Po drodze (4)

Drodzy Czytelnicy, chochlik internetowy sprawił, że ten wpis ukazuje się dopiero teraz, zamiast, jak powinien, w grudniu 2021. Poniżej znajdziecie wpisy ze stycznia i lutego 2022. Przepraszam w imieniu chochlika, Piotr.



Przed kwartałem tłumaczyłem się z tytułu wpisu “Po drodze”, bo istotnie po drodze natykaliśmy się na ślady tych, którym kiedyś tamtędy też było po drodze. Napomknąłem o zakonach rycerskich, które “po drodze” tam, lub z powrotem, bywały w średnich wiekach jedną z istotnych sił sprawczych kształtujących rzeczywistość, ze skutkami widocznymi do dzisiaj. A że wątek jakoś “się kontynuował”, to idąc na łatwiznę tytułowałem wpisy w kolejnych miesiącach tak samo, tylko z numerkiem. Niniejszym jednak solennie postanawiam pomyśleć o dobrej zmianie w tym zakresie, zamykając sekwencję jesienną jeszcze małym akcentem joannickim, zaobserwowanym również po drodze, ale niedalekiej. 
Widoczna na zdjęciu figura, klasą artystyczną dorównująca niektórym opisywanym już w tym blogu wyobrażeniom Jana Pawła II, przedstawia najpewniej mnicha – rycerza Suwerennego Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana, z Jerozolimy, z Rodos i z Malty (łac. Supremus Militaris Ordo Hospitalarius Sancti Ioannis Hierosolymitani Rhodiensis et Melitensis, pot. szpitalnicyjoannicikawalerowie maltańscy) i “zdobi” skwerek w pomorskich Skarszewach.
Inne ujęcia skwerku i pobliskiego otoczenia, a zwłaszcza niektórych plenerowych rekwizytów, też są niebanalne:

W Skarszewach znaleźliśmy się – a jakże! – po drodze, pokonywanej tym razem na rowerach i prowadzącej oznakowanym (kiepsko niestety) szlakiem Joannitów. Bo to oni, otrzymawszy od księcia lubiszewsko – świeckiego Grzymisława u schyłku XII wieku znaczny kawał Kociewia w rejonie Starogardu, po jakimś czasie gospodarzenia ulokowali w dogodnym komunikacyjnie i strategicznie miejscu miasto Skarszewy, ustanawiając je siedzibą jednej ze swych pomorskich komandorii.



Herb Skarszew jest dość makabrycznym wyobrażeniem głowy patrona zakonu, św. Jana, którą postradał on z rozkazu króla Heroda, wydanego dla kaprysu tańczącej przed nim Salome. Nieco szerzej wspomnieliśmy o tym,  relacjonując przed czterema laty odwiedziny miejsca zdarzenia w Mukawirze, w obecnej
Jordanii. Głowa ewangelicznego nieszczęśnika zdobi także herby szeregu innych miast (choćby Wrocławia), zaś kompletna jego postać patronuje, jak wspomniano, zakonowi Joannitów, fundatorów Skarszew. Warto zwrócić uwagę na praktyczną poradę umieszczoną w dolnej części miejsko – gminnej tablicy informacyjnej i starać się porady tej przestrzegać bez względu na to, czym się jedzie. Wielu twierdzi, że może to dotyczyć także poruszania się na rowerze.

Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi Joannitom, których ślady pobytu spotykamy “po drodze”: a to w Poznaniu, a to na Cyprze, a to w Jordanii czy Izraelu, no a przede wszystkim – na Malcie. Ostatnio zaś  – na Kociewiu, co staramy się pokrótce pokazać i opisać niniejszym. Urzędowali w tej okolicy przez blisko dwieście lat, czyniąc – jak to zwykle bywa – na przemian rzeczy pożyteczne i niegodne.
Byli to z jednej strony roztropni gospodarze, z drugiej zaś – dobrze wyposażeni i doświadczeni w walkach rycerze, którzy zaprowadzali swoje porządki i pilnowali ich twardą ręką. Wywodząc się wszakże z kręgu śródziemnomorskiego, tam przede wszystkim upatrywali swoich interesów i tam starali się lokować swoje główne siedziby.
Tak kształtowana w pierwszych wiekach funkcjonowania praktyka (a pewnie i sterowanie z poziomu papiestwa i cesarstwa), skłaniała ich do ograniczania swojej aktywności w północnej Europie. Efektem było odsprzedanie w 1370 roku kociewskich włości pobratymcom – Krzyżakom, dla których ta część kontynentu stała się, jako dla zakonu wywodzącego się z krain niemieckich, najdogodniejszym rejonem ekspansji.
Po Joannitach pozostały zaś liczne i znaczące ślady, jak choćby kościół w podtczewskim
Lubiszewie , zobrazowany udatnie przez Waszą (i moją) ulubioną ilustratorkę, która ostatnio stanowczo zbyt rzadko się tu udziela.

 Kończę nie rozwlekając tematu, jako że ten (i kilka poprzednich, również pisanych “po drodze”) wpis wypływa z klimatów jesiennych i chcę zdążyć z jego zakończeniem przed upływem kalendarzowej jesieni, co nastąpi lada dzień.
Przypominają o tym także choinki na tle jesiennych kwiatów i leśnych kolorów. Żegnam się więc do stycznia, życząc Czytelnikom znalezienia pod domowymi choinkami najmilszych niespodzianek. 

 

Mędrca szkiełko i Orinoko

Każdemu co jakiś czas przydarza się doświadczyć uczucia iluminacji, oświecenia, wewnątrzmózgowej bryzy świeżej myśli, albo może – intelektualnego kopa. Impulsy takiego stanu rzeczy bywają różne; nierzadko lęgną się endemicznie w iluminowanej mózgownicy, częściej wszakże trafiają do niej z zewnątrz, jako gotowe światełka.
Poświęcę tutaj kilka słów temu drugiemu przypadkowi, który oświecił nas przed kilku laty prostym i nie specjalnie odkrywczym, ale konsekwentnie i perfekcyjnie wprowadzonym w życie przez Ankę P. pomysłem cyklicznych spotkań kulinarno – literackich (dla uniknięcia dyskusji, co ważniejsze, te dwie domeny uszeregowałem alfabetycznie. Warto jednak zauważyć, że przymiotnik “literackie” zawiera w sobie rdzeń “liter”).
Zostaliśmy zatem zaszczyceni zaproszeniem do dwunastoosobowej grupki, która kilka razy w roku zasiada przy Ankowym stole, wymieniając uwagi na temat zadanej wcześniej przez wyznaczonego Czytojada lektury, i w szybkim tempie odciążając mebel od zgromadzonych na nim dobroci.
Liczba dwunastu osób nie ma żadnego podtekstu, ani ewangelicznego, ani tym bardziej artystycznego (“Parszywa Dwunastka”), choćby z powodu znacznego stopnia sfeminizowania przedmiotowego stadka (a może lepiej : “roju”, bo Gospodyni jawi się wszystkim jako Królowa Matka).
Liczba bierze się po prostu z maksymalnej ilości miejsc siedzących przy stole.
Zdarzają się wszakże dość rzadkie okazje, kiedy zasiada przy nim także Trzynasty.
Panie są wówczas skłonne się posuwać, byleby wcisnąć jeszcze jedno składane krzesełko. A warto, bo Trzynasty dużo wie.
I tak wzmiankowany rój (niezbyt chyży, raczej stateczny) zlatuje się periodycznie od czasów sprzed nastania “dobrej zmiany”, czekając jej rychłego końca, i dzieląc się wrażeniami z przeczytanych książek i zjedzonych dań.
Niektórzy zapamiętują te niezwykłe spotkania także (ale oczywiście nie wyłącznie!) jako “kaszanki u Anki”.
Godzi się wspomnieć, że autorką powyższych zdjęć jest Isia K., zaś pierwsze z nich przedstawia małą instalację, stworzoną na okazję rozmowy o modnej ostatnio (i słusznie!) książce Radka Raka “Opowieść o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Drugie – kaszankę u Anki.


Złożyło się tak, że przedstawione pokrótce w styczniowym wpisie informacje i refleksje, dotykające arcyciekawej historii aktywności osiemnastowiecznych, pochodzących spod Gdańska, wybitnych przyrodników i publicystów, ojca Jana i syna Jerzego Forsterów, w idealny sposób mogą znaleźć kontynuację w tym artykule.
Wspomniany na początku “rój” czytelniczy zmaga się bowiem akurat, gdy piszę te słowa, z lekturą opasłego dzieła o długim tytule, przedłużonym o podtytuł; dla ułatwienia zamieszczam obok fotografię okładki.
Jest to pełna ciekawych szczegółów, z rozmachem rysująca historyczne tło epoki, opowieść o życiu i twórczości jednego z tytanów światowej nauki, Aleksandra von Humboldta.


