2 x Wolne

Domyślacie się zapewne po lekturze poprzedniego wpisu, że w tytule chodzi o Wolne Miasto Gdańsk. Dubeltowy mnożnik przypomina zaś o tym, że status wolnego miasta Gdańsk miał w historii dwukrotnie, o czym napomknę jeszcze później.
Odwiedziliśmy w kwietniu najdalej na wschód i na zachód wysunięte punkty granicy WMG (tego nowszego, z lat 1920 – 1939) w Przebrnie i Połęczynie, spójrzmy więc na czubki wystające w kierunku pozostałych dwóch głównych kierunków róży wiatrów.
Na zdjęciach powyżej – ujście potoku Swelinia, który jest chyba sopockim Kamiennym Potokiem, a w każdym razie – z całą pewnością stanowił w okresie międzywojennym granicę między Wolnym Miastem Gdańsk, a przyznanymi Polsce terenami, na których rychło zaczęła kwitnąć Gdynia.
Łatwe do osiągnięcia piechotą lub rowerem miejsce (najprościej – “Aleją Wisielców” od Grand Hotelu), bywało także punktem granicznym w różnych konfiguracjach odleglejszej miejscowej historii.
O barwnych epizodach i wyjątkowych kuracyjnych klimatach Sopotu napiszę coś niebawem, podobnie jak o fenomenie pobliskiej Gdyni.
Tymczasem wyruszmy na południe. Niedalekie wprawdzie, ale w maju świecące i pachnące połaciami rzepaku, z którego pszczoły robią miód, a ludzie – olej kuchenny i biopaliwa.
Najpewniej dlatego gminna wieś na skraju Żuław nosi brzęczącą nazwę Pszczółki (aczkolwiek w czasach przynależności do Prus, a potem W.M.Gdańska nazywała się Hohenstein – absolutnie bez polotu). 
Z Pszczółek warto zboczyć odrobinę na zachód, dobrą ścieżką rowerową urządzoną na trasie dawnej linii kolejowej, aby po kilku kilometrach i przejechaniu pod autostradą A1 trafić do pradawnego folwarku Żelisławki, szczycącego się nieźle zachowanym pałacem i parkiem, oraz – nieczynną niestety – gorzelnią.

Za Pszczółkami, jadąc na południe wzdłuż drogi krajowej nr 1, mija się kolejny punkt granicy polsko – gdańskiej, będący tuż przed wybuchem wojny miejscem jednego z wielu epizodów prowokacyjno – propagandowych, okupionego śmiercią polskiego żołnierza z lokalnego posterunku. Linia graniczna zmierzała tu w kierunku niedalekiej już Wisły, wzdłuż której biegła na południe, pozostawiając po polskiej stronie Tczew, a po gdańskiej – Żuławy.

Nie da się przejechać Wisły w samym Tczewie, bo zabytkowy stary most jest (na szczęście, bo już się sypał) w remoncie, więc trzeba to zrobić kilka kilometrów za miastem, przez most w Knybawie.
Zbudowany on został na początku wojny jako element autostrady Berlin – Królewiec, o poprowadzenie której przez tereny polskie toczyła się awantura, będąca dla pewnego niewysokiego jegomościa z grzywką i wąsikiem jednym z pretekstów do najazdu na Polskę w 1939 roku.
Pas nośny tego mostu widać na bliższym planie zdjęcia Tczewa, zrobionego z odległych o ponad 10 km w linii prostej Mątowów Wielkich (a może Mątów, lub Mątowych? – pytanie do polonistów), słynnych głównie jako miejsce urodzin błogosławionej/świętej (w zależności od przekonania czczących ją wyznawców) Doroty .

Wąskie i dość kręte, ale puste i dzięki temu przyjazne żuławskie drogi, prowadzą wzdłuż potężnego wiślanego wału w kierunku Białej Góry, mijając po drodze Piekło – wioskę znaną jako mała polska enklawa na pruskich, a potem gdańskich Żuławach. W latach trzydziestych XX wieku stanął tam budynek polskiej szkoły, okazale prezentujący się za polem rzepaku.
Biała Góra to miejsce ciekawe, bo:
1. w XIX wieku powstał tu imponujący zespół śluz, regulujących rozdział wód pomiędzy Wisłę a Nogat w związku z wielowiekowymi zatargami Gdańska i Elbląga w tej sprawie,
2. w średniowieczu funkcjonował tu ważny gród warowny Zantyr, będący zwłaszcza w XIII wieku przedmiotem napaści, obron i transakcji pomiędzy kotłującymi się intensywnie w różnych konfiguracjach plemionami Pruskimi, książętami piastowskimi, książętami pomorskimi, krzyżakami i innymi zakonami, a nawet władcami saskimi czy czeskimi . Nic z tego grodziszcza nie zostało, lecz archeolodzy starają się przynajmniej w miarę dokładnie odtworzyć jego lokalizację i zarysy.
3. w ostatnich latach urządzono w Białej Górze efektowną przystań, zamykającą świetne wodniackie przedsięwzięcie – “Pętlę Żuławską”
4. tu w końcu znajdował się w latach międzywojennych styk trzech granic: polskiej, niemieckiej i Wolnego Miasta Gdańska, będący najdalej na południe położonym punktem tego ostatniego, no i celem naszej wycieczki.

Znalazłszy się spory kawał drogi od domu, postanowiliśmy dołożyć jeszcze trochę kilometrów, aby poprzez przepiękną krainę kiepskich nawierzchni, czyli opisywany już kiedyś na tych niepapierowych łamach Oberland , dotrzeć do miejsca wiążącego się z historią pierwszego z tytułowych Wolnych.
Trzeba było w tym celu przemknąć przez więzienny Sztum, potem Kwidzyn – słynący najdłuższym ponoć na świecie gdaniskiem (czyli murowaną sławojką z prowadzącym do niej korytarzem), czy równie krzyżackie w charakterze kościelno – zamkowych “projektów typowych” Prabuty.

Nawiasem mówiąc to okolice, na których w połowie 1920 roku przeprowadzono wyjątkowo niefortunny dla Polski plebiscyt, wskazujący na wolę przytłaczającej większości mieszkańców pozostania w granicach Prus/Niemiec.
O jeszcze jednej krzyżackiej ciekawostce trzeba wspomnieć: w Przezmarku jest zrujnowany zamek, który z powodzeniem stara się ożywić obecny właściciel.  Pan ów dla uwiarygodnienia przedsięwzięcia dopisał sobie przed polskim nazwiskiem “von”. Warto zajechać i posłuchać entuzjasty!


No i nareszcie docieramy tam, gdzie najpewniej została dopracowana koncepcja pierwszego Wolnego Miasta Gdańska. Cesarz Napoleon, jeden z największych geniuszy politycznych i strategiczno – wojskowych wszechczasów, a co się z tym nieodzownie wiąże – jeden z największych niegodziwców wszechczasów, piorąc Prusów (ale już tych nowożytnych, czyli raczej Prusaków, a w każdym razie – obywateli Królestwa Prus) oraz Rusów w kampanii 1807 roku, zakwaterował wraz z całym dworem w Finckenstein, zwanym obecnie Kamieńcem. (Zwróćcie proszę uwagę, że na ogrodzeniu zrujnowanego pałacu, oprócz przywołującej historię, marmurowej inskrypcji napoleońskiej, widnieje też przywołująca dzień dzisiejszy szmaciana inskrypcja dudowa, zachęcająca miejscową ludność do odnowienia kadencji nominalnego szefa państwa polskiego).

Mały Korsykanin miał podczas tego trwającego od kwietnia do czerwca 1807 pobytu dwa strategiczne cele: spędzić mile czas z Marią Walewską, a w wolnych chwilach – uporządkować według swej wizji sprawy wschodniej Europy. Epizodycznie grywał też w oczko, o czym przypomniał niedawno niezrównany szperacz w dziejach Gdańska i okolic Pan Andrzej Januszajtis, przywołując arcyciekawe pamiętniki Józefa Wybickiego, jednego z karcianych partnerów Jego Cesarskiej Mości. Napoleon wykroił także dwa dni na odwiedzenie zdobytego właśnie przez swoje wojska Gdańska.
Niedługo po tym wydarzeniu podpisany został  pokój w Tylży, którego jednym z ważnych ustaleń było powołanie Wolnego Miasta Gdańska. Żywot tego tworu był wszakże równie nietrwały jak francuskiego cesarstwa i skończył się w myśl postanowień Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku.


Doczytując zapomniane, lub nieznane mi informacje dotyczące dwóch “wolnomiejskich” gdańskich epizodów, łatwo znajduję tak paralele, jak i przeciwstawności obu sytuacji. Z punktu widzenia historycznego laika wyglądają one z grubsza tak:
1. W 1807 roku Francuzi z entuzjazmem umierali za Cesarza, co w opisywanym tu przypadku oznaczało, że również za Gdańsk (podczas oblężenia miasta, a kilka lat później – przy obronie przed jego odbiciem przez Prusaków i Rosjan).
W 1939 roku Francuzi, zobowiązani do pomocy Polsce wobec niemieckiej agresji, demonstrowali pod hasłem “nie chcemy umierać za Gdańsk”. Jak wiadomo Niemcy nie dali im wówczas wiele czasu na demonstracje, najeżdżając Francję niewiele miesięcy po Polsce.
Ciekawą klamrą czasową jest wojskowy cmentarz francuski w Gdańsku, na którym leżą jeńcy z czasu II wojny światowej, a który został urządzony w przypuszczalnym miejscu pochówku żołnierzy napoleońskich, poległych przy zdobywaniu miasta w 1807 roku.

