Belgica

Gdańsk (Polska), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Tablice informujące o składowaniu śniegu pozwalają na łagodne przejście od tematyki poprzedniego wpisu (“Lodowiec”), do kolejnego, który rozpoczniemy mroźnym akcentem, lecz potem będzie coraz cieplej.

Mullem (Belgia), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Przy wjeździe do wioski/miasteczka zauważamy ze zdziwieniem tablicę zawierającą znane nam z dawniejszych lektur obrazy, związane ze sławną antarktyczną ekspedycją statku “Belgica”, przedsięwziętą pod koniec XIX wieku.

Internetowe dociekania na temat związków miejscowości Mullem z okolicami bieguna południowego pozwoliły ustalić, że przez kilka lat w połowie XX wieku burmistrzem był tam (tzn. w Mullem, nie na biegunie południowym) Gaston de Gerlache, znany belgijski badacz polarny.
Jego sława w tej branży była niejako dziedziczna, bo to ojciec Gastona, Adrien de Gerlache, kładł sześćdziesiąt lat wcześniej podwaliny pod eksplorację Antarktydy.
I właśnie starszego de Gerlache’a przypomniano na tablicy przy wjeździe do Mullem mimo, że chyba nigdy tam nie był.
W epokowej ekspedycji “Belgiki” podkomendnym Adriena de Gerlache był legendarny norweski badacz Roald Amundsen, a także dwaj wybitni naukowcy – polarnicy polscy: Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski (obaj panowie patronują skądinąd ulicom w Gdańsku, oraz – być może – umieszczonym w sąsiedztwie tych ulic, zaprezentowanym wcześniej, tablicom o składowaniu śniegu w lecie).

Czas najwyższy przystąpić do ocieplania opowieści, które zacznę od wyjaśnienia, w jaki sposób trafiliśmy do Mullem. Otóż stało się to, nieco przypadkiem, podczas przemierzania podrzędnych belgijskich dróg w celu dotarcia do dość prowincjonalnego dzisiaj, acz ociekającego bogatą historią, miasta Tournai.
Chcieliśmy postawić stopę tam, skąd w latach agonii Cesarstwa Rzymskiego (a więc V-VI wieku n.e.), rozwinęła się najskuteczniejsza (spośród wielu innych) próba zapanowania nad osieroconymi przez nie, rozległymi połaciami dzisiejszej Francji i Beneluxu.

Facetem, który osiągnął pierwsze znaczące sukcesy w tym kierunku był Childeryk, władca germańskiego plemienia Franków Salickich, osławiony także dzięki przypadkowemu odkryciu jego przebogatego grobowca obok widocznego na zdjęciu kościoła św. Brykcjusza, w Tournai właśnie, przeszło tysiąc lat po śmierci zainteresowanego.
Skarby z tego grobu rozeszły się po Europie w trakcie zawieruch historycznych paru ostatnich stuleci; jednym z najsławniejszych ocalałych elementów wspomnianego skarbu jest przechowywany w paryskim Luwrze pierścień władcy.
W byłej Childerykowej stolicy udało nam się zaś znaleźć jedynie zakład fryzjerski o nazwie “Childeric”.

Dostrzegliśmy też współczesny mural, przedstawiający czterech królów z (będącej utrapieniem uczniów na lekcjach historii) dynastii Merowingów.


Wnioskować można, że naszego bohatera wyobrażono jako przedostatniego z prawej, zaś obok – jego syna Chlodwiga, najznamienitszego z Merowingów.
Synek z przytupem sfinalizował dzieło tatusia, po czym w 508 roku n.e. przeniósł stolicę swego potężnego już władztwa do Paryża, pozostawiając Tournai rolę podrzędnej diecezji, a także sympatycznego, spokojnego miasta, gdzie byliśmy jednymi z niewielu przyjezdnych.

Chlodwig, syn Childeryka, wykorzystał wszystkie dostępne w swojej epoce środki dla umocnienia i poszerzenia imperium Franków, oraz swojej w nim władzy: przyjął chrześcijaństwo, konkurentów wymordował lub poddał łagodniejszym formom anihilacji (choćby banicji, oślepieniu, czy ulokowaniu w klasztorze), przekupił, ogłupił poprzez różne formy propagandy, lub sterroryzował (zależnie od potrzeb) społeczeństwa i toczył nieustanne wojny.
Ten zestaw narzędzi znany jest i stosowany zresztą od zawsze (zmieniały się tylko religie i techniczne możliwości środków masowego przekazu, oraz sposobów zadawania śmierci fizycznej i cywilnej).
Na obrazku – średniowieczne wyobrażenie obrzędu chrztu Chlodwiga (na golasa w rytualnej wannie).