Wzmianka o kontynuacji wątku sprzed miesiąca bierze się stąd, że jednym z naukowych mentorów Humboldta w jego wczesnej młodości był Jerzy Forster (o czym, jak również o naszym frapującym odkryciu związanym z prapoczątkiem Jerzego, wspomniałem w poprzednim wpisie).
Skoro zaś przypomniałem tę historię, to zanim przystąpię do próby ułożenia kolejnych zdań, zaproponuję rzut oka na przedstawione przez Żonnę wyobrażenie zimowego Gdańska, który mijali saniami w błyskawicznej podróży poślubnej 26 lutego 1754 roku rodzice Jerzego Forstera, Elżbieta i Jan (spośród innych dzieci tego stadła trafiłem jeszcze na wzmiankę o Virginii Victorii, zdolnej rysowniczce podrasowującej szkice brata Jerzego z “Podróży naokoło świata”).


Skupmy się jednak na przewodnim temacie tego artykułu, którym jest refleksja nad pracą (trudną do zakwalifikowania, bo łączącą cechy eseju, monografii, biografii i czegoś tam jeszcze) o Aleksandrze von Humboldcie.
Dzieło zawiera bogactwo pracowicie zebranych informacji o długim życiu uczonego, którego niezwykłe cechy umysłu, charyzma połączona z nieprawdopodobną gadatliwością, oraz pracowitość mogąca zawstydzić większość ludzkiej populacji (z piszącym te słowa na czele), uczyniły znaczącą instytucją dziewiętnastowiecznego świata.
Gość, który poświęcił się wnikliwym obserwacjom i badaniom przyrody, potrafił ich wyniki przekazać w formie łączącej suche naukowe dane z epickim rozmachem, nasyconym nieskończonym podziwem dla cudów natury.
A jednocześnie – głęboką refleksją na temat ludzkiego oddziaływania na przyrodę, oraz ludzkiej aktywności w ogóle.
Co zaobserwował, zbadał i przemyślał, przekazywał Humboldt w niezliczonych publikacjach, wystąpieniach publicznych, oraz w bezpośrednich spotkaniach z najważniejszymi postaciami ówczesnego świata, najczęściej w ich ojczystych językach.
Obdarzali go przyjaźnią i prosili o rady ojcowie – założyciele Stanów Zjednoczonych, wielcy władcy i kreatorzy polityki europejskiej, południowoamerykańscy rewolucjoniści, czy giganci nauki i kultury tamtych czasów.

Dla porządku wymienię po kolei nazwiska zobrazowanych wyżej (czasem w karykaturze) notabli:
Wolfgang Goethe, Thomas Jefferson, Napoleon Bonaparte, Simon Bolivar,
Georg Cancrin, Karol DarwinFryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I.
To tylko mała próbka ze znacznie liczniejszego grona ważniaków współczesnych Humboldtowi, którzy za zaszczyt poczytywali sobie z nim znajomość.
Nie cierpiał go jedynie Napoleon Bonaparte, najwyraźniej zazdrosny o Humboldtowe dokonania w sferze naukowej, w której sam miał nadzieję (nieuzasadnioną) dokonać rzeczy znacznych.
Przyglądając się nakryciom głowy szacownych postaci można wysnuć uogólnienie, że długie życie Aleksandra mieściło się między artystycznym kapeluszem Goethego, a trzymaną w ręku pikielhaubą Fryderyka Wilhelma IV, co z grubsza obrazuje postępujący proces wzrastania państw niemieckich, z coraz bardziej dominującymi je Prusami, od potęgi kulturalnej do potęgi gospodarczo – militarnej. Na szczęście ów faktor kulturalny (zawierający w sobie wszystkie sztuki i nauki) miał się tam ciągle dobrze.
Wiem, że prosiłyby się o umieszczenie tutaj liczne wtręty dotyczące samych Prus pod władztwem Hohenzollernów; jest to temat najbliższy nam terytorialnie i historycznie, więc z pewnością zmierzymy się z nim niedługo obszerniej.
Fryderyk Wilhelm IV, ten trzymający na obrazku powyżej wprowadzoną przez siebie jako obowiązkową część wyposażenia pruskiego żołnierza pikielhaubę, zaś na karykaturze obok przedstawiony w nieco mniej bojowej postawie, objąwszy pruski tron w roku 1840 wybrał się, jak to bywało w zwyczaju, na objazd swoich ziem w celu odebrania stosownych hołdów ze strony zachwyconych poddanych.
Zabrał ze sobą Aleksandra Humboldta, który kilkanaście lat wcześniej przeniósł się z ulubionego Paryża do nielubianego Berlina, skuszony hojną gażą szambelana dworu pruskiego, bardzo mu przydatną po przeputaniu całego rodzinnego spadku na rzecz pracy naukowo – podróżniczo – wydawniczej.
W drodze do Królewca Jego Królewska Mość raczył był zahaczyć o Gdańsk, gdzie odbierał hołdy, zaś Humboldtowi wręczono szybciutko dyplom honorowego członka Danziger Naturforschende Gesellschaft, czyli Gdańskiego Towarzystwa Przyrodniczego.
Fakt ten dokumentuje tablica, umieszczona przed niewielu laty na budynku Towarzystwa, który w obecnej rzeczywistości mieści siedzibę Muzeum Archeologicznego w Gdańsku.
Samo zaś Towarzystwo, (zreaktywowane w niemieckim Marburgu, podobnie jak niedobitki szeregu innych gdańskich, odwiecznych instytucji, które szukały po 1945 roku za Odrą miejsca do przetrwania), przez blisko 200 lat było forum nadmotławskiej aktywności naukowej, skupiając wiele znamienitych mózgów, a na początku XX wieku stało się osnową dla rozpoczęcia działalności bliskiej nam skądinąd uczelni, Politechniki Gdańskiej.
Nawiązuje do jego działalności Gdańskie Towarzystwo Naukowe (współpracujące zresztą z Marburgiem), którego prezes współprzewodniczy kapitule przyznającej coroczne Nagrody Naukowe Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza  (pod tym odnośnikiem zobaczycie informację o tegorocznych dwu Laureatkach, pomylonych zresztą w opisie zdjęcia. Dodam z dumą, że jedna z nich, Prof. Ewa, zaszczycała niejednokrotnie ciepłym słowem naszą blogową twórczość).
Drugim współprzewodniczącym kapituły gdańskiej Nagrody (podobno po drugiej stronie Bałtyku zaczyna się ostatnio mówić o Noblu jako o szwedzkim Heweliuszu) jest prezes gdańskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, której jedną z ważnych pomorskich placówek stanowi Instytut Oceanologii w Sopocie.


Wiążę te wątki, aby wspomnieć jeszcze jedną osobę przychylną temu blogowi, mianowicie Jacka, którego doczesna droga dobiegła niedawno końca. Był to Człowiek, który zrozumiał naukę (żeby nawiązać do przewodniego motywu tego wpisu). Człowiek, który cały swój temperament, zdolności i wiele serca poświęcił pracy na rzecz nauki (ale niemałą częścią tego dobrego serca zawładnęła też w ostatnich latach Iga, nasza wspólna wnuczka).


Widoczne na stronie startowej Instytutu Oceanologii jego sopocka siedziba, oraz żaglowy statek badawczy “Oceania”, to w dużej mierze efekty pracy Jacka.
“Oceania” od ponad trzydziestu pięciu lat wykorzystywana jest do badań na różnych akwenach, często też u wybrzeży Spitsbergenu, gdzie zaobserwowała ją nasza nieoceniona Ilustratorka.

Z wizerunkiem “Oceanii” sąsiaduje zdjęcie innego żaglowca, ponad stuletniego barku, przebudowanego na potrzeby niemieckiego stowarzyszenia szkoleń żeglarskich według koncepcji  inż. Zygmunta Chorenia, tego samego konstruktora, który niewiele wcześniej zaprojektował jednostkę badawczą Instytutu Oceanologii.
Piękny statek o charakterystycznych, zielonych żaglach nosi nazwę  “Alexander von Humboldt”, co po licznych tekstowych “skokach w bok”, pozwala nam wrócić na koniec wpisu do kilku jeszcze uwag dotyczących jego głównego bohatera.
Łatwo się domyśleć, że zieleń ożaglowania nawiązuje do pionierskiej w skali świata roli, jaką Humboldt odegrał w kształtowaniu świadomości o wpływie człowieka na środowisko przyrodnicze, oraz o konieczności ludzkiej troski o to środowisko.
Zagadnienia ekologii (termin ukuty zresztą przez jednego ze sławnych kontynuatorów jego pracy, Haeckla), były przewodnim tematem działalności Humboldta, począwszy od odbytej w 1792 roku wspólnie z Jerzym Forsterem podróży badawczej w dorzeczu dolnego Renu (napomknąłem o tym przed miesiącem; niestety znakomita ponoć relacja Forstera z tej wyprawy nie została dotąd przetłumaczona na polski).
Największy wszakże plon naukowy przyniosła blisko pięcioletnia wyprawa południowoamerykańska (1799 – 1804), podczas której gruntownie przebadał dorzecze rzeki Orinoko (zastępującej w tytule tego wpisu Mickiewiczowskie “Oko”).
Niektórzy twierdzą, że pozostawienie przez Humboldta tak gigantycznego dorobku było możliwe, bo nigdy nie założył on rodziny.
“Nie miał interesu na dziewczynki”, jak mawiała o swoim pozostającym dość długo w stanie bezżennym synu znajoma nam dama, przez długie lata mieszkająca poza Polską i nieco kalecząca język ojczysty.
Kończę ten artykuł pozostawiając Czytelnika, jak mniemam, w absolutnym niedosycie wiedzy o wiedzy, możliwym jednak do złagodzenia w trakcie lektury książek takich, jak “Człowiek, który zrozumiał naturę”.