2. Gdańszczanie z dużą niechęcią odnosili się do narzucanego im statusu “Wolnego Miasta”, bo zarówno za Napoleona po traktatach w Tylży, jak i za Ligi Narodów po Traktacie Wersalskim, odczuwali w dotkliwy sposób ekonomiczne i polityczne rezulaty stanu rzeczy. Stąd ich westchnienie ulgi po upadku Napoleona i Kongresie Wiedeńskim (mimo, że później przez sporo lat jeszcze pod władzą pruską w mieście średnio się działo), i wręcz entuzjazm dla wcielenia Gdańska do III Rzeszy we wrześniu 1939 roku.
3. Gdańsk w ciągu tysiąca lat istnienia  był, z uwagi na swoje strategiczne położenie u ujścia Wisły, przedmiotem pożądania sił stanowiących władztwo w tym rejonie, bądź do tego aspirujących. W tym czasie kształtowała się powoli miejscowa społeczność, asymilująca obyczaje i kulturowe zachowania napływających przez wieki najróżniejszych grup ludnościowych, ucierając w końcu unikalną “gdańskość”. Wszystko to działo się w sposób ewolucyjny, choć oczywiście nie wolny od mniej lub bardziej dotkliwych wstrząsów. I nagle ten tysiącletni proces został wskutek niesnasek pomiędzy Berlińczykiem Z Niewielkim Wąsem, a Moskwiczaninem Z Wąsem Sumiastym (aczkolwiek żaden z tych s-synów nie pochodził oryginalnie z wymienionych metropolii) ucięty niemal z dnia na dzień, a Gdańszczanie, którym udało się przeżyć, uciekali pozostawiając za sobą dorobek kilkudziesięciu pokoleń.
Ten sam wir historii osadził tu Nowych, którzy przynieśli to co mieli i znali, i którzy – na szczęście – zaczęli dodawać do tego to, co odgrzebali po swoich poprzednikach.
Wybaczcie parę zdań zadumy, ale my właśnie z tych Nowych, którzy starają się odgrzebywać i dodawać.
4. Ucinam te rozważania, żeby się nie zagalopować i kończę artykuł dwoma limerykami, nawiązującymi do nazw geograficznych, które w nim wystąpiły.
Dzieła te mogą stanowić też wprawkę ortograficzną dla Młodzieży, która w najbliższych dniach, z wirusowym poślizgiem, zacznie zmagać się z egzaminami maturalnymi,oraz tymi kończącymi szkołę podstawową. Kopa w tyłek na szczęście, Kochani!

  • Animator spółki „Srebrna”
    dźgnął piach szpadlem koło Przebrna,
    bo oprócz dwóch wież
    ten myśliciel też
    coś w poprzek Mierzei przedsiębrał
  •  Gdy klawiszowi ze Sztumu
    całkiem zbrakło rozumu,
    to wlazł na słup
    i na dół – duuup!
    przez co wyróżnił się z tłumu

 

Co będzie?


Jest inaczej. Świat przywdział maseczkę i przycupnął w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Zastanawia się, co będzie po. Co będzie, kiedy uda się w końcu zwalczyć najróżniejsze toczące ludzkość patogeny, no i co zrobić aby je zwalczyć.
W zastanawianiu się co będzie po, starają się światu pomóc ludzie, których zawodem, powołaniem, umiejętnością, czy namiętnością jest przepowiadanie przyszłości.
Wasz szczerze oddany bloger nie zalicza się do żadnej z wymienionych kategorii; zarówno w swoich rozmyślaniach, jak i pisaninie stara się ograniczać do teraźniejszości i przeszłości, ciesząc się tym co jest,  a futurystykę pozostawiając fachowcom i hobbystom.


Zaledwie kilka tygodni temu wynalazki pozwalające widzieć i słyszeć się na odległość były urozmaiceniem, ciekawostką i atrakcją, służącą głównie rozrywce.
W czasie Świąt Wielkanocnych 2020 stały się narzędziem, dzięki któremu jakie takie kontakty rodzinne i przyjacielskie w ogóle mogły być podtrzymywane. (Pisanki roboty Marysi M.)
To były święta Skype’a, WhatsApp-a, Zoom-a i innych cudów nowoczesności, które poza świętami pozwoliły także wielu dorosłym pracować, a dzieciom – uczyć się.
Okazały się też być wyjątkowo przydatnym medium do transmisji tysięcy memów, filmików i dowcipów (czasem śmiesznych – niektóre widnieją w tym wpisie), których wysyp tradycyjnie następuje, gdy naród jest w opresji.
Pozwólcie zatem, że tak, jak wszyscy oklaskują zasłużenie ofiarnych medyków, ja poświęcę porcję oklasków wynalazcom środków komunikowania się, dających nam namiastkę dotychczasowej swobody życia.

 

 


Pandemiczna rzeczywistość w radykalny sposób każe rewidować plany podróżnicze, sprzyjając krótkim wypadom w bliskie okolice, gdzie zawsze trafi się na ciekawostki nieznane, albo warte przypomnienia.
Mija właśnie sto lat od czasu, kiedy na mocy ustaleń Traktatu Wersalskiego Gdańsk i okolice uzyskały status mający być kompromisem dla poobijanych dramatem I Wojny Światowej narodów tej części Europy.
Tę okrągłą rocznicę  uznaliśmy za kolejny, obok epidemicznych ograniczeń w poruszaniu się powód, żeby pomyszkować nieco blisko domu, odnajdując ślady z  historii  Wolnego Miasta Gdańska.
Zaczęliśmy od miejsc, w których zachowały się oryginalne słupy graniczne, lub też ustawiono ich repliki.
Najdalej na zachód granica WMG oddzielała ten wersalski twór od polskich Kaszub i sięgała wioski Połęczyno, gdzie niedawno zaaranżowano turystyczny kącik ku pamięci.
Granicząca z Kaszubami część Wolnego Miasta tworzyła powiat zwany Gdańskimi Wyżynami (Danziger Höhe), na których bystrooka i zręcznoręka Żonna dostrzegła i utrwaliła na różowym kartoniku kilka uroczych obiektów.

Na gdańskich wyżynach było, jest i będzie pięknie.

 

 

 

 

Żeby znaleźć się na wschodnim krańcu Wolnego Miasta trzeba dobrnąć do Przebrna. Ówcześni mieszkańcy Gdańska, generalnie posługujący się językiem niemieckim, woląc uniknąć “brnięcia do Przebrna”, po prostu udawali się do Pröbbernau. Granica tam biegnąca przecinała Mierzeję Wiślaną, pozostawiając jej wschodnią część Rejencji Królewieckiej , składowej części Prus Wschodnich, czyli – nie wchodząc w szczegóły – Niemiec. Zachowane słupy graniczne mają zatem z jednej strony wyryte “FD – Freie Danzig”, a z drugiej “D – Deutschland”.

Nawiązując do tytułowego pytania “Co będzie?” odpowiadam: nie wiem.
Wszystko jednak wskazuje na to, że będzie przekopana Mierzeja Wiślana, blisko wspomnianego wyżej Przebrna, do którego chcąc dobrnąć trzeba poczekać, aż będzie luka pomiędzy wielkimi wywrotkami z przekopowym urobkiem.
Wszystko przez kilka ruchów łopatą pewnego upartego paranoika, w którego wyobrażeniach przewijają się ponoć lotniskowce polskiej marynarki, przemieszczające się z Bałtyku na Zalew Wiślany, aby odstraszyć kogo trzeba.


Uparciuszek ów prowadzi aktualnie pod osłoną maseczek przeciwwirusowych manewry lądowe mające oskrzydlić, osaczyć, nastraszyć, a w końcu zbawić naród. Efekty tych manewrów opiszemy, gdy to co będzie stanie się tym co było i co jest. I gdy niektórzy z uczestników tych manewrów będą mogli spokojnie przeglądać się w lustrze, a inni – raczej zastosują wybieg samouspokajający.

Wątek wolnomiejski czy szerzej – gdański, poprzeplata nam się pewnie w kolejnych wpisach do czasu, kiedy uda się wyruszyć gdzieś dalej. Nie będziemy się do tego jednak śpieszyć, bo wątek jest fascynujący, czego jednym z dowodów – opowieść znanej lekarki od zwalczania patogenów, Pani Doktor Haliny Imielińskiej. Warto posłuchać!

Towarzysze

Tytuł wpisu mógłby sugerować cytaty z przemówień przywódców z niemiłej przeszłości, a może też (oby nie!) z niedalekiej przyszłości.
Może też nasuwać na myśl, powiedzmy, towarzyszy broni, towarzyszy niedoli, towarzyszy partyjnych (o nich wspomnę jeszcze niżej), towarzyszy pracy, czy towarzyszy polowań. Główny motyw jest jednak inny.


Na myśli mam bowiem w pierwszym rzędzie towarzyszy podróży, których wielu zdarzyło się mieć na przestrzeni lat i zakątków świata.
Próbuję przypomnieć sobie wszystkich – to trudne – ale z pewnością mogę powiedzieć, że nie zdarzyło mi się trafić na nikogo, kto pozostawiłby złe wspomnienie. Nie wiem, jak to wygląda z drugiej strony w spojrzeniu na mnie, ale ja zawsze miałem szczęście, zawsze trafiałem na Ludzi. Nawet nieliczne samotne podróże sprawiały mi przyjemność, chociaż to ciut nieskromne stwierdzenie.
Najczęściej oczywiście podróżujemy z Żonną, i bez względu na to, czy jesteśmy na dalekiej wyspie, czy pod Żukowem – ciągle mamy chęć wybrać się gdzieś znowu razem.
Jak wspomniałem, trudno byłoby wyliczyć wszystkich, z którymi gdzieś się wędrowało, ale wszystkim jestem winien wdzięczność i wyrazy sympatii.
Ci, o których myślę i którzy to czytają, wiedzą, że te ciepłe słowa są do nich skierowane.


Muszę jednak zrobić uzasadniony wyjątek i wymienić dwie Osoby – jedną Parę.
Od lat miewamy przywilej zwiedzania różnych bliższych i dalszych stron razem z Marzeną i Januszem. Przebyliśmy wspólnie sporo mil i to nas łączy.
Łączy nas też przyjaźń, no i to, że dzięki ich medycznej fachowości w ogóle może być mowa o naszych wspólnych podróżach.
Mija właśnie rocznica z zerem na końcu, odkąd ci nasi Towarzysze wędrują w mał-żeńskim stadle, więc akapit ten można uznać za okolicznościowy, gratulacyjno – dziękczynny.


Gdańsk był w ostatnich dniach centrum obchodów trzydziestej rocznicy wyborów 4 czerwca. Zjawiły się dziesiątki tysięcy ludzi świadomych tego, że ów obarczony wieloma niedoskonałościami akt, stanowił jednak epokowy przełom w historii kraju. Setki spotkań i imprez wokół Europejskiego Centrum Solidarności, na Długim Targu i w innych punktach miasta (tak jak w wielu innych miejscach w Polsce) były dla ich uczestników areną dla okazania satysfakcji z tego, co udało się zrobić, ale przede wszystkim – demonstracją przywiązania do wolności, w każdym rozumieniu tego słowa. Panowała radość, życzliwość i uśmiech.


W przeddzień kulminacji obchodów do Gdańska pofatygował się tow. premier z liczną obstawą, oraz mniej lub bardziej zamierzoną intencją obrażenia mieszkańców poprzez zlekceważenie zaproszenia gospodyni miasta do spotkania i rozmowy. Delegacja partyjno – rządowa ominęła wzrokiem świętujące obok tłumy ludzi i rychło wyjechała, pozostawiając na opustoszałym z wrażenia placu Solidarności kilka wiązek z dedykacjami od co ważniejszych towarzyszy.