Wnikliwi Czytelnicy zorientowali się już zapewne, że u progu lata 2023 zaniosło nas do Belgii. Kraj ten zasługuje ze wszech miar na wzmiankę nieco obszerniejszą, niż te, opiewające walory belgijskiej czekolady, frytek i piwa (skądinąd wydaje nam się, że tylko to ostatnie może być warte wzmianki).
Na czerwono podkreślone są miejsca, do których trafiliśmy (podkład mapki Depositphotos).

Podróżując naszym zwyczajem dość szybko (co nie sprzyja nadmiernemu wnikaniu w wyczuwalne jedynie przez tubylców, lub długoterminowych rezydentów, lokalne klimaty), spróbujemy dać wyraz powierzchownym wrażeniom wychodząc od spotkanych na trasie postaci (a dokładniej – ich wizerunków, lub wzmianek o nich).
Wspomnieliśmy wcześniej o wielkich Merowingach, których poczynania (kontynuowane przez Karolingów, ich podwładnych, którzy swoich szefów obalili i zmienili na tronie) stały się podwaliną kształtu współczesnej Europy.
Obie dynastie trzęsły kontynentem (a w każdym razie jego zachodnią częścią) przez drugą połowę pierwszego tysiąclecia po Chrystusie.
Niewiele lat później, bo w roku 1096, europejskie lobby papiesko – cesarsko – królewsko – możnowładcze (skądinąd będące w ciągłym wzajemnym zwarciu o supremację i wpływy) doprowadziło do podjęcia ruchu krucjatowego, mającego na celu odbicie Ziemi Świętej z rąk muzułmańskich, organizując pierwszą wyprawę krzyżową.

Zanim jednak zdołano wyszykować fachową armię, do roboty wzięli się fanatyczni entuzjaści, pod wodzą Piotra z Amiens, zwanego też Piotrem Eremitą. Ów charyzmatyczny mnich zachęcił do wyprawy na Bliski Wschód ogromne rzesze europejskiej biedoty, formując z nich “wyprawę ludową” i prowadząc na zatracenie.
Jedną z najbardziej płomiennych mów propagandowych wygłosił ponoć Piotr w zacnym mieście Huy, co uwieczniono na powyższej, średniowiecznej ilustracji.
Nie udało nam się jednak znaleźć tam śladu owego wydarzenia sprzed blisko tysiąca lat, ani trwałej pamiątki po dzielnym kaznodziei, więc zamieszczam obrazek zastępczy, uzupełniony błyskotliwym limerykiem.

Znacznie lepiej od Piotra poradził sobie Gotfryd z nieodległego od Huy Boullion, nad którym ciągle góruje potężne rodowe zamczysko.
Gotfryd był jednym z przywódców właściwej (rycerskiej) krucjaty, na czele której zdobył Jerozolimę, oddając jednak tytuł władcy nowo utworzonego w ten sposób królestwa swojemu bratu Baldwinowi, także bardzo zasłużonemu w walce z “niewiernymi”.


Pozostając w klimacie epoki wypraw krzyżowych, przenosimy się na drugi kraniec niezbyt rozległego kraju, do urzekającej patyną średniowiecznej zabudowy Brugii. Wybitnych postaci przewinęło się tam przez stulecia niemało, jednak tę wzmiankę chcę poświęcić tamtejszej lokalnej zbiorowości. Od dobrych siedmiu wieków mianowicie setki mieszkańców Brugii prezentują coroczną Procesję Świętej Krwi, nawiązującą do znajdującej się w miejscowej bazylice pod tym wezwaniem stosownej relikwii, dostarczonej ponoć do miasta po którejś z krucjat bliskowschodnich.
Procesja jest imponującym przedsięwzięciem, o którym zgrubne wyobrażenie można sobie wyrobić, klikając tutaj, na amatorską zbitkę filmików.