 

Wydarzyło się!

Kiedyśmy niedawno w towarzystwie Iwony i Andrzeja małż. L., znających tam każdy zakątek, przemierzali urokliwe uliczki górnego Sopotu, natknęliśmy się u zbiegu Mickiewicza i Orzeszkowej na dość niezwykły monument, opatrzony jeszcze bardziej niezwykłą inskrypcją.
Zrazu wydała nam się ona żarcikiem na miarę “czeskiego geniusza” Jary Cimrmana, ale dość szybko odkryliśmy zaskakującą prawdę: napis głoszący, że “w tym miejscu w 1754 roku nic się nie wydarzyło”, to ewidentny przykład (nieświadomego, miejmy nadzieję) fałszowania historii.
W zdemaskowaniu niecnego czynu dopomógł strzęp niezbyt sprawnej już pamięci, oraz internet, jedna z odnóg oplatającej coraz ciaśniej świat cyberhydry, która potrafi także wydać z siebie inne mityczne stwory, jak choćby latające konie. Często bywa wszakże użyteczna; przeglądając swojego czasu rysunki Daniela Chodowieckiego, zwróciłem uwagę na scenkę rodzajową, mającą w tle charakterystyczną sylwetkę niewielkiego obelisku.
Niewątpliwie tego samego, chociaż zobrazowanego z przeciwnej strony niż ta, na której znajduje się dziś rzeczona tabliczka.

Podpis pod rysunkiem nie pozostawia wątpliwości: to młoda para Elisabeth i Johann Forsterowie, którzy pobrali się 26 lutego 1754 roku w podgdańskim Mokrym Dworze (Nassenhuben) nad zamarzniętą owej zimy Motławą i niezwłocznie wyruszyli w podróż poślubną.

Nie byli zbyt majętni (Johann piastował skromną posadę ewangelickiego pastora przy nieistniejącym dziś dworze), więc podróż saniami zakończyła się już w Sopocie, najpewniej w zajeździe widocznym na dalszym planie historycznego sztychu (autor rysunku, Daniel Chodowiecki był niemal rówieśnikiem Johanna Forstera; panowie z pewnością dobrze się znali).
Pierworodny syn Elisabeth i Johanna Forsterów, Georg (Jerzy) przyszedł na świat 26 listopada 1754 roku; zestawienie obu, odległych od siebie o dokładnie dziewięć miesięcy dat jest oczywiste i w jednoznaczny sposób obala pochopną, pomijającą czas i miejsce poczęcia wybitnego podróżnika tezę, wypisaną na przymocowanej do obelisku tabliczce, jakoby nic się tam w owym roku nie wydarzyło!
Zarówno Johann Forster, jak i jego syn Georg Forster, znakomici osiemnastowieczni badacze i publicyści, mają swoje miejsca w encyklopediach, zaś w skondensowany i ciekawy sposób przybliża ich sylwetki artykuł bazujący na kwerendzie zbiorów Biblioteki Gdańskiej PAN:
Forsterowie oai-journals-pan-pl-121663_full-text_LG_2019_36_4 .
Obaj dopiero w ostatnich latach doczekali się skromnych elementów informacyjno – pamiątkowych w miejscach swoich urodzin (młodszy Jerzy został dodatkowo patronem nowoczesnego gdańskiego tramwaju, natomiast kamień z tablicą mu poświęconą znaleźliśmy nie bez trudu w Mokrym Dworze, za budyneczkiem łączącym funkcje świetlicy wiejskiej i zlewni mleka).
Dziwne to, bo ci pomorscy ziomale byli ludźmi nieprzeciętnymi, mającymi spory wkład w dokonania epoki Oświecenia, w której przyszło im żyć.
Żeby uniknąć zamieszania z imionami obu panów, będę dalej operować polskimi wersjami: Jan (Johann, ojciec) i Jerzy (Georg, syn).
Wszak byli oni przez znaczną część swojego życia, jako mieszkańcy Prus Królewskich, obywatelami Rzeczpospolitej (upadającej zresztą akurat pod naporem sąsiednich, zaborczych mocarstw).


Z rodziną Forsterów spotkaliśmy się już w pierwszych tygodniach funkcjonowania tego blogu; wspomniałem tam ojca Jana i syna Jerzego podczas mojego wirtualnego pobytu na Tahiti, wymieniając zresztą błędnie jako miejsce urodzenia obu – Tczew.
W tym zacnym mieście urodził się w 1729 roku tylko Jan (którego ojciec, a dziadek Jerzego, był tam przez szereg lat burmistrzem), natomiast domniemany proces zaistnienia na tym świecie Jerzego opisałem na wstępie tego artykułu.

 

 

 


Jerzy Forster obdarzony był autentycznym talentem pisarskim, co w połączeniu z osiągniętym głównie dzięki wysiłkom ojca wszechstronnym wykształceniem uczyniło zeń wielce cenionego autora licznych prac.
Miał nieczęsto występujący u ludzi nauki dar relacjonowania wyników dociekań przyrodniczych, jak też obserwacji najróżniejszych aspektów ludzkiej działalności, w sposób łatwo przyswajalny nawet dla laików (pod warunkiem, że umieli czytać, co w tamtych czasach nie było oczywistością). Słowem – był prekursorem nowoczesnej literatury popularnonaukowej oraz podróżniczej.
I to właśnie “Podróż naokoło świata”, będąca szczegółową relacją z odbytego w latach 1772 – 1775 wokółziemskiego rejsu dowodzonego przez Jamesa Cooka, do udziału w którym ojciec i syn Forsterowie zastali przez brytyjską Admiralicję zaproszeni dla sporządzenia naukowej dokumentacji, przyniosła Jerzemu uznanie i sławę.
Jest to jedyne z jego dzieł dostępne w polskim przekładzie (w obszernych fragmentach); lektura jest prawdziwą przyjemnością i wzbudza w czytelniku podziw dla horyzontów myślowych, dociekliwości oraz zasobu wiedzy dwudziestoletniego wówczas zaledwie autora.

 

Jak wspomniano, powraca od jakiegoś czasu w Gdańsku i okolicach chęć do upamiętnienia rodu Forsterów (aczkolwiek chyba w zbyt skromnym wymiarze).
Ta zacna, wywodząca się ze Szkocji rodzina, jest dobrym przykładem historii osiedlania się i współtworzenia świetności nadmotławskiego przybytku wyznawców Machandla (kultowej gdańsko – żuławskiej jałowcówki, spożywanej według specyficznego żeglarskiego rytuału) przez admiratorów “wody życia” (czyli whisky po prostu) znad jeziora Loch Ness.
Historia Szkotów w Gdańsku i będących pod panowaniem polskich królów Prusach jest po trochu uzupełniana; z drugiej strony docierają także wieści o nowopowstających opracowaniach historii osadnictwa Polaków w Szkocji, w bardziej współczesnych nam czasach.
Jerzy Forster żył niestety krótko; zmarł na kilka miesięcy przed ukończeniem czterdziestki w Paryżu jako banita, pozbawiony prawa powrotu do Prus wskutek zaangażowania w sprawy francuskiej rewolucji.
Jedną z ostatnich jego prac były “Zapiski z roku 1790”, w części zilustrowane przez Daniela Chodowieckiego, mimowolnego sprawcę niniejszych rozważań.

Zdążył Jerzy poznać i współpracować z największymi swojej epoki, choćby ze sporo młodszym odeń Aleksandrem von Humboldtem, dla którego stał się mentorem, jeśli chodzi o metodykę opisywania przyrody.
O Humboldcie napiszemy wkrótce ciut więcej, tymczasem obejrzyjcie dwa zdjęcia z Nowej Zelandii, na którą znacznie łatwiej dostać się w dzisiejszych czasach samolotem, niż ćwierć tysiąclecia lat temu Forsterom na statku “Resolution” pod komendą kapitana Cooka.


Na dobrą sprawę powinna się tu zacząć toczyć opowieść o czasach, w których działali Forsterowie, o epoce kształtowania się świata takiego, jaki obecnie chyba odchodzi w przeszłość.
Epoce zmagania się osiągnięć rozumu z obawą przed jego używaniem (te zmagania akurat, niestety, w przeszłość nie odchodzą), epoce, która na dużych próbach udokumentowała znaną od dawna zasadę przechodzenia przywódców – rewolucjonistów na pozycje krwawych dyktatorów.
Epoce, która zostawiła światu maszynę parową i gilotynę.
Oszczędzę Czytelnikom tej opowieści, bo musiałaby przekroczyć dopuszczalne pojemności na serwerze, ale przede wszystkim dlatego, że za mało wiem.
Podobno jakiś chiński ekspert spytany niedawno o opinię na temat znaczenia rewolucji francuskiej dla losów świata odparł, że dwieście lat to niewystarczająca perspektywa czasowa dla dokonania takiej oceny.
Konfucjusz bowiem uczył cierpliwości i długich, powolnych ruchów.
Skądinąd jeśli o ruchy chodzi, to inny mędrzec, współczesny wspominanym tu Forsterom ich sąsiad z nieodległego od Mokrego Dworu Królewca, Immanuel Kant , określał ponoć pewien ich rodzaj mianem “ruchów niegodnych filozofa”.
Zreflektował się na łożu śmierci, gdy w ostatnim tchnieniu miał wyszeptać: “es ist gut” (to jest dobre). I tego się trzymajmy!