Jak wyjaśniono, powodem przyjazdu ekipy w ciemnych limuzynach do historycznej stoczniowej sali BHP w Gdańsku była przypadająca równolegle rocznica pobytu papieża Jana Pawła Drugiego w Częstochowie. Może nawet słusznie, bo rola papieża Wojtyły w ciągu zdarzeń prowadzących do wyborów 4 czerwca była ogromna, ale z drugiej strony – dziejące się ostatnio nadużywanie i rozmienianie na drobne pamięci tej wybitnej postaci musi budzić sprzeciw. Skądinąd jednak sam się do tego pośrednio przyczynił, będąc głównym animatorem polsko – watykańskiego konkordatu.
Owo szkodliwe przeplatanie się sfery publicznej z religijną widać na każdym kroku, począwszy od szacownego kompleksu sejmowo – senackiego w Warszawie, który mieliśmy możność zwiedzić dzięki zaproszeniu posłanki Małgorzaty Ch., pomorskiej parlamentarzystki, łączącej w sobie najlepsze cechy zarówno Mał-gorzaty, jak i Mistrza (na zdjęciu obok – poselska dłoń w trakcie prezentacji makiety nieruchomości parlamentarnej przy Wiejskiej w Warszawie).
Wspomnę, że przed laty Mał-gosia bywała nam dobrą towarzyszką zwariowanych podróży, a przed kilku dniami – zechciała być inicjatorką i przewodniczką naszej niezwykłej eskapady do “tu i teraz”.
Spędziliśmy w parlamencie jeden dzień, korzystając też z noclegów w przywołującym dawne, PRL-owskie klimaty, Domu Poselskim.
Okoliczność ta pozwoliła nam zerknąć za kulisy teatru, którego scenę zdarza się oglądać w medialnych przekazach (sposobność szczególna zwłaszcza dla unikają-cych kontaktu z ekranem telewizyjnym).
Obiektyw kamery ma właściwość przekazywania obrazu w sposób dający złudzenie większej przestrzeni i szerszej perspektywy, niż to jest w rzeczywistości (wie to każdy, kto mógł porównać na przykład mecz piłkarski oglądany na stadionie z tym transmitowanym w telewizji). Także obraz pomieszczeń Sejmu jest w naturze bardziej kameralny niż na ekranie; wszystko jest jakoś bliżej.
Można na wyciągnięcie ręki, czy to na sali plenarnej, czy w sejmowej restauracji lub barze, mieć plejadę znakomitości uwijających się w ostatnich latach przy “dobrej zmianie” szkolnictwa, obronności, sądownictwa lub kultury.

Można podziwiać sprawność Marszałka Sejmu, dyrygującego odrzucaniem wszelkich wniosków opozycji w kilkunastosekundowych sekwencjach i przeglosowywaniem w równie szybkim tempie mniej lub bardziej udatnie spisanych Myśli Wiadomo Kogo. Ukaz uchwalon, wydrukowan i wdrożon. 

Można, a nawet należy, być pod wrażeniem umundurowania i wytrenowanej musztry Straży Marszałkowskiej, która nie skąpi oddawania honorów nawet najskromniejszym z mijających ją osób.

Nie sposób pominąć też milczeniem wrażenia, jakie robi bateria kamer telewizyjnych, przekazujących światu szerszy niż w naturze obraz, uzupełniony błyskotliwymi wypowiedziami polityków, oraz opatrzony stosownymi do struktury właścicielskiej kamer, komentarzami.

Co rusz trafia się też na bardziej przytulne, niż to widać na ekranach, elementy wizualne, czy też zakątki będące, na przykład, siedliskami groźnych komisji śledczych.


Towarzysze partyjni – termin dość smętnie kojarzący się z niezbyt twórczą, drobnokoniunkturalną społecznością, zgromadzoną w organizacjach politycznych zarządzanych autorytarnie przez osobników o skłonnościach wodzowskich po to, aby wodzów wspierać mową i uczynkiem (myślą, zwłaszcza wolną, już niekoniecznie).
W parlamencie grupują się ich setki; pełnią mniej lub bardziej ważne funkcje, ale ich mentalność czyni z nich wyłącznie wykonawców woli Ścisłego Kierownictwa.
Wkrótce będzie okazja do zmniejszenia ich liczebności w parlamencie – trzeba z tej sposobności skorzystać!

 

 

 


 

Śledztwo

Nie lękajcie się; ten wpis nie będzie o głośnych dochodzeniach, prowadzonych przez niezależne organy śledcze, lub jeszcze bardziej niezależne śledcze komisje.
Ten wpis będzie o śledziach, a jego inspiracją – kolejny przejaw licznych talentów Permanentnej Współpracowniczki autora, zilustrowany poniżej (nie zwyczajowym szkicem, lecz fotografią):
Słój zawiera, jak widać, śledzie podsmażane, zalane marynatą octową z dodatkiem niezbędnych przypraw i warzyw. Smaku tych śledzi nie podejmuję się opisać w odpowiednio wzniosłych słowach, nie wspomnę też czym należy je koniecznie popijać, bo wśród Czytelników zdarzają się osoby nieletnie.
Śledzie przyrządzone na sposób widoczny powyżej, jak też na dziesiątki innych sposobów (wliczając w to nieznanego Japończykom śledzia po japońsku), są od niepamiętnych czasów jednym z fundamentów diety wielu ludów, dostarczając masy odżywczych składników, jak też frajdy dla podniebienia.
Skandynawowie cenią sobie nawet potwornie śmierdzącego śledzia kiszonego, ale są w tym upodobaniu odosobnieni. Mało tego, niektórzy badacze przypisują wręcz zjawisko cyklicznych fal odpływu ludności z terenów skandynawskich (Goci, Wikingowie) nadmiernej wrażliwości węchowej części tamtejszej populacji; teza ta bywa podtrzymywana przez tych, którym zdarzyło się być w polu rażenia otwieranej puszki “surströmming”.
Szczęśliwie sieć internetowa nie jest w stanie transmitować zapachów, więc oddychajmy swobodnie!

Śledzie łowi się pod koniec zimy, co ma  związek z biologicznym rytmem  ich rozrodu, oraz wynikającą z niego migracją ławic. Szczęśliwie sezon migracji ławic śledziowych następuje przemiennie z sezonem migracji mas wczasowych. Dzięki temu rybacy, będący zazwyczaj jednocześnie właścicielami pensjonatów, budek z goframi, czy lokali disco – polo w nadmorskich kurorto – portach, są w stanie zająć się zarówno śledziami, jak i wczasowiczami.
Jak wygląda porto – kurort poza sezonem wczasowym można się przekonać zerkając na zdjęcie wyludnionego deptaka w Łebie, którego przebycie w letnie popołudnie wymaga ponoć znacznej krzepy i kondycji. W przystani rybackiej zaś zimą ruch, a świeże śledzie do kupienia prosto z burty.


Dzisiaj tłusty czwartek, więc czas zaprezentować kolejne dzieło Żonny, zanim zostanie wchłonięte przez czekającą od roku na ten moment rodzinę. Tłusty czwartek zwiastuje wszelako rychłe nadejście chudych tygodni, które czekają nas już od przyszłej środy, następującej po kończącym czas karnawału wtorku, zwanym, jak wiadomo – śledzikiem. Jest to moment czasowego triumfu postu w jego odwiecznej wojnie z karnawałem.


Chwila zatem właściwa dla krótkiego uzupełnienia śledztwa, czyli tutaj – śledziowych opowiastek. Wspomnieć bowiem trzeba koniecznie, że niepozorna z postury ryba, łowiona i zjadana w wielkich ilościach, stała się fundamentem bogactwa i potęgi tych, którzy potrafili ją złowić, zakonserwować i dostarczyć chętnym. A że chętna była cała Europa, zwłaszcza północna, to na połowach śledzi i handlu nimi (oraz solą, której tysiące ton były potrzebne do zakonserwowania ryb) wyrosły bogate miasta, jak choćby Amsterdam, Bergen, czy też potężne organizacje handlowe z Hanzą na czele.
Jak Hanza zaś – to Bałtyk, który od zawsze dostarczał mnóstwa srebrnych ryb, aż w ostatnich latach dostał w tym względzie zadyszki, bo śledzie zaczęły być zjadane szybciej, niż się mnożyły.
Pewnie też z tego powodu stracił cierpliwość i walnął niedawno takim sztormem, że aż żal było patrzeć na łebskie wydmy:



Wizerunek widoczny powyżej nie jest lokowaniem produktu (n.b. nędznej jakości PRL-owskiej konserwy rybnej, gdzie nadużyto dumnej nazwy “po gdańsku”), a jedynie przypomnieniem faktu odwiecznych związków śledzia z Gdańskiem.
Śledzie łowili lokalni rybacy (zresztą do dzisiaj głównym łupem wędkarzy moczących kije u ujścia Martwej Wisły są śledzie); w miarę wzrostu popytu dowożono je też z rejonu Półwyspu Helskiego, czy Zalewu Wiślanego. Jeden z ważniejszych kanałów meliorujących Żuławy nazywa się zresztą Śledziowy – ponoć dlatego, że stała tu dawno temu słynąca przysmakami śledziowymi karczma.
Od XVI wieku, kiedy w Gdańsku wzmocniły się wpływy holenderskie, podjęto na dużą skalę import matjasa (młode śledzie z Morza Północnego), z przeznaczeniem na rynki Rzeczpospolitej Obojga Narodów. To pewnie w tamtych czasach śledzie rozpowszechniły się także daleko od morza, po gór szczyty, gdzie nauczono się je niezgorzej przyrządzać. Tak jak choćby spróbowaną niedawno przez nas w południowej Polsce przekąskę, łączącą cechy rolady i carpaccio, zachowującą wszakże śledziowe walory co do smaku.

Były zatem śledzie jednym z głównych asortymentów, którym handlowano przez wieki na gdańskim Targu Rybnym, podobnie jak na jarmarkach we wszystkich zakątkach północnej Europy.

 


Śpiewało się dawniej na rajdach i imprezach studenckich “Alfabet”, którego zwrotka na “S” szła tak:
“Surdut jest to ubiór kusy – słoń ma jaja jak globusy”
Przyszła mi do głowy nowa wersja:
“Srebrzą śledzie się w Bałtyku – Srebrna źródłem jest srebrników”,
jednak szybko uznałem, że oryginał jest lepszy. 


Na koniec krótkich refleksji w długim, lecz niewesołym (przynajmniej w Gdańsku) karnawale, zachęta dla tych, którzy zmierzali by szosą z Lęborka do Łeby:
zatrzymajcie się na chwilę we wsi Białogarda, bo była to swojego czasu stolica jednego z rozlicznych pomorskich ksiąstewek .

