • Odwiedzamy zatem na kilka godzin Lyon, który wypączkował z założonego w połowie I wieku przed Chrystusem przez Rzymian Lugdunum, krótko po podbiciu przez nich Galii. Z braku czasu odpuściliśmy (z nadzieją na nadrobienie tego zaniechania w przyszłości) zwiedzenie historycznych atrakcji miasta i okolic, ograniczając się do kontemplacji sfery gastronomicznej, która zdaniem znawców nie ma sobie równych w całej Francji. Niezwykle pomocni w tym dziele byli Sylvette i Peter, przyjaciele od dawna, spotkanie z którymi było głównym motywem wycieczki do Lyon. 
  • Byliśmy też w Avignon, mieście sławnym przede wszystkim z mostu, na którym “tańczą liściaste suknie panien”, jak też z dość ponurego zamczyska, które przez większą część czternastego wieku pełniło funkcję pałacu papieskiego, miejsca “niewoli awiniońskiej” następców św. Piotra. Most nie sięga nawet połowy szerokości rzeki, bo resztę niszczyły przez wieki różnorakie klęski, jest wszakże natchnieniem artystów, zaś opiewa go nie tylko znana francuska “Sur le pont d’Avignon”, ale też przepiękna piosenka śpiewana przez Ewę Demarczyk do wiersza Kamila Baczyńskiego
  • I jeszcze Arles, miasto blisko ujścia Rodanu, gdzie wybraliśmy się przede wszystkim dla obejrzenia pozostałości starożytnych statków, eksponowanych w miejscowym muzeum, nie zaniedbując przy okazji okazałego rzymskiego amfiteatru, oraz uroczej starówki. Najbardziej bodaj znanym epizodem w historii miasta był blisko dwuletni w nim pobyt Vincenta van Gogha, czas szału twórczego, ale też potęgujących się problemów psychicznych genialnego malarza, zwieńczonych obcięciem sobie ucha. Kolejnym dramatycznym dla Arles wydarzeniem było zgubienie tam przeze mnie ulubionego aparatu fotograficznego, który chyba zostawiłem gdzieś w muzeum, lub w autobusie. Ostał mi się ino sznur (znaczy kabelek do ładowania baterii). 
  • Wracamy do Marsylii i do celu, który powodował nami przy podjęciu decyzji o tej eskapadzie. Otóż nasi odwieczni przyjaciele – Teresa i Wowa (spec od budowy okrętów o światowej renomie) zachęcili nas do udziału w XV – tej edycji ISBSA (International Symposium on Boat and Ship Archaeology – Międzynarodowe Sympozjum Archeologii Łodzi i Statków), organizowanym co kilka lat od 1976  roku, w różnych miejscach na świecie, dwukrotnie także w Gdańsku.  Francuzi byli prekursorami archeologii podwodnej, zresztą samej techniki nurkowania swobodnego także (każdy pewnie słyszał o komandorze Cousteau i jego współpracownikach), zatem udział w konferencji odbywającej się właśnie w Marsylii posiadał jeszcze dodatkowy walor, jakim było zapoznanie się z efektami badań gospodarzy w miejscowych placówkach muzealnych.
  • Wrócimy do tej tematyki w kolejnym wpisie, tymczasem jeszcze trochę wrażeń z Marsylii, której dodatkowego blasku nadały przygotowania do pełnienia roli Europejskiej Stolicy Kultury 2013. Zabrano się na przykład do rewitalizacji położonej na dawnym greckim, świątynnym wzgórzu, dzielnicy Le Panier, do której wejście jeszcze przed niewielu laty odradzano. Teraz coraz więcej starych kamieniczek znajduje nowych właścicieli, adaptujących je na atrakcyjne noclegownie dla turystów, oraz knajpki czy butiki. Mieszkaliśmy w jednej z takich kamieniczek – uroczo i stylowo.
  • Największe jednak wrażenie robi kompleks MUCEM (Muzeum Cywilizacji Europejskiej i Śródziemnomorskiej), którego futurystyczna bryła wspaniale została skomponowana z zabytkowym fortem, strzegącym wejścia do Starego Portu i z pobliską katedrą. W MUCEM odbywała się większa część konferencji, mieliśmy więc sposobność przyjrzeć się wyglądowi i sposobowi funkcjonowania tego niezwykłego obiektu, sanktuarium Międzyziemia .

Przez Via Appia do Wielkiej Grecji

O Wielkiej Grecji będzie trochę niżej. Przedtem kilka refleksji dotyczących historii jako dziedziny wiedzy, inspirowanych w głównej mierze odświeżoną po dwudziestu latach lekturą “Wieloryba” Jerzego Limona, oraz obejrzanej ostatnio w gdańskiej Miniaturze sztuce, bazującej na myśli przewodniej tej książki (obok – fragment plakatu zapowiadającego rzeczony spektakl) . A myśl przewodnia “Wieloryba” (któremu w ilości cytowanych źródeł mogą dorównywać chyba tylko monografie Gerarda Labudy o historii Pomorza) pokrywa się z naszymi obserwacjami co do przekazów historycznych – takimi mianowicie, że są one (te przekazy) z reguły subiektywnymi opowieściami spinającymi fakty. Dobrze, jeśli to fakty w sposób nie budzący wątpliwości opisane, gorzej (i częściej, niestety), jeśli w celowy sposób przeinaczane na potrzeby “zwycięzców, którzy piszą historię”.