Przy pisaniu tego artykułu ciągle przychodziła mi na myśl jedna z najbardziej odrażających postaci (zwłaszcza dla mieszkańców Pomorza i Wielkopolski) z czasów triumfalnego pochodu niemieckich narodowych socjalistów w latach trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, Albert Forster.
Spoglądam na zdjęcie tej kreatury i widzę twarz, zdawałoby się, ludzką.
Nie mam pewności, czy miał jakiś związek rodzinny z pozytywnymi bohaterami powyższych zapisków; szybko zaprzestałem śledzenia genealogii Forsterów.
Pozostała dość prosta refleksja, że normalne z pozoru rysy twarzy często bywają maską dla osobowości urągających statusowi człowieczeństwa, o którym zawzięcie rozprawiali filozofowie Oświecenia.
I że pochodzenie owych indywiduów (częstokroć narodowych socjalistów właśnie, choć nie tylko) bywa na ogół bez znaczenia.

Dynastia (Wazowie 2)

Ten wpis zacznę, tak jak poprzedni, od wzmianki rocznicowej: mija właśnie 500 lat od zainstalowania na wieży katedry Wawelskiej dzwonu “Zygmunt”.
Był to czas jednego z wielkich europejskich przełomów, którego asumptem był w tym przypadku reformatorski ruch w łonie Kościoła, zainicjowany przez Martina Lutra.
Z jednej strony zatem – umacnianie katolicyzmu, czego materialną emanacją jest choćby krakowski dzwon, z drugiej – ożywczy prąd reformacji.
Europa stanęła u progu długoletnich wojen, w których motywacje religijne splatały się, jak zwykle, z tymi bardziej przyziemnymi.

Jednym z pierwszych starć, w których sprawa doktryny reformatorskiej odegrała znaczną rolę, była walka Szwedów o uniezależnienie się od Danii, w efekcie której zaistniała interesująca nas dynastia Wazów.
Epizody z nią związane przypominam nieco od końca, co do początku zaś (który, jak to się często zdarza w tym blogu, opiszę dokładniej później).
Dziś, w środku lata, napomknę jedynie o sławnym narciarskim biegu Wazów, do owego początku nawiązującym za sprawą Gustawa I Wazy, dziadka Gustawa II Adolfa, od którego przed miesiącem zaczęliśmy pobieżne wałkowanie poczynań szwedzko – polskiej dynastii.


Gustaw II Adolf był, jak się wcześniej rzekło, skandynawskim zabijaką pierwszej wody.
Strategiem, ale też dzielnym wojownikiem, osobiście wiodącym swoje wojska do walki.
Nieraz też zdarzyło mu się solidnie oberwać, jak podczas bitwy pod Tczewem w sierpniu 1627 roku, kiedy ciężko zraniła go kula polskiego muszkietera (kostucha dopadła króla kilka lat później, w jednej z większych bitew wojny trzydziestoletniej, pod Lützen).

Panowanie nad przeprawą przez mokradła w górnym biegu Motławy, pomiędzy Tczewem a Lubiszewem, kilka razy w dziejach było stawką zmagań między armiami prącymi w kierunku Gdańska, a tymi, które owo parcie usiłowały powstrzymać.
Wraże zamysły Gustawa II Adolfa zmierzały ku opanowaniu ujścia Wisły z Gdańskiem, aby przejąć kontrolę nad zyskami z działalności portu.
Między innymi dzięki skutecznej obronie przez polskie siły grobli pod Tczewem zamysł ten się nie powiódł, jednakże w finale tej fazy polsko – szwedzkich starć, podsumowanym rozejmem w Altmarku (1629), naszym północnym sąsiadom udało się wytargować niezły procencik od gdańskich ceł.


Rozejm w Starym Targu (czyli Altmarku) był w znacznej mierze inspirowany przez dyplomację francuską, dążącą do wciągnięcia Szwecji na pełną skalę do działań wojny trzydziestoletniej na terenach niemieckich.
Katolickiej Francji nie przeszkadzało sprzymierzenie się z protestanckimi państwami niemieckimi, oraz Szwecją, przeciwko katolickim Habsburgom, bo to ich w pierwszym rzędzie chciała osłabić.
Historia tych paneuropejskich zmagań (1618 – 1648) była zmorą klasówkową w czasach szkolnych zapewne dla większości Czytelników, podobnie jak dla mnie.
Oszczędzę zatem szczegółów, dzieląc się jedynie (nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w tym blogu) uniwersalną refleksją o instrumentalnej roli religii we wszelkich zmaganiach o władzę.
Nie trzeba zresztą w tej sprawie sięgać daleko w przeszłość, wystarczy zajrzeć do aktualnej gazety aby dowiedzieć się, jak władca pewnego katolickiego kraju w środkowej Europie, przy wydajnej współpracy znacznej części katolickiej hierarchii, stara się wpychać ów kraj w orbitę wpływów sąsiedniego, prawosławnego mocarstwa.


Powyższe fotografie spoglądają poprzez stocznię i port gdański na północ, skąd onegdaj nadciągali szwedzcy najeźdźcy.
Zrobione są sprzed “Mlecznego Piotra”, jednej z enklaw życia artystycznego, wspaniale pleniącego się na terenach dawnej Stoczni im. Lenina (wcześniej – Stoczni Cesarskiej i Stoczni Schichaua).
Gdyby wejść na dach budynku, z pewnością dostrzegłoby się gdańską redę, na której wodach w listopadzie 1627 roku, niedługo po starciu tczewskim, rozegrała się morska potyczka zapamiętana w dziejach jako “bitwa pod Oliwą” .

 


Drodzy Czytelnicy!
Jak pewnie zauważyliście, od przeszło pięciu lat staram się przywoływać różne epizody z przeszłości z nadzieją, że może się to przydać Wam, jak i mnie samemu, do zrozumienia mechanizmu dziejów gatunku ludzkiego, a przez to – do nabrania potrzebnego dla zdrowia psychicznego dystansu do wydarzeń bieżących.
Jak dotychczas zamysł ten sprawdzał się jako tako, przynajmniej w odniesieniu do mnie.
Czuję wszelako, że wydarzenia lipca 2021 w Polsce, animowane przez “grupę trzymającą władzę”, zaczynają przekraczać granicę pozwalającą na ich bezemocjonalną obserwację i dobroduszne komentowanie.
Udaję się zatem do krain rzek i lasów – niedalekich wprawdzie, ale dających szansę na chwilowy oddech.
Wam również życzę dobrego odpoczynku przed, jak się wydaje, długim czasem zmagań o wysoką stawkę.

Podróżnicy

Rob Gonsalves – “Pływające wyspy”

Adwentowy czarny karnawał 2020, godny pióra Osieckiej czy Młynarskiego.
Korowody gości, sterowane gazetowymi anonsami w czarnych ramkach, przemieszczają się w funeralnym kontredansie z Witomińskiego, poprzez sopocki, Srebrzysko aż na Łostowicki,
Muzyka niezbyt skoczna, ale rytmiczna.
Na początku wodzirej z kosą, za nim w pierwszej parze Ciocia Pandemia z Wujem Kryzysem, potem – roje masek, które przy każdym kolejnym spotkaniu coraz lepiej nawzajem się rozpoznają, bo spotkania częste.
Zamaskowani żałobnicy idą dalej, pozostawiając w ciszy i spokoju Ich, których imiona przywołałem pod koniec poprzedniego wpisu.
To bliskie nam osoby, które wybrały się w podróż dokądś – tam, w feralnych ostatnich dniach listopada.
Każde z nich było podróżnikiem co się zowie, żyjącym blisko morza, często – na morzu czy dla morza. I dla nas.