Białogarda i jej XIII-wieczny epizod ośrodka władzy księcia Racibora, to przyczynek do przypomnienia sobie arcyciekawych dziejów Pomorza i jego książęcych dynastii, usiłujących poprzez sojusze, bądź wojny z Polską piastowską, Krzyżakami, Brandenburgią, czy Danią, utrzymać status jako tako niezależnego tworu państwowego – z marnym końcowym skutkiem, jak wiadomo.
To jednak temat na inne opowieści, aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że Pomorze w tamtych czasach żywiło się także śledziami, co niech będzie usprawiedliwieniem niniejszej wzmianki w tym wpisie.

 

 

 

 

Requiem

  • Niewiele miesięcy wstecz, przed jesiennymi wyborami samorządowymi, Paweł Adamowicz poprosił o możliwość przedstawienia swojego programu wyborczego na spotkaniu naszego klubu. Zapytałem o możliwość ingerencji miasta w program oświatowy, widząc konieczność prawdziwie obywatelskiej edukacji młodzieży, od zawsze w karygodny sposób zaniedbanej. Słabość takiej edukacji daje w wymiarze ogólnospołecznym podobne efekty, jak w indywidualnym przypadku zabójcy Prezydenta – brak resocjalizacyjnej troski właściwych instytucji publicznych. Lub co gorsza – mniej lub bardziej świadome zastę-powanie owej troski ułatwionym dostępem do przebogatych zasobów treści zaprzeczających istocie rozumnej obywatelskości.
  • Odpowiadając na pytanie Adamowicz dał do zrozumienia, że problem dostrzega i zamierza intensywnie się nim zająć w nowej kadencji (zastrzegając naturalnie, że wygra wybory, co wówczas było jeszcze niewiadomą).
  • Że sprawa pozytywnego oddziaływania na młode pokolenie leżała Mu na sercu udowadniał, angażując się całym sobą w jedyny jak dotychczas o tej skali, fantastyczny projekt edukacyjny, jakim jest Orkiestra Owsiaka. Tragiczny finał Finału będzie, chce się wierzyć, katalizatorem mądrego, ogólnospołecznego działania ku odchwaszczaniu umysłów, zwłaszcza młodych. Zadanie to herkulesowe, z czego łatwo zdać sobie sprawę choćby ocierając się o świat mediów (których zresztą jestem coraz mniej pilnym słuchaczem, czytelnikiem i widzem), polityki i – niestety – duchowieństwa.
  • Zacznijmy od uśmiechu i życzliwego słowa, jak to miał w zwyczaju Paweł Adamowicz, Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis!

KKK

Pierwotną, oryginalną etymologię tytułowego KKK objaśnię niżej. W międzyczasie skrót w różnych odmianach niech posłuży do zatytułowania krótkich opisów tego, co przydarzyło się pod koniec lipca i w sierpniu, w śródziemnomorskich warunkach klimatycznych, jakie tego roku zagościły nad Bałtykiem:

Kaszuby, Kemping, Księżyc 

Dwutygodniowe wakacyjne kempingowanie nad brzegiem jeziora Gołuń to sięgająca trzech dekad tradycja Prykariatu, wyposażanego z czasem w coraz większą liczbę najpierw dzieci, potem wnuków, które z ochotą towarzyszą Matkom i Ojcom Założycielom. Nie inaczej było w tym roku; godzi się jednak wspomnieć dodatkowo o trzech wyróżnikach: 1.Jacek po zakończonej kuracji czuł się na tyle dobrze, że z powodzeniem mógł podjąć przynależną mu od dawna funkcję Kierownika Budowy Szałasu dla Dzieciarni, 2.Niebo raczyło nas ponadstandardowymi spektaklami, z całkowitym zaćmieniem Księżyca, oglądanym w różnych fazach, na czele, 3.Odwiedziła nas m.in. zaprzyjaźniona z tytułu wspólnych przedsięwzięć pomocowych rodzina Esperlingów z hanzeatyckiego miasta Lubeki (które zresztą przywołam jeszcze w tym wpisie).


Kurlandia, Kajaki, Kieliszeczek

Historii w tym wpisie będzie malutko (wszak to wakacje), a w dodatku na ogół niezbyt dawnej. Podobnie jak wzmiankowane wyżej obozowanie nad Gołuniem, blisko trzydziestoletnią tradycję mają spływy kajakowe, zapoczątkowane przez nieocenionego Piotra Ś., który po dzień dzisiejszy nosi koszulkę z napisem “El Commandante” (co roku nową i czystą!), oraz niezmiennie wywiera wielki wpływ na spływ. Po tylu latach zaczęło brakować rzek w Polsce, więc Klub Kochających Kajaki (to jest właśnie prawdziwe KKK – i żeby nikt nie mieszał tego z pewnym zakapturzonym stowarzyszeniem amerykańskim!) ruszył na wschód. Tego lata spłynęliśmy łotewską rzeką Salaca, wpadającą do Zatoki Ryskiej niedaleko granicy z Estonią. Malowniczo, niezbyt trudno, czysto i niemal bezludnie. A dla porządku: Kurlandia to po prawdzie nieco bardziej na zachód położona część Łotwy (gdzie zresztą odbył się spływ ubiegłoroczny), ale pasowała do podtytułu z powodu K. Acha, a ten kieliszeczek z podtytułu to wyłącznie odrobina leczniczego balsamu ryskiego, tamtejszej specjalności!

  • Mieszkańców Łotwy odebraliśmy bardzo dobrze – to z reguły ludzie dość powściągliwi, ale sympatyczni, uprzejmi i komunikatywni ( znajomość angielskiego jest powszechna, łatwo można też dogadać się po rosyjsku). Bardzo doceniają członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie Euro, z niepokojem też wyrażają się o obecnym antyeuropejskim kursie władz Polski – kraju, który w latach komuny był dla nich jakimś tam łącznikiem z zachodnią cywilizacją i który miał swój pośredni udział w uniezależnieniu się Łotwy od Związku Sowieckiego w 1991 roku. 
  • Trzecia część zaledwie dwumilionowej ludności Łotwy mieszka w Rydze, stolicy i największym mieście kraju. Lokowana na początku XIII wieku przez Zakon Kawalerów Mieczowych przy ekonomicznym wsparciu Lubeki (wybijającej się wówczas na lidera Hanzy), była Ryga przez wieki jednym z najważniejszych portów i ośrodków handlowych nad Bałtykiem. Podobnie jak całe Inflanty (których znaczną część stanowiła obecna Łotwa) miała też swój istotny epizod w historii Polski, wchodząc na kilkadziesiąt lat w skład Rzeczpospolitej. Kilka wojen polsko – szwedzkich na przełomie XVI i XVII wieku, oprócz tła dynastycznego i religijnego, toczyło się też m.in. o Inflanty, które były z wielu względów przedmiotem pożądania obu państw. W pobliżu Rygi, pod Kircholmem, miało miejsce w 1605 roku jedno ze świetniejszych polskich zwycięstw w historii.  Miasto wraz z przyległą częścią Inflantów zostało jednak utracone na rzecz Szwecji w 1621 roku, co  potwierdzono rozejmem w Starym Targu w 1629 roku (odwiedziliśmy to miejsce wiosną tego roku).
  • Ryga dzisiejsza obfituje w zabytki architektury, bo uniknęła większych zniszczeń wojennych, a ponure lata przynależności do Sowietów także przetrwała w niezłym stanie. Czas był upalny, więc objawiła nam się całkiem inaczej niż na ogół mają to w zwyczaju miasta północy – radosna, rozśpiewana i nie dająca zasnąć do świtu. 

DNA. To ostatni w tym wpisie skrót literowy. Oznacza cząsteczkę decydującą w procesie dziedziczenia genetycznego. Cechy każdego organizmu są dziedziczone po wcześniejszych pokoleniach dzięki informacjom, zawartym w kodzie DNA. Moje cechy, wśród których poczesne miejsce zajmuje (zauważalna pewnie choćby w tym blogu) skłonność do przemieszczania się w przestrzeni, oraz zaglądania w głąb czasu, z pewnością określiło DNA odziedziczone po Tacie. Dzisiaj jest 20 sierpnia 2018 roku. Dokładnie dwadzieścia lat temu, niespodziewanie dla wszystkich i siebie samego, wyruszył Ociec w najdłuższą podróż. Ciągle nie ma pewności, czy u jej celu jest dostęp do Internetu, ale jeśli jest, to sobie Staruszek poczyta. Ech, to był Gość!!!  Ciekawostka: podczas kazania na mszy poświęconej pamięci Taty ksiądz wspomniał też Św. Bernarda z Clairvaux, jednego z największych “zadymiarzy” średniowiecza, m.in. twórcę zakonu Cystersów, oraz ideologa krucjat. Bernard zmarł dokładnie 845 lat przed Tatą.

Wiosna prykariatu

?choć już życia, psia mać, popołudnie,                                                                            jest cudnie, jest cudnie!  (Magda Umer)


Powyższy cytacik zamieszczam, bo ładny, a poza tym – prowadzący do objaśnienia tytułu wpisu. W ostatnich latach karierę zrobił termin “prekariat“, ukuty przez socjologów na określenie kategorii ludzi relatywnie młodych i przygotowanych zawodowo, jednak mających problem z przebiciem się przez skorupę dotychczasowych reguł społecznych i ekonomicznych, oraz ze swobodnym pośród nich funkcjonowaniem. Proponuję, aby na drugim biegunie postawić “prykariat“, do którego zaliczam osoby mające już za sobą apogeum możliwości produkcyjnych i reprodukcyjnych, natomiast wciąż cieszące się światem dookoła (choćby nie zawsze do końca cudnym).


Wybrali się zatem prykariusze w teren, bo wiosny tak ładnej jak tego roku dawno nie było. Chcąc rzetelnie napisać, dokąd się wybrali, sięgnąłem raz jeszcze do różnych źródeł, aby ujednolicić nazewnictwo geograficzne. I ciągle brak pewności, czy poruszaliśmy się po Pomezanii , Pogezanii, oraz Prusach Górnych (Oberlandzie), czy też po prostu po Powiślu (nie mylić z dzielnicą Warszawy!).  Ta ostatnia nazwa, ukuta w czasach PRL-u unifikuje i spolszcza terminologicznie region, ignorując historyczne nazewnictwo pruskie i niemieckie, co jednakowoż upraszcza sprawę w dzisiejszych czasach. Jak zwał tak zwał, nasza wycieczka przebiegała tak, jak widać na mapce naszkicowanej przez Żonnę (w tym wpisie znajdziecie sporo Aninych obrazków; widać wiosna służy aktywizacji twórczej): 

Gdziekolwiek się człowiek ruszy, nie uniknie deptania po śladach dawnych i jeszcze dawniejszych dziejów, z których utkana jest fascynująca nas czasoprzestrzenna siatka. Okolice, po których tym razem się wałęsaliśmy, przedeptali już przed nami m.in.: Goci, Prusowie, Czech św. Wojciech ze skromną świtą ( z biletem w jedną stronę, jak pamiętamy z lekcji historii i religii), książęta pomorscy i mazowieccy, znani i nieznani z imienia Krzyżacy i inaczej wystrojeni Niemcy w różnych epokach, Szwedzi, Polacy, Litwini, Rosjanie czy Francuzi pod Napoleonem. Zabawiali na krócej lub na dłużej, czasem na setki lat – wtedy zostawiali swą mocno osadzoną materialną spuściznę. Jak to zwykle bywa, następcy tę spuściznę po części wykorzystywali, po części zaś niszczyli lub pozwalali jej niszczeć. Ostatnia taka zmiana warty nastąpiła w 1945 roku, od którego Powiśle (trzymajmy się tej nazwy dla uproszczenia) zagościło w całości w granicach Polski. Mogliśmy zatem bez kłopotu porozumiewać się w rodzimym języku z sympatycznymi, życzliwymi, czasem ze wschodnia zaciągającymi tubylcami. Niezliczone bociany klekotały także po polsku. 