Przeskoczyliśmy zatem do flandryjskiego pasa zasobności gospodarczej i kulturalnej, którego oś wyznaczają obok Brugii także Antwerpia oraz Gandawa, i natychmiast dopadła nas zadyszka związana z brakiem pomysłu na przekazanie w zwięzłych słowach i obrazach owej nieprzebranej zasobności. Wydawało się, że jakimś rozwiązaniem mogłoby być sygnalizowane wcześniej pójście śladem napotykanych postaci, ale tu mnogość wybitnych jednostek pojawiających się przez wieki jest zdecydowanie za duża jak na pojemność tego blogu, oraz cierpliwość Czytelników.
Nie pozostaje zatem nic innego, niż postąpić wedle metody chybił – trafił.
Przedtem jednak spójrzmy na hotelik w małym miasteczku Eeklo, którego położenie uznaliśmy za optymalne dla eksploracji wspomnianych wyżej sławnych miast flandryjskich, czyniąc z niego kilkudniową bazę.


Flandria (Region Flamandzki), stanowiąca północną, niderlandzkojęzyczną część Belgii, splatała przez wieki swoją historię z Niderlandami właśnie, wnosząc i biorąc co najlepsze, ale też dzieląc gorsze momenty dziejów.

Antwerpia, miasto wielkiego handlu (głównie za sprawą wielkiego portu), wielkiej sztuki, wielkiej nauki, wielkich pieniędzy i wielkiego dworca kolejowego, była miejscem urodzenia, pracy, lub pochówku (w niektórych przypadkach – wszystkich trzech etapów życia) wielkiej liczby wielkich postaci, których starczyłoby do wypełnienia panteonu niejednej wielkiej nacji.

Stojący na pomniku w centrum miasta Rubens nikogo nie dziwi.
Wyobrażeni natomiast na popiersiach zdobiących ściany muzeum ich imienia Plantinus i jego zięć Moretus nie dorównują sławą wielkiemu malarzowi, choć jako twórcy najważniejszej w swoim czasie europejskiej oficyny wydawniczej – powinni.


Gandawa ma w swoim portfolio porównywalny zapewne z Antwerpią zasób postaci ważnych cywilizacyjnie, chociaż nie brak również takich, których publiczna działalność z cywilizacją miała niewiele wspólnego (proporcje występowania obu grup są wszędzie na świecie zbliżone).
Poprzestańmy zatem na przypomnieniu najbardziej chyba znaczącego w światowej historii syna tego miasta, a mianowicie Karola Habsburga, w wieku 19 lat (w 1519 roku) obwołanego cesarzem rzymsko – niemieckim i zanumerowanego w imperialnej tytulaturze jako Karol V.
Wcześniej przebywał on w rodzinnej Gandawie, zdobywając monarsze kwalifikacje pod okiem Guillaume’a de Croy (pod koniec tekstu wyjaśnię powód przywołania tego nazwiska), by już w roku 1516 podjąć zajęcia praktyczne na stanowisku króla Hiszpanii, na razie jako Karol I.
Zbliżamy się do momentu, w którym okaże się, dlaczego eksponujemy tutaj osobę Karola: otóż na początku swojego hiszpańskiego panowania, w styczniu 1518, dopuścił przed swoje dostojne (acz raczej nieowłosione jeszcze) oblicze, niejakiego Ferdynanda Magellana, udzielając mu poparcia dla projektu odkrycia zachodniej drogi morskiej do Wysp Korzennych, a dzięki temu – pośrednio przyczyniając się do powstania niniejszego blogu.
Młody monarcha szybko pojął, że kasa jest jednym z filarów zdobywania i utrzymywania władzy, więc z talentem stanął za sterem nabierającej wówczas imperialnego rozpędu hiszpańskiej machiny konkwistadorsko – rabunkowej, w ciągu niewielu lat czyniąc z niej największe mocarstwo owych czasów.

Obok ciągnięcia bajecznych zysków z podbijanej Ameryki, a także wspomnianych Wysp Korzennych, czy Filipin, Karol nie zaniedbywał bliższych źródeł dochodu.
Przejawem tego było choćby srogie ukaranie mieszkańców rodzinnej Gandawy za próby wymigania się od części narzuconych im obciążeń podatkowych, za co – zamiast stanąć na wielkim pomniku w najważniejszym punkcie miasta, został przez tych mieszkańców uwieczniony jedynie w skromnej figurze na ratuszowej ścianie.

Obywatele miasta nie poskąpili jednak środków na okazały monument Jacoba van Artevelde, postaci znacznie lepiej od Karola w Gandawie i okolicach notowanej (ciekawe szczegóły proponuję doczytać pod wskazanym linkiem w Wikipedii).