  • Iwona
    Jako zdeklarowana feministka obruszyłaby się zapewne na określenie “Damski Noe“, ale w mojej pamięci pozostaje kimś właśnie takim.
    Kimś, kto robił wszystko, żeby ziemską naturę ocalić przed antropoceńskim potopem.
    Z biblijnym pierwowzorem łączyły Iwonę jeszcze trzy przynajmniej cechy: żegluga była Jej pasją, a poza tym – lubiła wino i nie lubiła Chama.
  • Zbyszek
    Kiedyś zbudowaliśmy razem dom; w jednej jego połówce mieszkamy dotychczas z Żonną, w drugiej Zbyszek spędził może z tydzień, po czym na długie lata wybrał się w świat. W czasie gdy w Polsce zebrano się przy Okrągłym Stole, Zbyszek zaprosił mnie do wspólnego rejsu łódką po egzotycznych wodach.
    Z różnych względów do rejsu nie doszło, mnie zaś pozostała jako pamiątka przepustka do ministerstwa bezpieki Jamajki, gdzie musiałem przedłużyć wizę.
    Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że wówczas w paszportach był uwidoczniony opis cech fizycznych właściciela, między innymi kolor oczu, który portier uznał za moje nazwisko.
    Więcej w tym akapicie o mnie niż o Zbyszku, ale to On inicjował przygody.
  • Tomek
    Powściągliwy w wypowiedziach i w wydatkach, wszelako obok masy zalet:
    miał nasz Tomek dwie słabostki,
    cygara i rosół z kostki .
    Sylwia (żona) w pięknych słowach Tomka pożegnała.
  • Wiesław
    W mojej pamięci – wzorzec siły spokoju, mądrości i rozwagi.
    Marzena (córka) w pięknych słowach Wiesława pożegnała.
  • Józef
    Znałem Józefa najmniej z wymienionych; był, podobnie jak Wiesław, przedstawicielem starszej od nas o numer generacji.
    Wiem wszakże na pewno, że podobnie jak Wiesław, był autorem nadzwyczaj udanego potomstwa.

 

500 lat upłynęło niedawno od momentu, gdy wyprawa pod wodzą Magellana sforsowała  cieśninę znaną obecnie pod jego imieniem i wypłynęła na bezmierne wody Pacyfiku.
Historię epokowego rejsu starałem się przypomnieć w pierwszych wpisach tego blogu w 2016 roku, uzupełniając ją opisem swoich prób podążania śladami Magellana (to informacja dla Czytelników od niedawna bywających na tej stronie i  jednocześnie zachęta, aby zajrzeć wstecz).
Jednym z najważniejszych źródeł dokumentujących wyprawę są dzienniki Antonio Pigafetty, wydane w polskim tłumaczeniu tylko raz, w 1992 roku. Opis wydarzenia wygląda tam tak:

Próbuję sobie wyobrazić święta Bożego Narodzenia 1520 roku załóg trzech okrętów, jakie pozostały w eskadrze po wcześniejszych perturbacjach.
Pożegnawszy kontynent amerykański 28 listopada, mieli jeszcze żeglarze zapewne zapasy wody i żywności tam pozyskane, zatem w miesiąc później mogli na pokładach nieco poświętować.
Czekały ich jednak kolejne prawie trzy miesiące żeglugi non – stop, której “uroki”, zwłaszcza kulinarne, możemy poznać w widocznym obok fragmencie zapisków Pigafetty (skopiowane z “Relacja z wyprawy Magellana dookoła świata” wyd. Novus Orbis Gdańsk 1992).
Lektura tej relacji po raz kolejny skłania do podziwu dla odwagi i wyobraźni, jak też do zadziwienia systemem wartości, który motywował wielkich odkrywców do ich epokowych poczynań. 


Ten sam zestaw zadziwień, co w przypadku wielkich odkrywców, bywa też naszym udziałem w odniesieniu do władców i polityków, których zwykło nazywać się wielkimi, bo potrafili bilans swoich działań w brudnawej generalnie sferze walki o władzę i jej utrzymanie zamknąć wynikiem dodatnim dla społeczeństw, a nie tylko dla siebie.
Taki był choćby Willy Brandt, niemiecki kanclerz z przełomu lat 60-tych i 70-tych XX wieku, laureat pokojowego Nobla.
“Niemiec o ludzkiej twarzy” – to określenie w ustach osób, które już w dorosłości przeżyły koszmar II wojny i okupacji, brzmiało jak prawdziwy komplement.
Symbolem tego, co zdziałał pożytecznego, było spontaniczne uklęknięcie przed pomnikiem Bohaterów Getta podczas wizyty w rządzonej przez komunistów Warszawie, dokładnie 50 lat temu. Okrągła rocznica, więc na jej uczczenie powstał m.in. świetny programik muzyczny, przepleciony wypowiedziami znanych historyków i polityków, który polecam zwłaszcza uwadze młodzieży, w obliczu intensywnego korygowania podstaw nauczania historii w polskich szkołach:
https://vimeo.com/487605284
Jeszcze jedno rocznicowe przypomnienie dla młodzieży: kilka dni po wizycie Brandta, ale bez związku z tym wydarzeniem, zaczął się nasz Grudzień’70


Zauważyliście zapewne między ilustracjami do tego wpisu niezwykłe, trącące surrealizmem obrazy Roba Gonsalvesa, które pasowały moim zdaniem do tekstu.
Wiadomo wszakże, że wpis bez Aninego obrazka jest pozbawiony najważniejszego waloru, więc niniejszym nadrabiamy (tym razem bez koloru, bo Artystka ma kontuzjowaną prawicę):
Na obrazku – widoczny z naszego okna po przeciwnej stronie ulicy domek imienniczki Żonny. Pani Ania pod koniec grudnia skończy 100 lat, co okoliczni mieszkańcy zamierzają uczcić w sposób zgodny z rygorami sanitarnymi
(i uważając, aby okolicznościowej pieśni urodzinowej nie odśpiewać w rutynowy sposób: “stooo laaat”)
Zatem jeszcze jedna okrągła rocznica grudniowa, jeszcze jedna podróż – tym razem ciągle trwająca, bo jak zapewnia Jubilatka prosząc o podwózki na kolejne wybory – nie spocznie zanim się dobra zmiana nie zmieni na dobre.


I tak, wyszedłszy od wspomnień o Podróżnikach, a znalazłszy się w sferze toastowej, spójrzmy na dokonanie – tym razem nie podróżnicze – Andrzeja “Tourbanika”, o którym szerzej wspomniałem w listopadowym artykule.
Mam nadzieję, że wklejenie tu fragmentów epokowej pracy zespołu przezeń kierowanego jest legalne. Czynię to z zapałem, bo mimo całej mojej mizerii lingwistycznej, a tym bardziej medycznej, konkluzje badań odczytuję jako w miarę optymistyczne, sygnalizujące mianowicie odwracalność pewnych zmian zachodzących w strukturach ludzkiego mózgu po spożyciu umiarkowanych ilości alkoholu. To jedna z najlepszych wiadomości upływającego miesiąca i roku.
Wznośmy zatem w odpowiednio umiarkowanym trybie kielichy za Podróżników, bez względu na to, który ze światów aktualnie przemierzają!!!


Z ostatniej chwili: od dawna wspólnie podróżujący Teresa i Michał postanowili usankcjonować tę praktykę stosownym urzędowym dokumentem. A więc jeszcze jedna miła okoliczność toastowa pod koniec roku! Tym razem śmiało można zaśpiewać: “Sto lat”!!!
Podsumowanie obrzędu w bardzo okrojonym składzie osobowym miało miejsce w kaszubskiej wiosce Hejtus, w domu sąsiadującym z Pomorskim Ośrodkiem Rehabilitacji Dzikich Zwierząt “Ostoja”.
Zupełny przypadek, ale jest to miejsce, do którego powstania i funkcjonowania w wielkim stopniu przyczyniła się Iwona, o której wspomniałem na początku. Rodzina prosiła, aby zamiast kłaść kwiaty na Jej mogile, przekazać datek na “Ostoję” właśnie. Jeśli możecie, zróbcie to także, Drodzy Czytelnicy!

Wałem do chrzcielnicy

Czasami, gdy we własnych zasobach nie znajdę zdjęcia odpowiedniego dla zilustrowania czegoś – tam w blogu, szukam go “w internetach”. Chcąc przybliżyć Czytelnikom tytuł tego artykuliku, wpisałem do wyszukiwarki Bing hasło: “Wał pomorski – obrazy” i wyskoczyło mi to, co widać poniżej.
Nie doszukujcie się, broń Boże, w tej obserwacji żadnych podtekstów; zważcie tylko, że do sieciowego oceanu informacyjnego należy podchodzić ostrożnie i krytycznie.