Do roboty więc, popatrzcie, gdzie w maju 2018 byliśmy i kto był tam przed nami:

Frombork – jeden z obowiązkowych punktów wszystkich szkolnych wycieczek – i słusznie, bo miasteczko piękne, kompleks katedralno – obronny imponujący, że nie wspomnę o wszechobecnym duchu autora “De Revolutionibus?”  Złożywszy stosowne hołdy  wymienionym atrakcjom, przeszliśmy kawałek w bok, gdzie stoi rzadko odwiedzany zespół szpitalny z XV wieku, zachowany w oryginalnym kształcie. Mieści obecnie ciekawe muzeum medycyny, a w ogrodach – imponujące herbarium.   

Kilka kilometrów na wschód od Fromborka, tuż przy granicy z Rosją, u ujścia Pasłęki do Zalewu Wiślanego, leży uroczy porcik rybacki i przystań jachtowa. Byliśmy tam przed kilku laty i zapamiętaliśmy abstrakcyjną scenerię lokalnej restauracji, będącej jednocześnie siedzibą stowarzyszenia polskich kombatantów Legii Cudzoziemskiej. Chcieliśmy jeszcze raz pooglądać znad schabowego ustawione wokół manekiny w mundurach zwieńczonych charakterystycznymi kepi, jednak spotkało nas rozczarowanie: nasze władze uznały, że granicę lepiej od dawnych legionistów upilnuje wyposażona w wielkie poduszkowce Straż Graniczna, na rzecz której wykupiono kultową knajpę. Biegnąca nad brzegiem Zalewu droga między Starą Pasłęką a Fromborkiem to fragmencik rowerowej trasy Green Velo, której wytyczanie zdążono na szczęście ukończyć na krótko przed wyborami 2015, a więc przed objęciem władzy przez przeciwników cyklistów i innych “innych”. Oznaczenia rowerowej magistrali są jednak dalekie od ideału; to cecha łącząca realizacje drogowe niezależnie od panującego aktualnie reżimu, czyli funkcjonująca ponad podziałami.   Jeszcze kilka słów o Pasłęce: pradawna, pruska nazwa rzeki (przyjęta też w języku niemieckim) to Passarge. Identycznie brzmi nazwisko przywoływanego przeze mnie wielokrotnie (choćby tutaj) autora arcyciekawych, dziewiętnastowiecznych opisów terenu Powiśla (trzymając się aktualnego, uproszczonego nazewnictwa), który podkreślał autochtoniczne pochodzenie swojego rodu.  

 Poruszamy się niezmiennie po terenach, które – jako jedne z ostatnich w Europie – były widownią krucjatowej ewangelizacji. Przez przeszło dwa wieki Prusowie opierali się tym poczynaniom, ulegli dopiero w XIII wieku zbrojnej perswazji Krzyżaków, którzy częściowo wybijając, a po części skłaniając tubylców do asymilacji, rozszerzyli swoje włości o ziemie należące wcześniej do Pomezan, Pogezan i innych pruskich plemion.                                                                                        Przed Krzyżakami chrystianizacji Prus próbowali dokonać  (na ogół z marnym skutkiem) m.in. książęta mazowieccy,  Duńczycy podczas rajdów wzdłuż bałtyckiego wybrzeża, także Joannici czynili do tego przymiarki.                                    Pionierem wszakże tych poczynań był biskup praski (z czeskiej Pragi)  Wojciech Sławnikowic, czczony od przeszło tysiąca lat jako jeden z głównych patronów katolickich Polski.          Pruska misja św. Wojciecha nie zakończyła się dla niego dobrze; gospodarze grodziska Cholin w pobliżu obecnej wioski Święty Gaj nie wykazali zrozumienia dla teologicznych argumentów biskupa, poddając go dekapitacji.                                            Zapytany przez nas o miejsce zdarzenia mieszkaniec Świętego Gaju odparł, że według informacji zasłyszanych od jego starszych sąsiadek, Wojciech zginął, bo smalił cholewki do urodziwych Cholinianek.                                                                        Pozostałości grodu (obwałowania) zdołaliśmy zlokalizować w pobliskim lesie, mimo braku jakichkolwiek oznaczeń.   Okolice pruskiego Oberlandu są na tyle piękne i puste, że przez dwa dni biwakowaliśmy w naszej przyczepie (za telefonicznym pozwoleniem miejscowego plebana) na podwórzu małego domu pielgrzyma, zbudowanego kilkanaście lat temu w pobliżu sanktuarium Świętego.   

 

Skandynawskie falowania.

1. Prusy Górne, czyli Oberland, zawdzięczają swoją atrakcyjną, pagórkowatą rzeźbę terenu (podobnie jak znaczne połacie Polski, zwłaszcza północnej) pracowitości lodowca skandynawskiego, który spływając na południe najpierw frezował skaliste góry (tworząc m.in. szwedzkie szkiery, o których poniżej) , potem mielił te skały po drodze przez obecny Bałtyk, by w końcu topiąc się i cofając – pozostawić je w formie moreny dennej, czyli tak bliskiego nam pasa gliniasto – piaszczystych wzgórz, dolin i licznych jezior. Proces ten, zakończony przeszło 10 tys. lat temu, można śmiało uznać za najwcześniejszy etap skandynawskich falowań, czyli oddziaływania Północnego Sąsiedztwa na sytuację po południowej stronie Morza Bałtyckiego. Kolejne etapy będą już udziałem ludzi, zamieszkujących Półwysep Skandynawski, a nie sił przyrody. 

2. Wielbark, niepozorna wioseczka tuż za Malborkiem w stronę Sztumu, dała nazwę kulturze wielbarskiej, wyodrębnionej archeologicznie jako jeden z głównych etapów wędrówki Gotów z ich skandynawskich siedlisk w kierunku ujścia Dunaju, w II – IV w. n.e. Spotkaliśmy się już z Gotami w tym blogu, we wpisach opisujących Gotlandię i Weklice, a także Macedonię z Albanią. W naszym rejonie spędzili dwieście lat z okładem, nabierając formy przed odegraniem jednej z głównych ról w upadku Cesarstwa Rzymskiego i późniejszym kształtowaniu oblicza Europy. Uznajmy zatem ich obecność u ujścia Wisły za drugą w ogóle, a pierwszą cywilizacyjną falę napływającą ze Skandynawii.

3. Fala wikińska (wareska) to czas, który pozostawił stosunkowo niewiele materialnych śladów w naszym rejonie. Najbardziej znanym, choć też w ubogiej kondycji przetrwałym, jest port Truso nad jeziorem Drużno, w pobliżu którego przejeżdżaliśmy teraz, zaś podczas ubiegłorocznej włóczęgi – szukaliśmy jego pozostałości w terenie. Okres oddziaływania wareskiej fali to stulecia IX – XI, a więc kształtowania się zrębów państwa piastowskiego w czym – wedle pobudzających wyobraźnię spekulacji niektórych historyków – Waregowie mogli mieć niepośledni udział.

4. Fala duńska, którą odnotować można niedługo po wareskiej, w wiekach XI – XIII, a więc w czasie największej potęgi i ekspansywności post-wikińskiego państwa duńskiego. Duńczycy podporządkowywali sobie w tym czasie (na przemian z Sasami, Brandenburczykami i Piastami) księstwa pomorskie, zwłaszcza zachodnie. Ślady tej aktywności znaleźliśmy choćby na niemieckiej obecnie Rugii; nie ma też wątpliwości co do związków dynastycznych, zaistniałych w tym czasie pomiędzy domami władców duńskich, a piastowskich czy pomorskich.

 

5. Fala Wazów miała najbardziej odczuwalne reperkusje w historii Polski (w pewnym czasie, jak wiadomo, przeistoczyła się wręcz w potop). Napotkane w pobliżu Sztumu pamiątkowe kamienie przypominają jedne z niezliczonych epizodów polsko – szwedzkich zmagań z końca XVI i większości XVII wieku. Teraz życie w okolicy tego malowniczego miasteczka płynie spokojniej, czasami tylko znaczą je uroczystości z udziałem kompanii honorowej Służby Więziennej , lub lokalne zawirowania polityczne. Poza tym – sielanka prawie. 