Nie wszyscy zapewne wiedzą, że z obecnych ziem belgijskich wywodził się także wynalazca, któremu ludzkość zawdzięcza skonstruowanie saksofonu.
Ten dość skomplikowany instrument muzyczny rozpowszechnił się na świecie, stając się narzędziem tworzenia przebojów cieszących nasze uszy od co najmniej stu lat.
Adolf Sax pochodził z Dinant, malowniczego miasteczka w Ardenach, gdzie dzisiaj na każdym kroku można spotkać wyobrażenie saksofonu.

W rodzinnym domu Adolfa Saxa urządzono małe, gustowne muzeum.
Położone w dolinie Mozy Dinant doświadczyło zdarzeń nie tylko miłych, jak przyjście na świat Adolfa Saxa, ale też dramatycznych – choćby w dwudziestowiecznych wojnach światowych.
W początkowej fazie pierwszej z nich (1914) Niemcy, gwałcąc belgijską neutralność, prowadzili tędy kampanię w kierunku Francji, dokonując wojennych zbrodni wobec opierających się temu cywilów (w Dinant zginęło ich wówczas kilkuset). Natomiast pod koniec drugiej wojny rejon doświadczył zaciętych walk aliantów z wojskami niemieckimi, które podjęły desperacką ofensywę w Ardenach.


Powierzchnia Belgii jest z grubsza dziesięciokrotnie mniejsza niż Polski, zaś liczba ludności – mniejsza prawie trzykrotnie.
Belgijskie państwo w obecnym kształcie zostało powołane blisko 200 lat temu, w znacznej mierze jako efekt gry europejskich mocarstw w epoce postnapoleońskiej.
Decydująca była tu rola Wielkiej Brytanii która, podobnie jak wiek później w przypadku kształtowania się państwa Izrael, rozgrywała swoje interesy największej w tych czasach imperialnej potęgi.
Nie można wszakże lekceważyć lokalnych wektorów państwowotwórczych, u których podstawy leżały względy religijne i ambicjonalne : chęć uniezależnienia się od dominacji holenderskiej w sferze gospodarczo – politycznej, oraz odcięcie się od preferowanych przez tę dominację opcji protestanckich w życiu kościelnym (przy okazji: “rewolucję belgijską 1830 roku” bezwiednie wsparło polskie powstanie listopadowe, wiążąc wojska rosyjskie i pruskie, wybierające się do Belgii z interwencją zbrojną).
Belgowie (Belgae), lud o proweniencji najpewniej celtycko – germańskiej, zostali odnotowani na arenie dziejów już za czasów Juliusza Cezara, który tę podbitą przez siebie kilkadziesiąt lat pne. krainę nazwał Gallia Belgica.
Nie rozwijając tego wątku szerzej warto tylko wspomnieć, że jednym z “ojców” współczesnej Belgii był Etienne Constantin de Gerlache, którego nazwisko brzmi identycznie jak przywołanego na początku tego artykułu sławnego belgijskiego polarnika (aczkolwiek przy pobieżnej kwerendzie nie odnalazłem związku rodzinnego obu panów).

Po przypomnieniu kilku faktów z dziejów Belgii i objechaniu paru jej zakątków, czas najwyższy zajrzeć do stolicy. Każdy porządny przewodnik turystyczny zaczyna opowieść o Brukseli od przedstawienia najsławniejszego w tym mieście monumenciku: Manneken pis (zbieżność fragmentu nazwy figurki siusiającego w centrum stolicy Europy chłopca, z nazwą antyeuropejskiej partii rządzącej sporym europejskim krajem – zapewne przypadkowa) stał się i dla nas obowiązkowym obiektem do zerknięcia i pstryknięcia. Ale również, (mimo napierającej ciżby innych zerkających i pstrykających) pretekstem do chwili refleksji nad fenomenem krainy która, mimo że targana wirami historii, chroni od wieków swobodę publicznego opróżniania pęcherza przez nieletniego. A chroniąc tę i inne ludzkie swobody, dobrze zaświadcza również o tym, że “lepszość” się w pocie czoła wypracowuje, a nie wykrzykuje.
Nie pochwalając generalnie siusiania na ulicy zauważmy, że brukselska figurka jawi się jako przewrotny symbol ludzkiej wolności – tworzywa Unii Europejskiej, która nie bez przyczyny ustanowiła swoje centrum właśnie tutaj, w Brukseli.