Wiecie już zatem, że tytułowy Wał – to ten Pomorski (trochę więcej o nim na końcu wpisu), a co do chrzcielnicy, spójrzcie obok, proszę.
Różne durnoty widuje się podróżując tu i ówdzie, ale te ogromne mozaikowe napisy na przyczółkach wiaduktów nowobudowanych dróg ekspresowych w Wielkopolsce niewątpliwie zaliczyć można do szczytowych osiągnięć “myśli”. Wymyślacze czegoś takiego (o ile oczywiście można tu operować kategoriami pracy rozumnej) chcieli być może zasugerować przejezdnej publiczności, że Polska moczy się w Wielkopolsce (chrzest przez zanurzenie), lub odwrotnie – że jest przez Wielkopolskę spryskiwana (chrzest przez polanie). Mogło także chodzić, choć to mniej prawdopodobne, o powiązanie faktu ochrzczenia Mieszka I (który ponoć “wcześniej  w takich pogrążony był błędach pogaństwa, że wedle swego zwyczaju siedmiu żon zażywał”) i jego podwładnych przez nienazwanych hierarchów z zachodniej Europy z tym, że najnowsze wiadukty budowane są dzięki finansowemu wsparciu zachodniej Europy. Tak czy inaczej pozostajemy w przeświadczeniu, że estetyka uzewnętrzniania ekscytacji religijnej przez dawnych Wielkopolan stała na wyższym poziomie niż obecnych, co ilustrują obrazki Nieocenionnej Żonny Anny.
Klinicznym przykładem potwierdzającym powyższą tezę jest koszmarne, naszym zdaniem, wyobrażenie Papieża Wojtyły przed ładnym, stareńkim i trzymającym miłe dla oka proporcje, kościółkiem w Gąsawie:

W Gąsawie znaleźliśmy się nieprzypadkowo: ta niepozorna miejscowość miała we wczesnym okresie kształtowania się państwa piastowskiego większe niż dzisiaj znaczenie, podkreślone przez zwołanie tam w 1227 roku zjazdu książąt dzielnicowych. Jak wiadomo, potomkowie Krzywoustego prali się notorycznie i usiłując podporządkować sobie jedni drugich sięgali do bogatego arsenału metod politycznych epoki średniowiecza, z których spora część nie uległa większym zmianom do dzisiaj.
Podczas zjazdu w Gąsawie krakowski książę – senior ziem polskich Leszek Biały został więc po prostu zamordowany, gdy uciekał konno bez odzienia z łaźni, w której zaskoczyli go ludzie Świętopełka Gdańskiego .
Tenże wybitny (choć na lokalną skalę) władca wschodniego Pomorza, przybył na wspomniany zjazd w Gąsawie być może trasą podobną jak my z Gdańska, czyli przez Wał Pomorski. Niefortunną ucieczkę Leszka Białego z gąsawskiej łaźni upamiętnia zaś kontrowersyjnej klasy monument.

W krótkiej ekskursji po “Chrzcielnicy” było mi dane towarzyszyć dwóm Annom:  jednej zawdzięczamy rysunki i niektóre zdjęcia, drugiej zaś to, że będąc  naturalizowaną Wielkopolanką, świetnie zorientowaną w lokalnych ciekawostkach zawiozła nas z dużą wprawą do kilku z nich. Niektóre znane (choćby ze szkolnych wycieczek) jak: zamek kórnicki, pałace w Biedrusku czy Owińskach i zespół klasztorny tamże, oraz wspomniane i zilustrowane powyżej urokliwe drewniane kościółki. Także dzieło z przełomu tysiącleci (tego ostatniego!) – zaprojektowane i zbudowane od A do Z w Murowanej Goślinie “nowe – stare” miasteczko Zielone Wzgórza.

Zdarzyły się też wielkopolskie perełki nieznane (przynajmniej nam, przybyszom zza Wału Pomorskiego), spośród których zdecydowanie wyróżniamy Wyspę Edwarda, położoną na jeziorze Raczyńskim, w miejscowości Zaniemyśl i od pewnego czasu połączoną z kontynentem chybotliwą pływającą kładką, zafundowaną przez Unię.
Edward Raczyński, wielce zasłużony na licznych polach, lecz bujnego najwyraźniej charakteru arystokrata, do niezliczonych ekstrawagancji swojej doczesnej aktywności dołożył efektowny finisz poprzez odstrzelenie sobie głowy z niewielkiej armatki, którą widać na jednej z poniższych fotografii.

 Wielkopolskę zamieszkują Wielkopolanie którzy, obok wielkich zasług dla fundowania i podtrzymania polskiej państwowości, mają też opinię ludzi gospodarnych i praktycznych.
Rzuciło nam się w oczy kilka przykładów tych cnót, częstokroć uwidacznianych na stosownych inskrypcjach. Co do twarogu – wydawało się z daleka, że chodzi o sławne miejscowe specjały mleczarskie…

Wielkopolską przedsiębiorczością wykazał się także mieszkaniec Chodzieży, który po zadaniu nam kilku kontrolnych pytań na temat przebiegu epidemii na Wybrzeżu etc., zagadnął uprzejmie o możliwość przyznania mu piątala, do wykorzystania w pobliskim sklepie 24h. Miasteczko jest wszakże zacne, sławne fabryką fajansów i zdobne efektownymi dwoma rynkami, oraz licznymi świątyniami, a także prowokujące swą nazwą limerykowe rymy:

Raz katecheta z Chodzieży
badał, gdzie punkt “G” leży,
by metodycznie,
systematycznie,
objaśniać to młodzieży

 


Praktyczny zmysł obywateli “Chrzcielnicy” przejawiał się od wieków, choćby wtedy, gdy pod Ujściem w lipcu 1655 roku zebrały się rzesze pospolitego ruszenia wielkopolskiego , które szybko podało tyły przed nadciągającą armią szwedzką, bo przecież nadchodził czas żniw. Zdecydowało się ujść spod Ujścia.

Gwoli prawdy historycznej trzeba wszakże wspomnieć, że w późniejszych etapach zwalczania “potopu” Wielkopolanie stawali dzielnie,
goniąc Szweda i oblegając aż w dalekiej duńskiej Koldyndze. Wspomnialem o tym przed rokiem , ilustrując informację stosownym obrazem tego samego twórcy, który uwiecznił widoczną obok scenę spod Ujścia, czyli Józefa Brandta


Leżące nad Notecią Ujście przez wieki strzegło biegnącej wzdłuż tej rzeki granicy wielkopolsko – pomorskiej, a z czasem  polsko – niemieckiej.
Na północ od Noteci rozciąga się Wał Pomorski, kojarzony głównie z pasem umocnień, mających pod koniec II wojny światowej utrudniać posuwanie się sowieckiego frontu w kierunku Berlina. Został po ciężkich walkach przełamany przez działającą w ramach tego frontu armię polską, co ma swój smaczek historyczny, ponieważ zbudowano go na początku lat trzydziestych XX wieku dla obrony niemieckiego Pomorza przed… agresją ze strony ledwie co odrodzonego Państwa Polskiego.
Godzi się wspomnieć, że w klasyfikacji geologicznej tych terenów termin “Wał Pomorski” używany jest dla określenia antyklinorium (czyli wypiętrzenia warstw w postaci “grzbietu”), powstałego w erze mezozoicznej wskutek ruchów tektonicznych.
A dla nas to po prostu wielkiej urody tereny, obfitujące w lasy, jeziora i wymarzone na spływy kajakowe rzeki. Takie jak Grabowa, której fragment nie bez trudu pokonaliśmy w drodze Wałem do Chrzcielnicy (całość drogi dla pewności przebywając samochodem).

 

 

Na okoliczność końca słońca



Powiecie pewnie, że nadmiernie już ostatnio przynudzam z Gdańskiem i okolicami, na dodatek upiększając ten wpis na wstępie znaną z milionów pocztówek panoramką (tym razem złapaną sprzed sklepu znanej, do niedawna krajowej sieci, mieszczącego się na Cygańskiej Górze ).
Na swoje usprawiedliwienie wspomnę jedynie o wiadomej epidemii, która drastycznie ograniczyła możliwość przemieszczania się w bardziej egzotyczne strony, zaś Trójmiasto latem bywa atrakcyjne.
W tym roku jednak prawie nikt nam tu nie mówi w obcych językach, a polski ograniczony jest na ogół do kilku podstawowych słów.