6. Fale odbite. Przypływy skandynawskie (to mój prywatny koncept, uprasza się P.T. fachowych historyków o zaniechanie ewentualnych słusznych głosów krytyki) trwają i obecnie, mając jednak znacznie przyjaźniejszy, ekonomiczny i kulturalny kontekst. Jak to wszakże bywa w naturze, fale przypływają i odpływają – zatem kilka słów jeszcze o tych, które wędrowały z południa na północ Bałtyku.     Pierwsze z tych fal odbitych, to ogromne ilości łupów wiezionych przez morze po wspomnianych wyżej wojnach polsko – szwedzkich. Zubożyło to bardzo polski zasób pamiątek narodowych i dóbr kultury, z drugiej strony jednak – być może ocaliło je przed kataklizmami dziejowymi następnych stuleci.                Niewykluczone, że podstępni najeźdźcy zagarnęli też bezpowrotnie niematerialne skarby, którymi ponoć słynęła wcześniej Rzeczpospolita, jak tolerancja i gościnność.                                                                                                           Najistotniejsze wszakże były i są fale ludzkie przemierzające morze w kierunku północnym, szczególnie intensywnie od połowy XX wieku. Rzesze Polaków szukały – i najczęściej znajdowały – w Skandynawii miejsc bezpieczniejszego, przyjaźniejszego i dostatniejszego życia. Część z nich robiła to z własnej woli, inni – przymuszeni opresją polityczną w ojczyźnie.     Niejednokrotnie, wzorem Wazów, kształtowały się też transbałtyckie unie personalne, jak w przypadku Anny i Ragnara małżonków E., w których gościnnym domu zdarzyło nam się ostatnio kosztować pyszności Kuchni Obojga Narodów (a nawet Trojga, bo nie zabrakło chłodnika litewskiego). Było to w trakcie majowego wypadu w okolice Sztokholmu, na który z okazji urodzin Żonny zostaliśmy zaproszeni przez siostrę Anny E., Joannę, oraz Jurka – małżonków D. To nasi dobrzy kompani, których poznaliście w relacji z ubiegłorocznej włóczęgi po Gotlandii Jak widać, uparcie wykorzystuję mapkę z Palmerowskiego “Północnego Sąsiedztwa”, pstrząc ją tylko pewnymi uzupełnieniami.                                                   Joanna i Jurek zabrali nas (krótko po tym, jak szwendaliśmy się po Powiślu) na wysepkę Svartsö, jedną z ponad dwudziestu tysięcy formujących Archipelag Sztokholmski, (Skärg?rd, czyli szkiery, od których zacząłem wyliczanie skandynawskich falowań). To zagłębie rekreacyjno – turystyczne dla mieszkańców szwedzkiej stolicy, przed sezonem jednak wspaniale puste. Nawet komary nie zdążyły dolecieć, mimo pięknej pogody.  Stanęliśmy w czymś w rodzaju schroniska – skromnym, ale dobrze wyposażonym i dość bezboleśnie ulokowanym w przyrodniczym otoczeniu obiekcie. Panie obsługujące miejscówkę płynęły popołudniami pomieszkać gdzieś na sąsiednich wysepkach, zostawiając nas samych (bo nie było akurat innych gości). Wszystko tam tak działa; ludziom brak czasu i chęci na zajmowanie się takimi rzeczami jak nieuczciwość czy nadmierne bałaganiarstwo. Chociaż, co stwierdziliśmy z ulgą, nieliczni miejscowi nie przesadzają z zamiłowaniem do porządku.        Są miejsca, na które człowiek najchętniej by się gapił nie chcąc, by coś mu w tym przeszkadzało. Nie będę zatem dalej przynudzać, spójrzcie jeszcze raz na powyższe zdjęcia i sztychy (Ani roboty).                                                                                                                 Wezwę jedynie: Prykariusze wszystkich krajów – łączcie się!                                  I oczywiście także reszta ludzkości, nie kwalifikująca się jeszcze do    kategorii prykariatu!

 

 

 

Reakcja pogańska

Widok z Gdańska na Hel. Hel niewidoczny, bo zamglony.  Widok z Helu na Gdańsk. Gdańsk niewidoczny, bo zamglony.

  • Jak można wnioskować z powyższych zdjęć, koniec września upłynął nam między Gdańskiem a Helem. Cały łączący je pas wybrzeża, a zwłaszcza Półwysep Helski, staje się dostępny dla ludzi przedkładających nadmorskie klimaty nad otoczone tłumem budki z goframi dopiero wtedy, gdy skończą się wakacje.
  • Jak każde niemal miejsce, w którym postawi się stopę, również Półwysep odsłonił kawałek nieznanej nam (a wstyd!) historii:  czcigodny Zygmunt Stary, zhołdowawszy Prusy Wschodnie po sekularyzacji Zakonu Krzyżackiego, zdecydował się oddać w 1526 roku końcówkę półwyspu zawsze mocnemu i mocno niezależnemu Gdańskowi, w zamian za nieuprzykrzanie życia konkurencyjnemu dla Gdańska portowi w pruskim Elblągu. Pomogło to niewiele, bo gdańszczanie umożliwili wprawdzie dostęp do Elbląga z Bałtyku, jednak poprzez hydrotechniczne sztuczki starali się ograniczyć ilość wód wiślanych, a przez to ilość towarów, dopływających do portu elbląskiego od polskiej strony. Tak czy owak, podział półwyspu zachował się przez ponad ćwierć tysiąclecia, do drugiego rozbioru Polski. Jastarnia zaś, gdzie ustalono granicę podziału, funkcjonowała przez ten czas jako dwie Jastarnie: jedną – Gdańską, i drugą – Pucką, przynależną do Polski. 
  • Dzisiejsi władcy Polski mają odmienną sytuację: aby przywrócić do życia portową aktywność Elbląga nie muszą już dzielić Półwyspu Helskiego, lecz Mierzeję Wiślaną. I nie administracyjnie, lecz fizycznie, za pomocą kanału przekopanego u jej nasady na złość Ruskim i ekologom, zaś ku uciesze żeglarzy. Kopać mają zacząć niebawem, więc postanowiliśmy jeszcze suchą nogą wybrać się do Piasków, położonej najdalej po polskiej stronie miłej wsi artystów, rybaków i dzików. Nawet latem nie docierają tu tłumy, osadzające się wcześniej, w Krynicy Morskiej.        Zalew Wiślany, przed tysiącem lat jeszcze bałtycka zatoka, nad którą Wikingowie usadowili swoje Truso, później bywał akwenem morskich bitew, a pod koniec II wojny światowej – niósł po swej zamarzniętej powierzchni tłumy mieszkańców Królewca, uciekających przed nacierającymi Sowietami. Pod wieloma lód się załamał.

    Wrzesień 2017 kipiał gorączką polityczną i artystyczną. Politycy rządzący coraz szerzej wymachiwali maczugami z obłudnym napisem “dobra zmiana”, politycy opozycyjni zaś z coraz większym trudem robili uniki, starając się znaleźć oręż do cywilizowanej kontrofensywy. Trwa to już ponad dwa lata i pewnie potrwa dość długo. Na szczęście artyści robią swoje, dostarczając publice chwil uśmiechu i wytchnienia. Zapamiętaliśmy kilka z licznych wydarzeń, a to:

  • “Wiedźmin” – nowy musical w gdyńskim Teatrze Muzycznym, w imponującej oprawie muzycznej, choreograficznej i scenograficznej, choć odrobinę może zbyt przegadany. 
  • “Habit i zbroja” – doskonale zrobiony pełnometrażowy film o walorach edukacyjno – dokumentalnych, opisujący historię tak ciekawiącego nas Zakonu Krzyżackiego. Chyba tylko nas, bo na widowni byliśmy sami. Rzecz powinna być obowiązkowym uzupełnieniem lekcji historii w szkołach, ale niekoniecznie się nim stanie, bo brak tam jakiejkolwiek sekwencji związanej z żołnierzami wyklętymi. Może nie było ich pod Grunwaldem?
  • UCHOwaj nas od PREZESA, Panie! wznowiło się po wakacyjnej przerwie. Pokazują się w nim coraz bardziej znani aktorzy, bo trzeba naprawdę wielkich umiejętności, aby taktownie obśmiać pierwowzory.
  • “Twój Vincent” – absolutna rewelacja, niestety niedoceniona na gdyńskim festiwalu. Malarski film, który zbiegiem okoliczności przywołuje impresjonistyczną atmosferę obejrzanej kilka dni wcześniej wystawy autochromów, pierwszych kolorowych fotografii z początków XX wieku
  • Inauguracja artystycznej działalności Oliwskiego Ratusza Kultury, najbardziej wyczekiwanego dziecka  (to metafora, ma się rozumieć…) Andrzeja Stelmasiewicza – postaci niestrudzenie oliwiącej tryby gdańskiej kultury pozaratuszowej.  Na początek -mocny akcent, bo Hamlet, jakiego świat nie widział – przedstawiony przez teatr jednego aktora (Adama Walnego) i wielu kukieł taplających się w krwawych akwariach (sanguariach?).
  • Najsmakowitszym kąskiem wrześniowych wrażeń kulturalnych było spotkanie w kameralnej, gruzińskiej atmosferze ze Stanisławem Tymem. Tym Tymem. Nie zdołam należycie sprawy opisać, mogę tylko dziękować komu trzeba za taką okoliczność!!!                           

I na koniec : jeśli dziwi Was tytuł wpisu, to w największym skrócie przypomnę, że:

  • “reakcją pogańską” nazywają historycy fale odwrotu od chrześcijaństwa, które miewały miejsce wśród społeczeństw intensywnie chrystianizowanych, na ogół za polityczną (choć czasem też duchową) inspiracją, lub co najmniej przyzwoleniem ich władców.  
  • na słowiańszczyźnie zjawisko to wystąpiło z dużą mocą w XI-XII wieku, zwłaszcza wśród plemion połabskich (na terenach obecnych północnych Niemiec), jak też w państwie Piastów. Wzmiankowałem o tym w dawniejszych wpisach i z pewnością nie raz powrócę do sprawy w przyszłości. 
  • dziś jednak ów historyczny termin nasuwa mi takie oto skojarzenia: chrześcijaństwo przed tysiącem z górą lat nadciągnęło, ze wszystkimi swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, z zachodu Europy, zaś reakcja pogańska była emanacją “ludowego” sprzeciwu przeciw owej nie swojskiej doktrynie. Żywiła się hasłem powstania z kolan, dosłownego w tym przypadku, bo sprzeciwiającego się oddawania na klęczkach czci nowemu bogu.
  • społeczeństwa zachodniej Europy wykształcały przez ten tysiąc lat obecny model funkcjonowania – z pewnością daleki od doskonałości –  jednak będący (przynajmniej jeszcze całkiem niedawno) przedmiotem westchnień społeczeństwa polskiego. Działo się to wśród potoków krwi wojen religijnych, swądu stosów inkwizycji i ogromu niegodziwości pokoleń kościelnych hierarchów, ale także wśród przebijającej się przez nie stopniowej humanizacji ludzkich relacji.
  • I co widzimy? Owe w miarę ucywilizowane wzorce, w ostatnich latach z ochotą przeszczepiane na polski grunt, nagle spotkały się z odporem. Katolicki naród zaczął kontestować owoce tysiącletniej ewolucji chrześcijańskiej Europy. Reakcja pogańska we współczesnym polskim wydaniu nacjonalistyczno – katolickim. Taki mam obraz.
  • No, może trochę się zagalopowałem. Jest bowiem rzymski katolicyzm (nie całkiem Franciszkowy, niestety), ale są też jego skrzywione odmiany, jak choćby rydzki kaczoliżyzm , skutecznie mobilizujący lud polski do wspomnianej pogańskiej reakcji.
  • Co do przyczyn tego stanu rzeczy – dziesiątki publicystów pochylają się, próbując je zdefiniować i szukać sposobów przeciwdziałania. Jedni bardziej, inni mniej sensownie. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł – poinformuję o tym niezwłocznie na blogu; zachęcam też komentatorów!