  • Dzisiaj pierwszy dzień jesieni, który wszedł należycie w swoją rolę i w sposób bezdyskusyjny przerwał niezwykły, kilkumiesięczny festiwal światła i ciepła. Dzięki świetnej inicjatywie naszych Zstępnych wybieramy się jednak na krótką dogrzewkę do Wielkiej Grecji właśnie, prawie całą rodziną. Prawie, bo Olga i Tomek zostają w domu z Jaśkiem, oraz Matyldą – ich najnowszym dziełkiem, od dziesięciu dni rozpoczynającym przygodę życia.

    Wielka Grecja (Magna Graecia) leży, jak łatwo się domyśleć – we Włoszech. Dokładniej biorąc, leżała kiedyś na południowych wybrzeżach włoskiego buta. Tak starożytni nazwali okolice skolonizowane w okresie VIII-V wieku przed Chrystusem przez Greków, przybyłych ze swych rodzimych miast po drugiej stronie Morza Jońskiego. Grecy z reguły zadowalali się gospodarzeniem na urodzajnych terenach w pobliżu wybrzeża, nie usiłując zajmować ziem w głębi lądu, zamieszkałych przez lokalne ludy, spośród których wyróżniali się Samnici.
    Mieszkańcy Wielkiej Grecji wzbogacili przez wieki siebie i swoje miasta materialnie, a grecką kulturę – intelektualnie.
    Nic dziwnego zatem, że rosnący w siłę i ekspandujący Rzym łakomie spoglądał w tamtym kierunku.
    Pierwszymi, którzy stawili opór rzymskim legionom prącym na południe byli właśnie Samnici i sprzymierzone z nimi plemiona.
    Trzy “wojny samnickie”, toczone ze zmiennym szczęściem w latach 343 – 290 pne., zakończyły się podporządkowaniem ludów południa Półwyspu Rzymowi, zaś jednym z przedsięwzięć ułatwiających podbój była budowa drogi zwanej Via Appia, którą sprawnie mogły przemieszczać się oddziały wojskowe.

    Miasta Wielkiej Grecji i ich bogate, żyzne okolice miały być kolejną zdobyczą rzymską, na przeszkodzie stanęły jednak wezwane na pomoc przez najważniejsze z nich  – Tarentum –  wojska króla greckiego Epiru – Pyrrusa.
    Trwająca 10 lat, od 282 r. pne. wojna przyniosła Grekom kilka zwycięskich bitew, były to jednak “zwycięstwa pyrrusowe”.
    Rzym podporządkował sobie ostatecznie całość półwyspu, zaś zniewoleni mieszkańcy Wielkiej Grecji wnieśli ogromny wkład kulturowy w budowę rzymskiego imperium.

  • Południe Włoch uważane jest za część peryferyjną, mniej znaczącą i uboższą, niż reszta kraju. Tak jest obecnie, jednak na przestrzeni dziejów region ten był kluczowy dla wszelkich rozgrywek w basenie Morza Śródziemnego.
    Wydarzenia o najcięższym kalibrze historycznym, żeby wymienić: wojny punickie, powstanie Spartakusa
    , kampanię Wizygotów pod wodzą Alaryka, ważne wydarzenia wiążące się z formowaniem Królestwa Ostrogockiego, Longobardzkiego, Sycylijskiego, a także istotne epizody wojny o sukcesję polską (to znacznie później, bo w XVIII w.)  rozgrywały się w rejonie włoskiego obcasa.


    Wracając do tytułowego tematu, to po spędzeniu słonecznego weekendu w przyplażowym domku  (uroczym, lecz owiewanym  zdecydowaną wonią pobliskich źródeł siarkowych, których zdrowotne walory skłaniały patrycjuszy rzymskich i kapuańskich do wznoszenia tam swych willi – co z dumą opisali właściciele domu, stojącego w miejscu jednej z tych willi), ruszyliśmy wzdłuż Via Appia. Okazało się, że nasza kwatera przypadkiem znajdowała się dokładnie w miejscu (Mondragone, rzymska Sinuessa), gdzie ta starożytna droga zaczynała oddalać się w kierunku wschodnim od wybrzeża Morza Tyrreńskiego, wzdłuż którego podążała dotychczas z Rzymu, przecinając Błota Pontyjskie.
    Rozjazd wyznacza obecnie warsztat producenta rzeźb nagrobkowych, częstokroć inspirowanych stylistycznie przez dzieła starogreckich rzeźbiarzy. Krajanie tychże założyli w pobliżu już osiemset lat przed Chrystusem pierwsze kolonie w Italii, na wyspie Ischia oraz w Cuma koło Neapolu, będące zalążkiem Magna Graecia. 