  • Nie jest żadnym odkryciem konstatacja, że splot historycznych okoliczności uczynił Gdańsk, używając terminologii optycznej, z jednej strony soczewką skupiającą przełomy dziejowe w jednym punkcie, z drugiej zaś – soczewką rozpraszającą, dzięki której obserwator może z jednego miejsca mieć ogląd szerokiej perspektywy.
    Sławny ziomal Jan Heweliusz położył wielkie zasługi w rozwoju technik obserwacyjnych (jak też warzelniczych!) także po to, aby można było uznać Gdańsk za dobre miejsce do, trzymając się optycznej narracji, zastanowienia się nad pewnymi zbieżnymi cechami natury zjawisk historycznych oraz natury światła.
    Ta ostatnia wykazuje, jak w końcu po wiekach sporów uzgodniła większość uczonych, cechy dualne –  łączące właściwości falowe z korpuskularnymi, czyli cząsteczkowymi (proszę fizyków o wyrozumiałość).
    Naciągając i upraszczając paralele można dostrzec podobnego typu dualizm także w funkcjonowaniu ludzkich społeczeństw; niosące energię korpuskuły (tu: jednostki człowiecze) komasowane są w zbiorowościach podlegających falowaniom, jak też załamaniom, odbiciom, rozszczepianiu, skupianiu, a także – pochłanianiu.
  • Powyższe odkrywcze porównania przyszły mi do głowy, gdy w ostatnich dniach (jak co roku na przełomie sierpnia i września) nasze piękne miasto stało się areną trudnych do wyjaśnienia na gruncie ścisłego rozumu zjawisk.
    Dystans niewielu godzin dzieli okazje rocznicowe odległych o kilkadziesiąt lat przełomów dziejowych, które zbiegiem okoliczności zaistniały w Gdańsku: podpisania porozumień 31 sierpnia 1980 i pierwszych strzałów II wojny światowej 1 września 1939.
    Zaletą bliskości terminów obchodów jest, z punktu widzenia korpuskuł dominujących (tu zdecydowanie odchodzimy od fizycznych odniesień), uproszczenie logistyczne, pozwalające na wygłoszenie co najmniej dwóch przemówień w niemal jednym czasie i miejscu.
  • Z przemówień tegorocznych wypłynęło potwierdzenie znanego już od pewnego czasu faktu, że świetlna fala sprzed czterdziestu lat, strumień cząstek o potężnej energii, uległ rozszczepieniu, częściowemu pochłonięciu przez ciemną materię, a także licznym zafalowaniom.
    Upewnić się co do słuszności powyższej obserwacji można, rzucając okiem na sławne sierpniowe “Tablice 21 postulatów” i porównując ich treść z tym, co od kilku lat głoszą rozszczepiające się coraz bardziej, niestety, fale.
    Organizacja opatrująca się historyczną, ukutą przed czterdziestu laty nazwą, wszczęła ostatnio idiotyczną awanturę o zabranie rzeczonych tablic z doskonale urządzonej wystawy specjalnie zbudowanego Europejskiego Centrum Solidarności.
    Podejrzewam, że będąc w ostatnim czasie już tylko smętną przyporą koślawej partyjno – rządowej budowli, organizacja ta może mieć w zamyśle dyskretne wyretuszowanie pierwszych punktów zapisanych na tablicach, domagających się niezależności związków zawodowych od władz, wolności środków przekazu, czy form protestu. Podobnie jak, ręka w rękę z obecną władzą, pracuje usilnie nad wykrzywianiem historii po to, by zasługi ludzi tej władzy niechętnych ukryć, bądź przypisać je osobom “słuszniejszym”.
  • Falową naturę historii obrazuje nieźle to, co od niedawna dzieje się na sąsiedniej Białorusi, gdzie zdjęcia tamtejszego kacyka przypominać mogą sceny z Bukaresztu pod koniec “jesieni ludów” 1989 roku.
    “Geniusz Karpat“, “Caudillo”, “Führer”, “Bat’ka”, “Umiłowany Przywódca”, “Duce”, “El Commandante”, “Prezes”, czy jak tam ich nazywano – jeśli nawet uniknęli gwałtownej śmierci, to prędzej czy później bywali eksmitowani z mauzoleów, które miały im zapewniać wieczną i wdzięczną pamięć ludu.
    Niepomni tego wciąż rodzą się chętni do wszechwładzy w złudnej nadziei, że ich losy na obu brzegach Styksu  potoczą się milej, niż w przypadku poprzedników. Nie potoczą się.
  • Jeszcze kilka słów o innej fali, wiślanej mianowicie, która spływa z Warszawy do Gdańska wzbogacona o awaryjnie zrzucone stołeczne ścieki. 
    Partia i rząd jednoznacznie wskazują na sprawcę awarii, którym ma być Pan T.
    Szczęśliwie zawsze jest wina jakiegoś Pana T.
    Ja zaś powtarzam to, co napisałem na tych łamach rok temu, przy okazji identycznego nieszczęścia: złagodzić sytuację pomogłoby natychmiastowe zamknięcie wszystkich warszawskich pisuarów.
    Wiem, co piszę, bo w dziedzinie ścieków mam kompetencje zawodowe, w przeciwieństwie do rozważań historycznych, które snuję najzupełniej amatorsko.

 

 

 

 

 

 

 

Sopot

  •  Widniejący obok obraz mógłby sugerować kontynuację ptasich motywów, podjętych w poprzednim wpisie blogowym, ale nie – wyobrażona na nim mewa, będąca centralnym fragmentem herbu Sopotu, ma jedynie zasygnalizować zamysł poświęcenia kilku zdań temu unikalnemu miastu, objętemu w swoim czasie granicami Wolnego Miasta Gdańska.
    Jak przypomnieliśmy wcześniej, granica ta biegła wzdłuż potoku Swelinia, po którego drugiej stronie było polskie już – do 1939 roku – Orłowo (jednak znowu ptasie nawiązanie…), gdzie morenowe wzgórza kaszubskie toną w pochłaniających systematycznie ich klifowe urwiska morskich wodach.
  • Ludzie przywędrowali w te strony wkrótce po ustąpieniu lodowca skandynawskiego, który był sprawcą porzeźbienia terenu, no i powstania Bałtyku, a więc dobre kilka tysięcy lat temu. Łowili ryby, polowali na foki i próbowali to i owo uprawiać używając kamiennych narzędzi, bo była to epoka kamienia gładzonego, czyli neolitu. Relikty tamtego czasu znajdowano także w Sopocie, zwłaszcza w rejonie, gdzie znacznie później, bo około VIII wieku pobudowano grodzisko, zrekonstruowane obecnie w formie ciekawego skansenu archeologicznego.
    Zdjęcia obrazują grodzisko (fot. z sieci), oraz sopocką plażę (fot. prywatna) wkrótce po zlodowaceniach, kiedy jeszcze zdarzały się prawdziwe zimy .
    Kim byli ówcześni Pomorzanie: Germanami, jak chcieli niektórzy fachowcy niemieccy, czy Słowianami, do czego przekonują polscy zwolennicy teorii autochtonicznej  – nie da się przesądzić, choćby z powodu braku zachowanych nagrań mowy, jaką się posługiwali.
  • Pewne jest natomiast, że po upływie kolejnego tysiąca lat zaczęto doceniać lecznicze walory miejscowych źródeł solankowych i tworzyć infrastrukturę, pozwalającą zarobić na kuracjach ludzi chorych, oraz hipochondryków. Tak w XIX wieku szybko powstał kurort, z czasem obrastający instytucjami towarzyszącymi, jak tory wyścigów konnych, kasyno, molo, korty tenisowe, czy Opera Leśna.
    W okresie przynależności do Wolnego Miasta Gdańska, Sopot był już zdrojowiskiem o europejskiej renomie, konkurującym w skuteczności drenażu portfeli kuracjuszy z Monte Carlo, Baden-Baden czy Karlowymi Varami.
    Życie kulturalne w owym czasie bogate było w przedstawiane gościnnie wydarzenia odtwórcze, często wysokiej rangi artystycznej, wśród których prym wiodły sławne festiwale wagnerowskie w Operze Leśnej – jednak wybitnych twórców stale rezydujących w Sopocie trudno byłoby wskazać.
  • Sytuacja odwróciła się kompletnie po II wojnie światowej; historyczna zawierucha wymiotła dotychczasowych mieszkańców i osadziła w ich miejsce nowych, wśród których roiło się od postaci noszących głowy w chmurach, potrafiących nie tylko tworzyć dzieła wysokiej kultury, ale też klimat miejsca w niezwykłym stopniu uduchowionego artystycznie.
    Pomocna w tym była zachowana w ogromnej większości tkanka miejska, pozwalająca przybyszom od razu podjąć w miarę normalne życie, w którym reanimowane na siermiężną skalę przybytki gastronomiczne i kulturalne  miały ważny udział.
    Dobrze jest czasem pogadać z sopocianami przy piwie, a gdy się nie da – odwiedzić ich, wspinając się z trudem na zbocza nekropolii przy Malczewskiego.
  • Gdyby istniał obiektywny wskaźnik opisujący relację wpływu miast na życie kulturalne, naukowe, sportowe czy polityczne kraju do liczby mieszkańców tych miast, Sopot znalazłby się z pewnością “na pudle”.
    Wymienianie nazwisk i związanych z nimi dokonań pozostawię licznym poważniejszym i obszerniejszym niż ten blog publikacjom, przypomnę może tylko dla przykładu, że w całkiem nieodległej przeszłości jeden z mieszkańców Sopotu był premierem, a inny w tym samym czasie – prezydentem Polski. Panowie ci potrafili, mimo zasadniczych różnic w poglądach i interesach politycznych, rozmawiać, trącając się przy tym niejednym kieliszkiem wina.
    Drugi z nich miał wszakże (nieuświadomione przezeń zapewne) nieszczęście posiadania brata bliźniaka; stan nieuświadomienia owego nieszczęścia jest zresztą ciągle udziałem z grubsza biorąc połowy polskiego społeczeństwa.
  • Wróćmy wszakże do sopockiej atmosfery z lat sześćdziesiątych XX wieku, gdy raczkował tam polski big – beat, gdy w Non – Stopie zaczynały swoją karierę zespoły o dwukolorowych nazwach (obowiązkowo z czarnym jako jednym z tych kolorów) i legendarni soliści, gdy na hipodromie obstawiano wyniki gonitw w kasach Państwowych Torów Wyścigów Konnych, zaś w zakonspirowanych melinach kwitły inne, nielegalne według ludowej władzy, formy hazardu. Hazard  i szemrane interesy w podziemiu, “Perła Bałtyku” i wódka z zakąską na powierzchni, oraz artystyczny duch unoszący się powyżej – to był Sopot tamtych lat.
  • Każdemu, kto zechciałby wczuć się w tę atmosferę, polecam lekturę książki, która stała się białym krukiem już w momencie wydania. “Derda” to nazwa bardzo popularnej w owym czasie i owym miejscu gry karcianej, którą Autor chciałby przywrócić światu, wyjaśniając jej zasady na tle kryminalnej intrygi i z autopsji znanych mu obrazów Sopotu czasów gomułkowskich. Niech pozostanie tak, że Ryszard Zienkiewicz będzie jedyną wymienioną z nazwiska osobą w tym wpisie, bo jego pasjonacka i bezinteresowna działalność dotykającą tematyki sopockiej (a poza “Derdą” wydał także bazującą na własnych zbiorach monografię “Z pocztowych dziejów Sopotu”), oraz całkowicie niecelebrycki sposób bycia sprawiają, że “po prostu mu się to należało”.
    Na koniec akapitu zostawiam to, co powinno być na początku, to znaczy fotografie okładki pierwszego z wydanych drukiem dzieł Zienkiewicza, oraz ostatnich stron tego wiekopomnego wydawnictwa:
  • Napomknęliśmy dotąd pokrótce o niektórych sopockich przewagach, pozwólcie zatem zakończyć ten artykuł wzmianką o akademickich aspektach życia miasta.
    Powstało tam po wojnie i w większości dotychczas funkcjonuje (chociaż z reguły w zmienionych formach organizacyjnych) wiele poważnych instytucji, jak choćby Instytut Oceanologii PAN i Oddział Geologii Morza , Akademia Sztuk Pięknych, oraz będąca zalążkiem Uniwersytetu Gdańskiego – Wyższa Szkoła Handlu Morskiego.
    Ta ostatnia przyciągnęła niedługo po zakończeniu wojny dwójkę młodych ludzi, którzy – niezależnie od ich planów akademickich – wzięli ślub w sopockim magistracie.