    Na koniec – parę apolitycznych widoczków, uchwyconych ostatnio przez Anię i przeze mnie:        

      To znowu widok na Hel, tym razem z Galgenbergu (wzgórza szubienicznego)przez zwieńczoną złotą statuą Alegorii wieżę zegarową gmachu głównego Politechniki Gdańskiej.      

Boa vista da Polônia

Kreśląc tytuł tego wpisu zdałem sobie sprawę, że są to pierwsze od początku funkcjonowania tego blogu słowa w rodzimym języku Magellana, którego losy i dokonania były inspiracją dla podjęcia i kontynuacji mojej pisaniny. Niech biegli w portugalszczyźnie będą wyrozumiali dla ewentualnych nieścisłości, ale chodzi o “dobry widok (spojrzenie) na Polskę”. Spojrzenie Cristiny, Rafaela i Deco – Brazylijczyków (w trzecim i czwartym pokoleniu potomków polskich imigrantów), których mieliśmy ostatnio przyjemność gościć (przy okazji podziękowania dla Rodziny i Przyjaciół, z nieocenionym Januszem J. na czele, za pomoc i współudział!), a którzy przed wielu laty nas ugościli, kiedyśmy z plecakami przemierzali na wskroś Amerykę Łacińską. Sądzę, że ich wrażenia mogą być podobne, jak wielu innych przybyszy licznie odwiedzających Polskę : ciekawe w konfrontacji z naszymi, tubylców, obserwacjami i emocjami, lecz naturalnie podczas krótkiego pobytu – powierzchowne. Zwodzona kładka nad Motławą (tu naszkicowana przez Anię jeszcze w trakcie montażu) to jeden z nowych gdańskich akcentów, robiący wrażenie nie tylko na przybyszach, lecz ciągle jeszcze także na tubylcach. Nasze miasta i miasteczka w ostatnich dekadach wypiękniały w spektakularnym stopniu, infrastruktura zbliżyła się do europejskiego poziomu, jada i pija się dobrze, rozmnożyły się ciekawe przybytki kultury, zaś chamstwa dookoła jest jakby mniej niż kiedyś. Taki jest pierwszy “boa vista” przybyszów. I pewnie lepiej żeby taki pozostał, bo problemy kłębiące się pod powierzchnią pierwszego oglądu każdy ma swoje i każdy powinien radzić sobie z nimi sam, nie zaprzątając nadmiernie głowy innym.


Soczewką skupiającą nasze problemy w ostatnim czasie były tragiczne efekty huraganu na Pomorzu i tragikomiczne zachowania władz państwowych wobec dramatu. Jegomość ustanowiony wojewodą pomorskim z wdziękiem porównał kataklizm do jesiennego opadania liści, wykazując się równocześnie władztwem poprzez wprowadzenie zakazu wolnego uczestnictwa w obchodach rocznicy Sierpnia na placu Solidarności. Na sprawę zakończonej ugrzęźnięciem w błocie eskapady tucholskiej feldmarszałka Antoniego opuszczę zasłonę wstydliwego milczenia. fot. Bing.com. Na marginesie dodam, że wichura, która uderzyła w niespełna tydzień po opuszczeniu przez nas Gołuniowej polany (patrz wpis z lipca 2017), obaliła wiekowe trójsośnie, przy którym od lat stawialiśmy przyczepę. Akurat w miejsce, gdzie kilka dni wcześniej stała. Nie znamy dnia ani godziny… Tak wyglądała potrójna sosna, kiedy jeszcze ocieniała naszą przyczepkę:  


Pozwólcie, że zrelacjonuję pokrótce pobyt w kilku miejscach, które pokazaliśmy naszym brazylijskim gościom:

  1. Muzeum Emigracji w Gdyni : klarowna, nowoczesna ekspozycja w dawnym Dworcu Morskim wywarła wielkie wrażenie na potomkach emigrantów, wyjaśniając im okoliczności trudnej decyzji ich przodków o wyjeździe z Polski w latach dwudziestych XX wieku. My natomiast zaopatrzyliśmy się w muzealnym sklepie w nagranie niezwykłej symfonii Jana Kaczmarka “Emigra” , na której prawykonaniu na początku 2017 nie mogliśmy niestety być.
  2. “Dar Pomorza” przy gdyńskim Skwerze Kościuszki, przez którego bukszpryt widać nowo zbudowany w Stoczni Remontowej w Gdańsku, piękny szkolny żaglowiec dla marynarki wojennej Algierii   
  3. Mosty tczewskie  Prezentowany tu widok pionierskiej na owe czasy konstrukcji pochodzi z niezwykle ciekawej (choć nieco uciążliwej w lekturze z uwagi na archaiczny i kwiecisty język) relacji Ludwika Passarge, świadka powstawania mostu w połowie XIX wieku. Ten najwyraźniej klasycznie wykształcony podróżnik, wschodniopruski ziomek, opowiada o szczegółach budowy starszego z mostów w sposób, który dla inżyniera jest zbeletryzowaną formą projektowego opisu technicznego. Dociekliwość autora jest widoczna w każdym fragmencie jego relacji, dając unikalną możliwość spojrzenia na dobrze znane nam miejsca oczami osoby o wielowiekowych lokalnych korzeniach, blisko sto lat przed ich gwałtownym przecięciem przez kataklizm II wojny światowej.
  4. Zamek w Malborku   Przed niewielu laty oprowadzał nas po mniej znanych zakamarkach tego potężnego kompleksu znakomity konserwator Jan W., zwracając uwagę na fakt, że uznawany jest on (zamek, a nie Jan) za wyjątkowy fenomen działalności konserwatorskiej właśnie, co w głównej mierze zadecydowało o jego znalezieniu się na liście światowego dziedzictwa Unesco. Tym razem zwiedziliśmy zamek jak zwykli turyści, zaopatrzywszy się w doskonale opracowane audioprzewodniki. Sprawność technologiczna tych urządzeń pozwala na przemieszczanie się w swoim tempie i kontemplację niemal zakończonego już dzieła odbudowy zamku. Tu znów niezwykłym uzupełnieniem była książka Passarge’a, który był w Malborku w czasach podejmowania tam działalności konserwatorskiej na dużą skalę, w połowie XIX wieku. Odkrywcze dla nas (choć pewnie oczywiste dla fachowców) są przytaczane przez autora opinie współczesnych mu znawców tematu, że “korzenie germańskiej sztuki budowlanej tkwią w Oriencie”. Zarówno układ fortyfikacji, jak też szczegóły konstrukcyjne i zdobnicze malborskiej warowni w dużej mierze zostały “podpatrzone” podczas działalności krucjatowej Zakonu Krzyżackiego na Bliskim Wschodzie; wszak przybył on na nasze ziemie krótko po wycofaniu się stamtąd, by podjąć kolejną krucjatę – przeciwko Prusom i innym bałtyjskim poganom.

    Tu jeszcze refleksja po lekturze “Szkiców z podróży” Passarge’a: wspomniane wyżej uwagi o wschodnich zapożyczeniach w niemieckim budownictwie, jak też często przywoływane w książce przykłady wielokulturowości w kształtowaniu przez stulecia oblicza rejonu dolnej Wisły, są traktowane przez autora w sposób najzupełniej naturalny i oczywisty. Naturalnym i oczywistym jest bowiem pragmatyzm, polegający na korzystaniu z cudzych doświadczeń i dzieleniu się swoimi osiągnięciami z przybyszami, gdy służy to zwiększaniu wspólnej pomyślności. Ów twórczy pragmatyzm jest prostym, ogólnie dostępnym przywilejem intelektualnym, który niestety czasem omija umysły osób sprawujących władzę, zastępowany u nich przez pragmatyczny z ich punktu widzenia cynizm.


  5. Kanał Oberlandzki. Ta rzadko używana już dziś nazwa określa unikalną, jedyną bodaj na świecie do dziś funkcjonującą tego rodzaju drogę wodną, łączącą Elbląg z Ostródą. Dla pokonania 100 – metrowej różnicy poziomów między obu miastami zaprojektowano bez mała dwieście lat temu zespół pięciu pochylni, po których statki wciągane są na specjalnych wózkach szynowych, poruszających się dzięki systemom mechanicznym napędzanym przepływającą wodą.  Początkowy odcinek trasy kanału (zwanego obecnie najczęściej Elbląsko – Ostródzkim) przebiega przez jezioro Drużno, stanowiące istny ptasi raj,                                                                                    przypominający jako żywo brazylijski Pantanal, który przemierzaliśmy lata temu (to skan slajdu z 2000 roku):  Nasi goście byli skłonni zgodzić się z tą opinią. Brzegi jeziora Drużno, które przed tysiącem lat było bałtycką zatoką, kryją wiele frapujących tajemnic. Jedną z nich jest owiane legendą Truso, ważna faktoria handlowa szwedzkich Wikingów (Waregów), której marne pozostałości zdołali archeolodzy odszukać zaledwie przed trzydziestu kilku laty. Znaleziska wyeksponowano i opisano na znakomitej stałej wystawie w elbląskim Muzeum Archeologiczno – Historycznym, skąd pochodzi także sugestywna rekonstrukcja:  Trudno dziś dostępny teren wykopalisk wymaga uruchomienia wyobraźni, której (obok rzetelnej wiedzy, naturalnie) nie brakowało archeologom. Gdy przed dziesięciu laty odwiedziliśmy to zarośnięte obecnie chaszczami miejsce, ślady wykopalisk były jeszcze rozpoznawalne:  Waregowie utworzyli szlaki handlowe łączące północ z południem Europy, wykorzystując do tego płynące południkowo rzeki (m.in. Wisłę, przy której ówczesnym ujściu leżało Truso). Działy wodne dzielące rzeki płynące ku północy od tych kierujących się na południe, przemierzali transportując mozolnie swe długie łodzie lądem. Marzyły im się im wówczas pewnie takie udogodnienia, jak na Kanale Oberlandzkim. 
  6. Elbląg Pominę tu  ciekawą i bogatą dawniejszą historię miasta, jego znaczenie dla pruskiej ekspansji Zakonu Krzyżackiego, rolę odgrywaną w Hanzie, czy wielowiekowe spory z Gdańskiem o rozdział wód między Wisłę i Nogat w rejonie wiślanej delty. Jest bowiem Elbląg klinicznym przykładem tego, co może spotkać miasto i jego mieszkańców podczas nowoczesnej wojny (chociaż i te staroświeckie potrafiły przynosić równie przerażające efekty). Upraszczając: najpierw Niemcy (wśród nich zapewne wielu obywateli Elbląga) napadłszy w imię swego wodza – zbrodniarza, dyktatora wybranego w trybie demokratycznym, na sowiecką Rosję, zrównywali z ziemią tamtejsze miasta i mordowali ludność. Potem się losy wojny odwróciły i sowieckie armie, w imię swego wodza – zbrodniarza, dyktatora “bez żadnego trybu”, zrównywały z ziemią niemieckie miasta, mordując ludność, a żywych zmuszając do ucieczki. Elbląg ucierpiał okrutnie; widoczne dziś fragmenty starówki to pewna rekonstrukcyjna wariacja na temat, chociaż utrzymana w reżimie historycznych podziałów urbanistycznych. Ale z drugiej strony i tak miał szczęście, bo dzięki kaprysowi zwycięskiego bandyty znalazł się po polskiej stronie, w przeciwieństwie do pobliskiego Królewca – Kaliningradu. Zaś gorzką satysfakcją jest fakt, że zniszczenia umożliwiły staranne przebadanie terenu miasta przez archeologów. Elbląg i jego sympatyczne knajpki był miejscem pożegnania naszych brazylijskich gości, którzy pojechali na południe Polski. My natomiast nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w nieodległej wiosce Weklice, o której swojego czasu wspomniał na swoim profilu kompan dawnych studenckich wędrówek, Krzysztof W.
  7. Weklice to malownicza wieś, leżąca na grubych warstwach arcyciekawych znalezisk. Byli tu zatem nasi ulubieni Goci, po nich Prusowie, a przed nimi niewątpliwie wcześniejsi osadnicy, bo teren jest dogodny, łatwy do obrony i obfitujący w wodę. Wykopaliska były tu prowadzone od lat z dużym rozmachem, przynosząc spektakularne rezultaty   Zdecydowanie nie doceniamy wciąż walorów niedalekich okolic, czego dowodem jest choćby to, że po raz pierwszy obejrzeliśmy z bliska wielokrotnie mijany na trasie do Warszawy bądź Olsztyna:
  8. Pasłęk   – nie będę się specjalnie rozpisywał, bo sporo informacji jest na stronie Wikipedii pod podanym wyżej linkiem. Dla nas krótki pobyt w pięknym miasteczku oznaczał nie tylko koniec wycieczki, ale także rodzinne spotkanie  które najwyraźniej ucieszyło Igę   