  •  Srogi Neptun ukarał nas za opuszczenie miłej plaży, zsyłając wiatr i deszcz, które ze zmiennym natężeniem towarzyszyły nam aż do końca południowowłoskiej podróży.
    Starając się trzymać jak najbliżej przebiegu starorzymskich szlaków, przemieszczaliśmy się najczęściej podrzędnymi, kiepskiej jakości drogami. Niewygody podróży wynagradzała nam możliwość przyjrzenia się, jak od wieków wytyczano szlaki komunikacyjne, wykorzystując wszelkie możliwości ułatwienia sobie życia w tak niewdzięcznym terenie, jak Apeniny.
    Nadto kontakt z autentyczną tamtejszą prowincją, no i widoki – te w chwilach przebłysków słońca powodowały opadanie szczęk z zachwytu i szybkie wyczerpywanie się baterii w aparatach fotograficznych, jak też zużywanie  Aninych piórek i pędzelków.
     
  • Minęliśmy zatem Capuę, Montesarchio (antyczne Caudium) i stanęliśmy w leżącym w bok od turystycznych szlaków miasteczku San’t Agata de’Goti, które zachwyciło swoją średniowieczną, nadbudowaną (jak wszędzie prawie w tych stronach) na znacznie dawniejszej strukturze, architekturą.
    B&B, które znaleźliśmy na starówce, mieściło się w arystokratycznym pałacu; śniadaliśmy zatem na salonach.
    Byliśmy w sercu Samnium, jak Rzymianie nazwali tę prowincję, podbiwszy po długich wojnach z przełomu IV i III wieku p.n.e. jej walecznych mieszkańców -Samnitów, którzy zresztą wcześniej podbili inne osiadłe tam plemiona, itd. wstecz historii.

  • Benewent (Benevento) to jedno z kluczowych miast regionu, wokół którego rozegrało się sporo ważnych bitew starożytności, a którego znaczenie brało się z położenia pozwalającego kontrolować główne szlaki komunikacyjne, co z kolei, jak wiadomo, przekłada się na bogactwo.
    Rzymianie podciągnęli tutaj swoją  Via Appia, którą w miarę postępów podboju południa Italii, przedłużali w kierunku Wielkiej Grecji, na południe.
    Jednakowoż później, gdy Republika Rzymska już od przeszło stu lat przekształciła się w Cesarstwo, ogarniając swym zasięgiem cały Półwysep Apeniński, jak też Grecję właściwą, północną Afrykę, Bliski Wschód, Galię i Anglię, jeden z największych imperatorów, Trajan, zdecydował o budowie nieco dogodniejszej drogi, zmierzającej z Benewentu w kierunku Brindisi.
    Powstała wówczas Via Traiana, kierująca się bardziej na wschód, w stronę Adriatyku.
    Pamiętacie może z wpisu o Jordanii wzmiankę o Via Traiana Nova – to dzieło tego samego faceta!
    Zgodnie z ówczesnym obyczajem początek nowej drogi ozdobiono w Benewencie efektownym łukiem ku czci miłościwie panującego.
  • Z Benewentu pojechaliśmy ku Adriatykowi wzdłuż rzeczonej Via Traiana po to , aby spotkać się z Via Appia w Brindisi, gdzie obie odnogi docierały do portu.
    Port w Brindisi najbliżej sąsiaduje przez morze z albańskim Durres, kiedyś rzymskim Dyrrachium.
    Tu znowu odwołam się do dawniejszego wpisu na tym blogu, mianowicie z sierpnia 2016 (“Bałkańska przymiarka”) , gdzie wspominam o drodze Via Egnatia, biegnącej z Konstantynopola do Dyrrachium właśnie, aby z wykorzystaniem szlaku morskiego przez Adriatyk do Brindisi, w najkrótszy sposób łączyć stolice wschodniego i zachodniego cesarstwa: Rzym i Konstantynopol.
    Zakończenie Via Appia (i Via Traiana) w porcie Brindisi wieńczyły dwie potężne kolumny, z których do dzisiaj na miejscu stoi jedna, drugą zaś przeniesiono przed trzystu z górą laty do Lecce.

    Udawało nam się trafiać na oryginalne fragmenty drogi oraz mosty, ale czasem dostępu do znajdujących się na prywatnych terenach atrakcji archeologicznych broniły nieprzyjaźnie nastawione psy.

  • Jak wspomniałem, przemierzenie znacznych, rzadziej eksplorowanych  (początkowy odcinek Via Appia znany jest pewnie każdemu, kto odwiedził Wieczne Miasto) fragmentów starorzymskich dróg, było głównym motywem naszej włóczęgi po Mezzogiorno, czyli Południa (Włoch, oczywiście).
    Trudno jednak podróżować po Italii skupiając się tylko na pozostałościach sprzed dwóch tysięcy lat. Popatrzcie zatem na migawki z późniejszych czasów, jak też ze współczesności. 
  • Nie można pominąć postaci cesarza Fryderyka II Hohenstaufa, wybitnego trzynastowiecznego władcy, budowniczego, artysty, również – animatora krucjat. Zwany przez Włochów z racji pochodzenia Szwabem (Svevo), pozostawił po sobie wielką ilość budowli, także obronnych:

    Niektóre, jak sławny ośmioboczny Castell del Monte, były ledwie widoczne przez mgłę. Tam jednak przedsiębiorczy dozorca parkingu krążył między nielicznymi tego dnia samochodami, prezentując swój kajet zawierający opisaną w wielu językach instrukcję wynagrodzenia go za trud opieki nad wehikułem.