Imponujący brukselski Wielki Plac niejedno widział przez wieki swojego istnienia. Podobnie jak centralne miejsca innych europejskich miast, bywał areną wielce pożądanej przez ludność rozrywki – publicznych egzekucji. Najbardziej pamiętną na Grote Markt van Brussel była dekapitacja w 1568, z rozkazu niesławnej pamięci księcia Alby, przywódców niderlandzkiego ruchu antyhiszpańskiego – Egmonta i Hoorna.

Skoro zaś powrócił za sprawą Egmonta wątek dawnych zawiłych relacji niderlandzko – hiszpańskich, to “odhaczając” go w naszej relacji, spójrzmy na zdobiący Plac Hiszpański w Brukseli okazały pomnik arcyhiszpańskich, ale też – arcyludzkich, bohaterów: Don Kichote’a i jego wiernego giermka Sancho Pansy.
Stolica Europy to właściwe miejsce dla otrzeźwienia błędnych rycerzy.


Na tym można by zakończyć przydługą, choć i tak o wiele za krótką jak na potencjalną obfitość obrazów, relację z niewielkiej, ale ważnej Belgii.
Nie sposób jednak pominąć wzmianki o tym, jak pomocni w realizacji naszej eskapady byli, znani już najwytrwalszym Czytelnikom z relacji o Kubie sprzed kilku lat, Inge i Jan. Ci zacni mieszkańcy holenderskiego, ale leżącego blisko belgijskiej granicy, Eindhoven (do którego w godzinę można dofrunąć bezpośrednio z Gdańska), nie tylko ugościli nas w swoim domu i pożyczyli swój samochód, ale także odbyli wspólne z nami wycieczki rowerowe po okolicy.

W pobliżu Eindhoven leży miasteczko Neunen, gdzie w latach 1883 – 1885 mieszkał Vincent van Gogh (jego ojciec był w tym czasie pastorem miejscowego kościoła reformowanego) i gdzie powstały jego pierwsze wybitne, choć w pełni docenione pośmiertnie, dzieła malarskie.

Vincent w Nuenen
Kościółek, w którym pracował ojciec Vincenta
(zdjęcie zrobione przez specjalną ramkę, ustawioną ku uciesze turystów)
Kościółek widziany przez Vincenta (1884)
Kościółek widziany przez Żonnę (2023)

Kilka kilometrów dalej odkryliśmy malowniczy zameczek Croy, którego nazwa skojarzyła się od razu nie tylko z przywołaną wcześniej postacią Guillaume’a de Croy, wychowawcy cesarza Karola V, ale też dała asumpt do poszperania w rodzinnych koligacjach Anny de Croy.
Ta ostatnia księżniczka pomorska z rodu Gryfitów poślubiła w 1619 roku księcia Ernesta de Croy, pana między innymi na wspomnianym zameczku.

Anna de Croy owdowiała szybko i wskutek niesnasek z katolicką rodziną zmarłego małżonka (sama była protestantką), zdecydowała się osiąść w przydzielonym jej przez brata, pomorskiego księcia Bogusława IV, zamku w Słupsku.
Zasłużyła się dla miasta i okolicy na różne sposoby, a dobra pamięć o tych jej zasługach przetrwała, mimo niemal całkowitej wymiany ludności po 1945 roku.
Dowodem jest choćby nazwanie jej imieniem winnicy pod Słupskiem, której właściciel – pasjonat i znawca przedmiotu – od blisko czterdziestu lat para się uprawą winorośli i produkcją całkiem zacnego wina.
Klimat północnej Polski zaczyna coraz bardziej temu sprzyjać, więc winnic przybywa, a odwiedziny w nich bywają doprawdy egzotycznym przeżyciem.

Okonek – południowy stok Wału Pomorskiego
Leniwi szczęśliwcy mogą zyskać potwierdzenie opinii o winnym potencjale Polski północnej nie wychodząc nawet z domu.

Wspomnienie lokalnych winnych smaczków pozwoliło się zapewne Czytelnikom zorientować, że ten odcinek blogu poświęcamy nie tylko ciekawostkom belgijsko – europejskim, ale po części także krajowym, czy właściwie polsko – europejskim, jak się wkrótce okaże.
Najpierw jednak proponuję spojrzenie na ciekawostki, uwiecznione w ostatnich tygodniach niedaleko domu.