    Nie zdążyłem szczegółowo tego zweryfikować, ale chyba kilka miesięcy przekoczowali w Sopocie, zanim przeprowadzili się do Gdańska – Wrzeszcza, gdzie przyszedł na świat ich pierworodny syn Piotr.
    Domniemywać zatem można, że prawdziwe początki Piotra tkwią w Sopocie, co miasto stara się zaakcentować w widoczny na zdjęciu sposób.

  • Sopot jak zwykle w letnim sezonie pełen jest turystów, którzy w tym roku do tradycyjnego ekwiwalentu pieniężnego za pozyskane tu atrakcje, dokładają jeszcze małe złośliwe wirusy, które oby jak najszybciej pozdychały!
    Bądźmy zdrowi na ciele i umyśle!

Ornitologia

 

Doroczny pobyt nad kaszubskim jeziorem w campingowych przyczepkach, w gronie przyjaciół, a przez jakiś czas – także gromady rodzinnego drobiazgu.
Przy ognisku pomimo starań nie udaje się uniknąć nawiązań do aktualnych tematów. W ostrym cieniu jeziornej mgły jawią się sylwetki kaczek, co skłania do ptasich rozważań, niesionych frazą narodowego eposu:

Gdziekolwiek w Polszcze, gdyście ku górze spojrzeli,
szybował w majestacie piastowski orzeł bielik,
z rozpostartemi skrzydły, co go unosiły
w powietrznych prądach w górę, by nie tracił siły
daremnie, lecz by orlim swym wzrokiem dostrzegał
co dla kraju najlepsze, w czym kraju potrzeba.

Pomny był ptak królewski zniewagi zaznanej
od moskiewskich pachołków: korony zabranej
razem z myśli swobodą tych, co myśleć zwykli,
i jak potem: „Duch zstąpił!” gromkim chórem krzykli,
wkrótce znowu w koronie ptaszysko nam lata,
zaś „ta ziemia” wróciła znów do „tego świata″.

Rychło wszakże w dół patrząc zoczyło ptaszydło,
że dość wielu zwycięzcom zwycięstwo wnet zbrzydło
i poczęli tych drugich darzyć brzydkim śmiechem,
chcąc Lechitom zastąpić Lecha innym Lechem,
krzycząc, że ból ich lepszy i większe zasługi
i że się im należy, choć kraj wpada w długi!

Gdy  spytano o orła narodu połowę,
ta orzekła, by przydać mu skrzydło… drobiowe
w miejsce jednego z orlich, bowiem suwerena
dziwi lot zbyt swobodny, bez usterowienia.
Słysząc to dumny orzeł zasępił się wielce,
że nie daj Bóg, a zechcą nałożyć mu lejce…

I raz jeszcze na “Ducha” obejrzał się bielik,
bowiem dostrzegł go u tych, którzy myśleć chcieli
dla swych dzieci i wnuków o dobrej przyszłości,
o dobrych przodków czynach, o z życia radości.
I uwierzył w odmianę oblicza “tej ziemi”
i w swój lot: znów swobodny, ze skrzydły własnemi!

Na koniec jeszcze inne ptactwo, troszkę czupurne, ale bez podtekstów:

Tępy wzrok fok

Na początek podzielę się spostrzeżeniem pod własnym adresem: nie należy zaczynać pisania czegokolwiek od wymyślenia tytułu, który powinien raczej pojawić się po ukształtowaniu treści tego, co próbuje się napisać.
Tytuł tego wpisu przyszedł mi do głowy jako niezły motyw do rapu w wykonaniu któregoś z pretendentów do prezydentury, ale już następnego dnia naoczna obserwacja wykazała fałszywość tytułowej tezy (mimo to tytułu nie zmieniłem, aby zobrazować ten krótki wywód).
Foki bowiem mają wzrok bystry i myślący (chciałoby się powiedzieć: “ostry”, ale ten przymiotnik w prezydenckim rapie już zaistniał w odniesieniu do rzadkiego zjawiska atmosferycznego, jakim bywa cień mgły), co dane nam było stwierdzić podczas wizyty w fokarium Stacji Morskiej w Helu.

Zaaranżowana w szybkim trybie przez dwie Iwony (zauważam skądinąd, że imieniem tym legitymują się z reguły Panie kreatywne, energiczne, pełne pasji i życzliwości) rodzinna wycieczka pozwoliła nam spotkać osoby o podobnym jak one poziomie entuzjazmu i optymizmu, oraz rzucić okiem na ich dokonania.
Choćby na Muzeum Helu, gdzie ponure bunkry ogromnej baterii artyleryjskiej pasjonaci przekształcili w ekspozycję etnograficzno – historyczno – przyrodniczą, pełną w dodatku wesołego ptactwa i wszelakiej roślinności, albo na znakomicie dla celów ekopoznawczych urządzony czubek helskiego półwyspu.

Półwysep Helski bywał w historii domeną różnych władztw, czasem w całości, czasem zaś “w kawałkach” (o takiej konfiguracji wspomniałem tu).
Rzadko pamiętanym epizodem była podjęta w XVII stuleciu próba stworzenia na nim polskiego portu wojennego, a także datowana na podobny czas katastrofa wiozącego do Gdańska gorzałkę statku “Lübeck” ; symboliczne zaznaczenie bliskości kontaktów obu hanzeatyckich miast, podkreślone “ukaszubioną” nazwą wydmowego wzgórza, przy dobrej pogodzie widocznego poprzez Zatokę Gdańską.


Za czasów przywołanego w poprzednim wpisie napoleońskiego Wolnego Miasta półwysep od nasady po czubek należał do Gdańska, ale kolejne, międzywojenne Wolne Miasto widziało już Hel jako polską, mocno ufortyfikowaną enklawę.
Ten niezwykle burzliwy czas został już w tysiącu źródeł gruntownie opisany i zilustrowany, pozwólmy sobie zatem tylko na krótką i całkowicie amatorską obserwację związaną z pozostałościami ówczesnej architektury (fachowców proszę o wyrozumiałość).
Paradoksalnie imponujące i nowatorskie, modernistyczne rozwiązania płynące z niemieckiej szkoły Bauhausu w dużo mniejszym stopniu odcisnęły się na architektonicznym wizerunku Gdańska, niż budowanej niemal od podstaw przez odrodzone państwo polskie Gdyni, która do dziś jest jednym z największych w świecie (chyba obok Tel Awiwu) skupisk efektownego modernizmu.

Gdańsk międzywojenny hołdował formom bardziej tradycyjnym, ale takie budowle jak obecny Wydział Farmacji GUMed, hotelik Gdańskiej Fundacji Innowacji Społecznej, kościół Chrystusa Króla, czy adaptowana właśnie na apartamentowiec poczta, bronią się ciągle jako niezłe przykłady architektury modernistycznej.

Najważniejszym natomiast w opinii autora obiektem jest wrzeszczańska szkoła mieszcząca II Liceum Ogólnokształcące, stojąca w rodzimym zakątku Güntera Grassa i wspomniana przezeń w “Blaszanym bębenku” .


Wyjątkowość “dwójki” bierze się stąd, że poza formą architektoniczną może się ona poszczycić  wydaniem trzeciego już pokolenia nie byle jakich absolwentów.
Marysia skończyła egzaminy maturalne tuż przed urządzeniem w szkole komisji wyborczej, jej Mama i Dziadek – odpowiednio wcześniej.

A wybory o tak wielkiej wadze, że nawet Lechia Gdańsk trzyma kciuki za Legię Warszawa. Wkrótce okaże się, czy skutecznie.