  •  Jeszcze napotkane Polonica: grobowiec królowej Bony w bazylice Św. Mikołaja w Bari (nasza władczyni, jak wiadomo, nauczyła Włochów jeść włoszczyznę), a także leżące przy Via Traiana miasto Bitonto, pod którym w 1734 miała miejsce ważna bitwa w wojnie o sukcesję polską (między Austriakami a Hiszpanami akurat, lecz  wygrana hiszpańska nie pomogła Leszczyńskiemu, podobnie jak niefortunna, równoległa ekspedycja francuska, mająca pomóc wspierającemu go Gdańskowi):

  • Osiągnąwszy finalny punkt Via Appia/Via Traiana w przy jednej z dwóch kolumn, pozostałej w Brindisi, zaczęliśmy posuwać się tą pierwszą “pod prąd”, dążąc do zamknięcia pętli dwóch dróg w Benewencie.
    Zajechaliśmy do miasta Lecce, leżącego wprawdzie ciut na uboczu szlaku, jednak zdecydowanie w sercu Wielkiej Grecji. Tam spodziewaliśmy się zobaczyć drugą kolumnę z Brindisi, która przeniesiona w XVII wieku stanęła na rynku jako baza statui św. Oronzo, patrona Lecce.
    Zobaczyliśmy jednak tylko rusztowania osłonięte reklamowymi siatkami, bo święty akurat w remoncie. Zawód został złagodzony przez wrażenia z barokowego miasta, oraz smakowanie (w zacnym towarzystwie spotkanych ziomali) specjalności tych stron – wina z winogron szczepu Primitivo, obecnego tu ponoć za sprawą Greków od prawie trzech tysiącleci. 
  • “Skoki w bok” od zadanego szlaku brały się z fizycznej niemożliwości dokładnego za nim podążania lub – częściej – z chęci zobaczenia pobliskich atrakcji.
    Lecce było jedną z nich, ale wszystkie przebiła Matera, miasteczko leżące kilka zaledwie kilometrów od Via Appia, będące konglomeratem średniowiecznych slumsów ulokowanych w jaskiniach z przybudówkami, oraz tu i ówdzie kościołów i pałaców.
    Miejsce, niestety, coraz popularniejsze w masowym przemyśle turystycznym, ale wyjątkowe (zwłaszcza, gdy się światło poukłada tak, jak w czasie naszego oglądania) 

    Dla porządku należało także zerknąć na sławne, bardzo malownicze “trulli” – okrągłe domy, których moc w okolicy Locorotondo …

    …oraz przycupnięte pod zamczyskiem Hohenstaufa Melfi, gdzie jest też fabryka Fiata i mile wspominany sklep z damskim obuwiem:

  • Zatrzymaliśmy się w kilku jeszcze miejscach, połączonych tytułową drogą. Ciekawe, że w górzystych terenach Apeninów szlak prowadzono często wzdłuż grani zamiast, jak to się najczęściej czyni, dolinami. Wydaje się, że ta niewątpliwa komplikacja wynikała z chęci utrudnienia pracy ewentualnym napastnikom, chcącym niepokoić korzystających z drogi. Jednocześnie zaś trakt mógł efektywnie łączyć warownie, stawiane zresztą z reguły w miejscach, gdzie od dawna funkcjonowały samnickie, i jeszcze starsze, osiedla.                                               Największe bodaj wrażenie wywarła prastara Aquilonia (przez pewien czas zwana też Carbonarą), której antyczne pozostałości objęto zamkniętym założeniem muzealnym, natomiast ruiny miasteczka średniowiecznego, zniszczonego przez trzęsienie ziemi w 1930 roku, pozostawiono w formie pomnika kataklizmu, podczas gdy ocalałych mieszkańców osiedlono w całkiem nowej zabudowie, zlokalizowanej opodal. 

    Jedynym nie zrujnowanym obiektem w wymarłym miasteczku okazała się knajpka, o dziwo – czynna.
    Dogadanie się na prowincji w języku innym niż lokalny jest prawie niemożliwe (nie tylko w południowych Włoszech zresztą), ale miła kelnerka zrozumiała, że chcielibyśmy cokolwiek “mangiare”.
    Na stół wjechały pyszne przekąski, potem coś bardziej konkretnego, no i oczywiście wina dzban specyficzny, z podwójnym dzióbkiem, żeby nie kapało. W pewnym momencie pani (pełniąca jednocześnie funkcję kucharki) słysząc naszą rozmowę spytała, czy przypadkiem rozumiemy rosyjski.
    Wykształcona pianistka Andżelika spod Lwowa znalazła pracę w tym dość zapadłym miejscu i miała mocne postanowienie znaleźć tam też męża.
    Postawny właściciel przybytku zorientowawszy się, że jest sposób na porozumienie się z przybyszami (chyba nieczęsto zdarzają się tam turyści), zaprosił nas na kolację na “swój” koszt.
    Zdecydowaliśmy się zanocować w niedalekim nowym miasteczku i skorzystać z zaproszenia. Potwierdziła jednak się stara prawda, że nie ma darmowych posiłków.
    Ceną, jaką zapłaciliśmy za świetną i wielką kolację, było bowiem obejrzenie i wysłuchanie dwugodzinnej, włoskojęzycznej prezentacji anatomicznych materacy, skierowanej do miejscowej śmietanki towarzyskiej i do nas, jako gości honorowych.
    Jeden z komiwojażerów niezłą angielszczyzną opowiedział, że dwa tygodnie wcześniej był w …Trójmieście, urlopowo! Był też gotów tak sprasować i poskładać materac, żebyśmy go zmieścili w nasz podręczny bagaż, ale grzecznie podziękowaliśmy.