Ciekawe, czy to jeszcze relikt popandemiczny, czy przejaw troski o obyczajność?
A może, po prostu – troski
o to, ażeby dochować słusznej zasady: “jeden klient – jedna opłata!”

Warszawa (Polska), 4 czerwca 2023, temperatura powietrza +26oC.
Na “spacerze do ZOO” spotkało się pół miliona ludzi, wyrażających nieprzepartą chęć otrząśnięcia się z coraz bardziej ponurej rzeczywistości i zapobieżenia ryzyku jej kontynuacji po zbliżających się wyborach.
Wiedzą oni, że warunkiem tego jest przegłosowanie zwolenników ekipy, która zaczynając od Porozumienia Centrum, wyewoluowała szybko do symbolu skrajnego nieporozumienia.

Warszawa (Polska), 1 października 2023 temperatura powietrza bliska +26oC , temperatura emocji miliona pełnych nadziei ludzi – znacznie wyższa.
Takiej ciżby Polska jeszcze nie widziała, rekord z 4 czerwca z pewnością zdwukrotniony.
Wygląda na to, że uczestnicy marszu wiedzą, co trzeba zrobić za dwa tygodnie:
pogonićpogańską reakcję” !
Przepraszam za cytowanie samego siebie, ale okoliczności usprawiedliwiają odwołanie się do blogowego wpisu sprzed sześciu lat.
Zwłaszcza po opisanym wyżej pobycie
w naszej (ciągle) Europie.


Fragment wspomnianego wpisu z września 2017 roku pt. "Reakcja pogańska":

- “Reakcją pogańską” nazywają historycy fale odwrotu od chrześcijaństwa, które miewały miejsce wśród społeczeństw intensywnie chrystianizowanych, na ogół za polityczną (choć czasem też duchową) inspiracją, lub co najmniej przyzwoleniem ich władców.  
- Na słowiańszczyźnie zjawisko to wystąpiło z dużą mocą w XI-XII wieku, zwłaszcza wśród plemion połabskich (na terenach obecnych północnych Niemiec), jak też w państwie Piastów. Wzmiankowałem o tym w dawniejszych wpisach i z pewnością nie raz powrócę do sprawy w przyszłości. 
- Dziś jednak ów historyczny termin nasuwa mi takie oto skojarzenia: chrześcijaństwo przed tysiącem z górą lat nadciągnęło, ze wszystkimi swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, z zachodu Europy, zaś reakcja pogańska była emanacją “ludowego” sprzeciwu przeciw owej nie swojskiej doktrynie. Żywiła się hasłem powstania z kolan, dosłownego w tym przypadku, bo sprzeciwiającego się oddawania na klęczkach czci nowemu bogu.
-Społeczeństwa zachodniej Europy wykształcały przez ten tysiąc lat obecny model funkcjonowania – z pewnością daleki od doskonałości –  jednak będący (przynajmniej jeszcze całkiem niedawno) przedmiotem westchnień społeczeństwa polskiego. Działo się to wśród potoków krwi wojen religijnych, swądu stosów inkwizycji i ogromu niegodziwości pokoleń kościelnych hierarchów, ale także wśród przebijającej się przez nie stopniowej humanizacji ludzkich relacji.
- I co widzimy? Owe w miarę ucywilizowane wzorce, w ostatnich latach z ochotą przeszczepiane na polski grunt, nagle spotkały się z odporem. Katolicki naród zaczął kontestować owoce tysiącletniej ewolucji chrześcijańskiej Europy. Reakcja pogańska we współczesnym polskim wydaniu nacjonalistyczno – katolickim. Taki mam obraz.
- No, może trochę się zagalopowałem. Jest bowiem rzymski katolicyzm (nie całkiem Franciszkowy, niestety), ale są też jego skrzywione odmiany, jak choćby rydzki kaczoliżyzm , skutecznie mobilizujący lud polski do wspomnianej pogańskiej reakcji.
- Co do przyczyn tego stanu rzeczy – dziesiątki publicystów pochylają się, próbując je zdefiniować i szukać sposobów przeciwdziałania. Jedni bardziej, inni mniej sensownie. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł – poinformuję o tym niezwłocznie na blogu; zachęcam też komentatorów!

Dodaj komentarz