  • Venosa (ant. Venusia, n.b. miejsce urodzenia Horacego, wielkiego poety rzymskiego) i Aeclanum (obecnie Mirabella Eclano) to kolejne ważne punkty na Via Appia Antica…

    …której jedną z kulminacyjnych stacji było najważniejsze bodaj z miast Wielkiej Grecji, założony przez Spartan w VIII wieku przed Chrystusem Tarent.

  • Wielka Grecja rodziła się wykorzystując dogodne do lądowania zatoczki, stanowiące zalążki przyszłych portów i rozkwitających wokół nich miast. Koloniści helleńscy nie poprzestali jednak na opanowaniu wybrzeży południowej Italii; konkurując o supremację na Morzu Śródziemnym z Fenicjanami zakładali swoje placówki coraz dalej ku zachodowi.
    Należało więc, żegnając Mezzogiorno, spojrzeć w tamtym kierunku tym bardziej, że wkrótce jawiła się okazja, aby się tam udać.

KKK

Pierwotną, oryginalną etymologię tytułowego KKK objaśnię niżej. W międzyczasie skrót w różnych odmianach niech posłuży do zatytułowania krótkich opisów tego, co przydarzyło się pod koniec lipca i w sierpniu, w śródziemnomorskich warunkach klimatycznych, jakie tego roku zagościły nad Bałtykiem:

Kaszuby, Kemping, Księżyc 

Dwutygodniowe wakacyjne kempingowanie nad brzegiem jeziora Gołuń to sięgająca trzech dekad tradycja Prykariatu, wyposażanego z czasem w coraz większą liczbę najpierw dzieci, potem wnuków, które z ochotą towarzyszą Matkom i Ojcom Założycielom. Nie inaczej było w tym roku; godzi się jednak wspomnieć dodatkowo o trzech wyróżnikach: 1.Jacek po zakończonej kuracji czuł się na tyle dobrze, że z powodzeniem mógł podjąć przynależną mu od dawna funkcję Kierownika Budowy Szałasu dla Dzieciarni, 2.Niebo raczyło nas ponadstandardowymi spektaklami, z całkowitym zaćmieniem Księżyca, oglądanym w różnych fazach, na czele, 3.Odwiedziła nas m.in. zaprzyjaźniona z tytułu wspólnych przedsięwzięć pomocowych rodzina Esperlingów z hanzeatyckiego miasta Lubeki (które zresztą przywołam jeszcze w tym wpisie).


Kurlandia, Kajaki, Kieliszeczek

Historii w tym wpisie będzie malutko (wszak to wakacje), a w dodatku na ogół niezbyt dawnej. Podobnie jak wzmiankowane wyżej obozowanie nad Gołuniem, blisko trzydziestoletnią tradycję mają spływy kajakowe, zapoczątkowane przez nieocenionego Piotra Ś., który po dzień dzisiejszy nosi koszulkę z napisem “El Commandante” (co roku nową i czystą!), oraz niezmiennie wywiera wielki wpływ na spływ. Po tylu latach zaczęło brakować rzek w Polsce, więc Klub Kochających Kajaki (to jest właśnie prawdziwe KKK – i żeby nikt nie mieszał tego z pewnym zakapturzonym stowarzyszeniem amerykańskim!) ruszył na wschód. Tego lata spłynęliśmy łotewską rzeką Salaca, wpadającą do Zatoki Ryskiej niedaleko granicy z Estonią. Malowniczo, niezbyt trudno, czysto i niemal bezludnie. A dla porządku: Kurlandia to po prawdzie nieco bardziej na zachód położona część Łotwy (gdzie zresztą odbył się spływ ubiegłoroczny), ale pasowała do podtytułu z powodu K. Acha, a ten kieliszeczek z podtytułu to wyłącznie odrobina leczniczego balsamu ryskiego, tamtejszej specjalności!

  • Mieszkańców Łotwy odebraliśmy bardzo dobrze – to z reguły ludzie dość powściągliwi, ale sympatyczni, uprzejmi i komunikatywni ( znajomość angielskiego jest powszechna, łatwo można też dogadać się po rosyjsku). Bardzo doceniają członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie Euro, z niepokojem też wyrażają się o obecnym antyeuropejskim kursie władz Polski – kraju, który w latach komuny był dla nich jakimś tam łącznikiem z zachodnią cywilizacją i który miał swój pośredni udział w uniezależnieniu się Łotwy od Związku Sowieckiego w 1991 roku. 
  • Trzecia część zaledwie dwumilionowej ludności Łotwy mieszka w Rydze, stolicy i największym mieście kraju. Lokowana na początku XIII wieku przez Zakon Kawalerów Mieczowych przy ekonomicznym wsparciu Lubeki (wybijającej się wówczas na lidera Hanzy), była Ryga przez wieki jednym z najważniejszych portów i ośrodków handlowych nad Bałtykiem. Podobnie jak całe Inflanty (których znaczną część stanowiła obecna Łotwa) miała też swój istotny epizod w historii Polski, wchodząc na kilkadziesiąt lat w skład Rzeczpospolitej. Kilka wojen polsko – szwedzkich na przełomie XVI i XVII wieku, oprócz tła dynastycznego i religijnego, toczyło się też m.in. o Inflanty, które były z wielu względów przedmiotem pożądania obu państw. W pobliżu Rygi, pod Kircholmem, miało miejsce w 1605 roku jedno ze świetniejszych polskich zwycięstw w historii.  Miasto wraz z przyległą częścią Inflantów zostało jednak utracone na rzecz Szwecji w 1621 roku, co  potwierdzono rozejmem w Starym Targu w 1629 roku (odwiedziliśmy to miejsce wiosną tego roku).
  • Ryga dzisiejsza obfituje w zabytki architektury, bo uniknęła większych zniszczeń wojennych, a ponure lata przynależności do Sowietów także przetrwała w niezłym stanie. Czas był upalny, więc objawiła nam się całkiem inaczej niż na ogół mają to w zwyczaju miasta północy – radosna, rozśpiewana i nie dająca zasnąć do świtu. 

DNA. To ostatni w tym wpisie skrót literowy. Oznacza cząsteczkę decydującą w procesie dziedziczenia genetycznego. Cechy każdego organizmu są dziedziczone po wcześniejszych pokoleniach dzięki informacjom, zawartym w kodzie DNA. Moje cechy, wśród których poczesne miejsce zajmuje (zauważalna pewnie choćby w tym blogu) skłonność do przemieszczania się w przestrzeni, oraz zaglądania w głąb czasu, z pewnością określiło DNA odziedziczone po Tacie. Dzisiaj jest 20 sierpnia 2018 roku. Dokładnie dwadzieścia lat temu, niespodziewanie dla wszystkich i siebie samego, wyruszył Ociec w najdłuższą podróż. Ciągle nie ma pewności, czy u jej celu jest dostęp do Internetu, ale jeśli jest, to sobie Staruszek poczyta. Ech, to był Gość!!!  Ciekawostka: podczas kazania na mszy poświęconej pamięci Taty ksiądz wspomniał też Św. Bernarda z Clairvaux, jednego z największych “zadymiarzy” średniowiecza, m.in. twórcę zakonu Cystersów, oraz ideologa krucjat. Bernard zmarł dokładnie 845 lat przed Tatą.

Pielgrzymka z Santiago

Tytuł wpisu nie jest pomyłką; nasza “pielgrzymka” zaczęła się, a nie skończyła, jak w przypadku wszystkich innych pielgrzymów od z górą tysiąca lat – w Santiago de Compostela. Wspomniałem w poprzednim wpisie o wyczynie naszej sąsiadki Ali, która na początku czerwca podjęła wędrówkę tzw. francuskim szlakiem do Santiago. Przebyła ponad 800 kilometrów, wykazując wielki hart ducha w obliczu trudności terenowych, pogodowych jak i tych, które dotykają każdego przy ekstremalnym wysiłku. Śledziliśmy jej doniesienia z podziwem, ale i odrobiną zazdrości. Uczucia te poskutkowały spontaniczną decyzją, aby spotkać dzielną pątniczkę na mecie jej peregrynacji, a potem wspólnie udać się nad Atlantyk, na przylądek Finisterre, gdzie docierają najwytrwalsi pielgrzymi, zanurzając się w oceanie i paląc swoje zużyte wędrówką buty.  

Znaleźliśmy się zatem w Galicji. I tu znowu drobna zagwozdka nazewnicza; dla nas bardziej “osłuchaną” Galicją jest ta rozciągająca się od Krakowa po Lwów i jeszcze trochę na wschód. O tym zaś, że w północno – zachodniej Hiszpanii też jest Galicja, upewniały nas mijane pokrywy studzienek kanalizacyjnych  Żeby było ciekawiej – obie Galicje wzięły swe nazwy od Galów = Celtów, którzy byli na ich terenach aktywni sporo lat przed naszą erą i po jej rozpoczęciu. Celtów iberyjskich usiłował, z dość miernym skutkiem, ewangelizować Św. Jakub Apostoł, którego szczątki po rozlicznych legendarnych przygodach spoczęły w miejscu, które na jego cześć nazwano Santiago. Do wspaniałej romańskiej katedry, mieszczącej grób Świętego, pielgrzymuje się od stuleci z całej Europy, a ostatnio i reszty świata; wielu nazywa to odwieczne pielgrzymowanie prawzorem turystyki.


  • Hiszpania z polskiego punktu widzenia wydaje się być – z uwagi na położenie – nieco marginalnym regionem Europy. To oczywisty błąd, bo w toku dziejów Półwysep Iberyjski był obiektem pożądania wielu cywilizacji, tak jako miejsce osiedleńcze, jak i tranzytowe. Nie rozwijając tu z oczywistych względów związanych z półwyspem historii Iberów, potem Iberoceltów, Fenicjan, Rzymian, Kartagińczyków, Wandalów, Swebów, Gotów, Żydów, Arabów i Berberów –  którzy po trochu poskładali się na przeciętny współczesny genotyp hiszpański – przypomnę tylko w kilku słowach o tych, z którymi wiąże nas (mocno rozsunięta w czasie, co prawda) wspólnota miejsca zamieszkania.  
  • Z Gotami spotykaliśmy się w tym blogu wielokrotnie, tak przy okazji odwiedzin bliskich nam okolic pomorskich, jak też w Skandynawii, czy na drugim krańcu Europy – w Albanii. Pamiętamy zatem, że w początkach naszej ery przemieszkali blisko trzy wieki na Pomorzu wschodnim, po czym powędrowali tam, gdzie dziś Ukraina, Mołdawia i Rumunia. Stamtąd ruszyli generalnie na zachód, demolując i opanowując Cesarstwo Rzymskie, by w końcu w Iberii ufundować Królestwo Wizygockie  (Wizygotami przyjęło się nazywać tych Gotów, którzy w różnych okresach i regionach przebywali nieco na zachód od swych pobratymców Ostrogotów).
  • Królestwo Wizygotów funkcjonowało blisko 300 lat do czasu, kiedy w 711 roku kres jego istnieniu położyła inwazja muzułmańska z północnej Afryki. By zakończyć historyczny wtręcik wspomnę, że początki rekonkwisty, czyli trwającego kolejne stulecia procesu odzyskiwania terenów Hiszpanii przez chrześcijan, miały miejsce w Galicji.  (mapki – z Wikipedii).

  • Galicja nie jest najczęstszym kierunkiem turystycznych eskapad do Hiszpanii, a niesłusznie. W odróżnieniu od reszty kraju jest bowiem zielona i nie tak upalna (wpływ Atlantyku), natomiast wspaniałości cywilizacyjnych i przyrodniczych jest bez liku, podobnie jak w reszcie kraju.    
  • Najbardziej charakterystycznym, wszechobecnym motywem, są horreos gallegos, niewielkie kamienne, czasem drewniane, a współcześnie także betonowe spichrze; na ich wzór stylizuje się nawet przystanki autobusowe      

    Przebywając kilka dni na pielgrzymim szlaku i nocując w albergach – skromnych schroniskach o standardzie PRL – owskich akademików (może nieco bardziej schludnych), mieliśmy okazję zakosztować atmosfery stwarzanej przez wędrowców z całego świata. Wszechobecny uśmiech, życzliwość, kultura, chęć pomocy – ech! Piszę to akurat w dniu, kiedy w sposób będący całkowitym przeciwieństwem powyższych przymiotów nasz “suweren” kończy dzieło dobijania niezależnego sądownictwa, przerywając mozolną pielgrzymkę Polaków w stronę demokracji. 

Jak pewnie zauważyliście, mailowe powiadomienia o nowych wpisach opatruję zawsze uwagą pozwalającą każdemu zażądać zaprzestania przysyłania doń tych powiadomień. Zrobiło to dotychczas kilka osób, pisząc krótkie “nie” – co naturalnie bezzwłocznie uszanowałem. Uszanowałem też wolę osoby znanej mi jeszcze z młodych lat, wyrażoną w obszerniejszy sposób, który pozwalam sobie zacytować bez komentarza: 

“Szczęść Boże!  Przykro mi Piotrze, ale z Waszymi z Anią wstawkami do opisów z podróży zupełnie się nie zgadzamy, przypomina nam to targowiczan, którzy teraz szaleją i tak jak kiedyś zbeszczeszczają dobre imię Naszej Ojczyzny Polski poza jej granicami.  My tu żyjemy już sporo lat i trzeba widzeć jak takie zachowanie odbierane jest przez zagranice.Nie przysyłaj nam więcej tych opisów. Serdecznie pozdrawiamy, i liczymy że przyszłość zmieni Wasze zapatrywania.” 


Serdecznie Wszystkich pozdrawiam!!!

 

Autowiwisekcje

  • Zanim przejrzycie ten wpis (ciut poważniejszy niż zazwyczaj), posłuchajcie i popatrzcie, co można znaleźć w sieci.
  • Czasami najdzie człowieka potrzeba pogadania z samym sobą po to, aby zdefiniować niepokoje czy uporządkować rozbiegane w różnych kierunkach myśli. Luminarze pióra opisują takie stany za pomocą górnolotnych określeń typu “podróże wgłąb siebie” czy “dialog z rozumem”. “Autowiwisekcja” (mentalna, ma się rozumieć) brzmi krócej. Poddawać się jej mogą zarówno jednostki jak i grupy społeczne (poprzez tych swoich członków, którym chce się tego próbować). Okolicznością sprzyjającą podjęciu autowiwisekcji bywają na ogół sytuacje krytyczne w życiu człowieka, lub społeczeństwa, często też chęć podsumowania cezur czasowych. Niektórzy wyniki takich autowiwisekcji pozostawiają sobie, inni – dzielą się nimi ze światem. Kilka takich przypadków zebrało się w ostatnim czasie, więc spróbuję pokrótce je zrelacjonować:

  • Nie przeżywszy tego samemu, trudno wyobrazić sobie w pełny sposób  ogrom traum związanych z emigracją. Zwłaszcza z emigracją wymuszoną politycznie, krótko mówiąc – z wyrzuceniem z kraju. Sytuacja taka była udziałem tysięcy osób o korzeniach polsko żydowskich, w wielu falach, z których największy zasięg miała ta po marcu 1968 roku. Jedna z ówczesnych emigrantek, Sabina Baral, uzewnętrzniła z wielkim talentem rezultaty autowiwisekcji w postaci książki “Zapiski z wygnania”. Ostatnio mieliśmy okazję obejrzeć przejmującą adaptację sceniczną tej relacji, mającą formę monodramu Krystyny Jandy w warszawskim teatrze “Polonia”. Obrazu dopełniły rozmowy ze spotkanymi przy tej okazji ludźmi, którzy także zostali wyproszeni z Polski w tym ponurym czasie, jak też bogato dokumentująca wydarzenia marcowe wystawa w muzeum Polin. 

  • Będąc krótko w stolicy zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie ostatniej jesieni dokonał samospalenia Piotr Szczęsny. Autowiwisekcja z najtragiczniejszym finałem.

  • Szczególnie sugestywną i detaliczną autowiwisekcję prezentuje ostatnio w swoich codziennych e-mailowych relacjach Kasia L.                         Od przeszło trzydziestu lat obserwujemy z podziwem zmagania jej samej, oraz jej adopcyjnych rodziców z ciężką niepełnosprawnością Kasi. Szukanie gdzie się da specjalistycznej wiedzy, budowanie doświadczeń, sięganie do nieodkrytych wcześniej pokładów możliwości we własnej psychice, czyli – autowiwisekcję. A przy tym – czerpanie z życia wszystkiego dobrego na ile to możliwe. Znamy szereg osób dotkniętych ograniczeniami i wszystkie z nich okazują się być tak mocne, że zazdrość bierze (na zdjęciu – Barbara P-S). Muszą sobie radzić najczęściej tylko przy wsparciu bliskich, bo ich głos o solidne zabezpieczenie systemowe ze strony Państwa spotyka się, niestety, z tak haniebną reakcją rządzących, jak przy niedawnym proteście w Sejmie.
  • Co gorsza, przy tej okazji uzewnętrznił się też stosunek znacznej części społeczeństwa do osób z ograniczeniami, oscylujący miedzy obojętnością a niechęcią. Podobnie ma się sprawa w odniesieniu do wszystkich słabszych, innych, lub mniej licznych – czy to uchodźców z innych krajów, czy ludzi innej wiary lub rasy, czy drzew w puszczy, czy też bałtyckich fok.
  • Nadmuchiwanie biało – czerwonego balonu gazem bazującym na dumie z tego, że jesteśmy silniejsi od słabszych, bardzo utrudnia nawigowanie na cywilizowanych wysokościach, grożąc dotkliwym upadkiem w dół, lub niekontrolowanym poszybowaniem w stratosferę, zakończonym walnięciem w bramę niebieską, zatrzaśniętą w trybie awaryjnym przez Klucznika. /fot.Agencja Gazeta/
  • Przywołuję czasem, ostatnio choćby w krótkiej majowej relacji ze szwedzkich szkierów, poziom cech cywilizacyjnych społeczeństw północy. I robię to tylko dla uświadomienia sobie i tym, którzy to czytają, jak wiele jeszcze przed nami nauki i jak wiele pracy, by do dobrych doświadczeń przekonać innych, zwłaszcza młodych ludzi. Do tego że skromność, empatia, tolerancja i życzliwość popłacają znacznie bardziej, niż przeciwieństwa tych określeń. Wiem, że truję truizmami, w dodatku kierując je w stronę podobnie myślących. Musimy jednak rozsiewać te oczywistości, kto gdzie może!

  • Kolejny, bardzo klasyczny przykład autowiwisekcji przerabia aktualnie nasza sąsiadka, Ala G., która wybrała się na siedemsetkilometrową przechadzkę z Francji do Santiago de Compostela. Relacje Ali z trasy są pełne uniesienia i zachwytu, a zadania które przed sobą postawiła (obok tego, żeby przeżyć upały i nie nabawić się bąbli na stopach) to nie tylko przemyślenia i rozważania w drodze, ale też, jak u każdego pielgrzyma – intencje.   Wspominała przed startem o kilku, lecz jako jedną z najważniejszych wymieniła zdrowie Jacka J.

Jacka dopadło bowiem ni z tego ni z owego choróbsko, od którego zwalczania jest specem o międzynarodowej renomie. Taki chochlik, siłowanie między skorupiakami a ich pogromcą. Wszystko wskazuje na to, że końska terapia przynosi rezultaty; Jacek dzieli się od czasu do czasu swoimi przeżyciami, opisując je precyzyjnie w cyklicznych relacjach. Autowiwisekcja ekstrawertyczna, niezwykle cenna dla przyjaciół. Grupka tych przyjaciół podjęła w ostatnich dniach trud przejechania na rowerach długiej trasy po piaszczysto – górzystych Kaszubach, żeby Jacka wspomóc, jak Ala w Hiszpanii.     


aktualności z 24.06.2018:                                                                                                    NA MUNDIALU – KOMPLETNA NAWAŁKA!!!