31 sierpnia, przed północą. Wróciliśmy niedawno z manifestacji KOD pod Europejskim Centrum Solidarności, w rocznicę porozumień sierpniowych. Było sporo dobrych przemówień, z reguły w krytycznym, lecz konsyliacyjnym tonie. Lech Wałęsa w dobrej formie, mimo zmęczenia wystąpił jak trzeba (niestety na zdjęciu telebimu zasłonięty flagą). Na placu pod trzema krzyżami zwieziony autokarami aktyw popleczników prezesa, oddzielony na polecenie wojewody kordonem policji od rzeszy normalnych ludzi, demonstrujących pod ECS.   Jesień zapowiadają ciężką, pewnie częściej będę pisywać o bieżących sprawach.

Wiosną czarno

 

 Pociąg przyjaźni – nocleg pod ruinami zamku w Brodnicy

Gdy puszczają lody, zwykliśmy z Żonną wsiadać w nasz dwuczłon z kuszetką i ruszać przed siebie, z reguły bez dokładniejszego planu. Szwendamy się po kraju i okolicy gapiąc się wokół, smakując dobroci lokalne i gadając, jeśli znajdzie się rozmówca. Przebłysk słońca na początku maja był krótki, wystarczył jednak dla częściowego nadrobienia wstydliwych zaległości krajoznawczych niedaleko domu, mianowicie fragmentów ziemi chełmińskiej i dobrzyńskiej – czyli matecznika “naszego” krzyżactwa. “Naszego” , bo zanim Zakon zaczął się tu sadowić, przemierzył kawał świata (o czym pokrótce dalej). My zaś przemierzyliśmy trasę łączącą kilka spośród wielu zamków:

 Szkice oczywiście piórka i pędzelka Ani.

 Tę ręcznej roboty przydatną mapkę, autorstwa najwyraźniej młodego, ciekawego świata człowieka, skopiowałem z jego strony blogowej . Na mapce można się dopatrzeć miejsc, o których wspominam w tej relacji.

 


  • U podnóży warowni, strzegących (zresztą przed Polakami, którzy ich tu nieco wcześniej zaprosili) południowej granicy rozrastającego się na północny wschód od Chełmna państwa zakonnego, lokowali Krzyżacy większe lub mniejsze miasta. Różny jest ich obraz dzisiaj – wyraźnie widać, gdzie życie mieszkańców cyrkuluje pomiędzy kościołem a sklepem monopolowym, a gdzie przestrzeń społecznej i samorządowej aktywności wyrasta ponad te dwie odwieczne opoki.
  •  w Radzyniu – relikt PRL-u jako żywo – serwuje jednakowoż pyszne schabowe.
  • Zamki… …i rycerze spod znaku czarnego krzyża – stąd m.in. czerń w tytule wpisu
  •  Zamek w Golubiu wyraźnie góruje nad miastem…zaś w uroczej Brodnicy harcerze prężą na komendę długą flagę, bo to akurat Święto Flagi.
  • W Lubawie oznaki zrozumienia dla idei gender… …zaś w Ostródzie – dobra czeska knajpa ze smacznym knedlikiem i mądrymi sentencjami, nad pięknie zagospodarowanym brzegiem jeziora. To kolejny, po wyczynach Jana Żiżki w bitwie grunwaldzkiej, wkład naszych południowych pobratymców w kształtowanie lokalnej rzeczywistości.   
  • Z każdą kolejną puszką chłoniemy prawdę o towarzyszu broni Żiżki spod Grunwaldu, Zawiszy Czarnym. To również przyczynek do tytułu wpisu.

  • Konotacje Krzyżaków są w naszej społecznej pamięci marne, nie tylko za sprawą dzieła Sienkiewicza. Zapracowali sobie bracia u nas na złą sławę, bo nas akurat dotknęły wredne i okrutne praktyki związane z ich ekspansją. Praktyki, które w owych czasach były standardem podczas wszelakich konfliktów, zaś współcześnie uległy modyfikacji wraz z postępem technologii.
  • Zakon Krzyżacki to (obok znanych nam z poprzednich wpisów Joannitów, oraz Templariuszy), owoc przewag i klęsk europejskiego rycerstwa podczas wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej w XII i XIII wieku (był to najbardziej znany i spektakularny, ale bynajmniej nie jedyny kierunek owych ekspansywnych, z reguły bardzo krwawych, przedsięwzięć feudalnej Europy pod egidą papiestwa). Zakony rycerskie wypchnięte w końcu z Bliskiego Wschodu przez islamskie potęgi, szukały swojego miejsca bliżej domu. Krzyżacy, zaproszeni na początku XIII wieku przez węgierskiego króla Andrzeja II do osiedlenia się i obrony jego włości w Siedmiogrodzie, ochoczo zabrali się do dzieła, budując m.in. zamczysko w obecnej rumuńskiej Feldioarze (nazwane przez nich Marienburgiem; kolejny Marienburg to już nasz Malbork) ; ruiny widoczne na zdjęciu za stadem krów odnaleźliśmy podczas włóczęgi przed kilku laty:  
  • Król Węgier szybko zorientował się, że przedsiębiorczy bracia – rycerze mają ochotę zawładnąć krainą, zamieszkałą skądinąd w znacznej części przez ich saskich ziomków i – mówiąc kolokwialnie – pogonił zakonników po niewielu latach. Ci nie musieli czekać długo na kolejną ofertę, którą okazało się zaproszenie wystosowane w 1226 roku przez księcia Konrada mazowieckiego, niepokojonego zaczepnymi poczynaniami pogańskich ciągle Prusów. W tym czasie Zakon, pod zarządem wybitnego wielkiego mistrza Hermana von Salza, był już ekonomiczną, militarną i polityczną potęgą na europejskiej scenie. Pierwszą warownię, z której praktycznie nic nie pozostało.  zbudowali Krzyżacy w obecnej wsi Starogród koło Chełmna   
  • Jak dalej toczyły się losy Zakonu, zwłaszcza w kontekście spraw polskich, pamiętamy z lekcji historii. Był to kliniczny przypadek splecenia interesów tronu i ołtarza, sacrum i profanum (w sferze przemocy), prześladującego ludzkość zapewne od początku dziejów. Krucjaty, kontrkrucjaty, dżihady, konkwisty, rekonkwisty, święte wojny, pogromy, inkwizycja, terroryzm religijny – od zawsze były uruchamiane jako uzasadnienie bardzo ziemskich celów: poszerzenia władztwa i zagarnięcia majątku. Nie inaczej było w przypadku poczynań Krzyżaków, sankcjonowanych przez papiestwo jako krucjata mająca nawrócić pogańskich Prusów, z faktycznym zamysłem utworzenia państwa kościelnego na odebranych im ziemiach.
  • Dobrą, współcześnie nas dotykającą, ilustracją wykorzystania religii i pobożności mas społecznych dla realizacji politycznych i ekonomicznych celów jest aktywność pewnego skromnego redemptorysty w założonym swego czasu przez Krzyżaków, pięknym Toruniu. Niewątpliwy talent organizacyjny i swoista charyzma, wsparte współczesnymi środkami komunikacji, pozwoliły ojczulkowi stworzyć w krótkim czasie imperium, rządzące niepodzielnie kilkoma milionami dusz, a poprzez uzależnienie polityków sprawujących władzę – wpływające w istotny sposób na aktualne sprawy polskie i nie tylko polskie.
  • Kiedy to piszę, nadchodzą tragiczne wieści o zamachu na uczestników koncertu w angielskim Manchesterze. To świeży, potworny przyczynek do powyższych refleksji i dowód, jak łatwo jest manewrować duchowością ludzi powodując, że stają się oni zdolni do nienawiści, zbrodni czy samobójstwa dla wpajanej im, stosownie modyfikowanej, wiary. I dotyczy to w podobnym stopniu terrorystów islamskich, radykałów żydowskich, reakcjonistów pogańskich, członków różnych dziwnych sekt, wyznawców tupolewizmu, krzyżowców, czy sterowanych radiowo pseudochrześcijan. Niczyj bóg  nie dopuszcza takich niegodziwości, do jakich są skłaniane słabsze i pobożne ludzkie istoty przez tych, którzy w boskim imieniu fałszywie przemawiają.
  • Wojny, jak wiadomo, niosą za sobą samo zło, we wszelkich możliwych postaciach. Z reguły jednak wyłaniają zwycięzcę konfliktu, którego późniejsze działanie miewa walor konstruktywny lub wręcz przeciwnie – niszczący. Krzyżackiego wkładu cywilizacyjnego (w zachodnim rozumieniu, oczywiście) na terenie dawnych Prus Wschodnich , nie da się nie docenić. To nie tylko liczne zamki i budowle militarne, ale przede wszystkim – cywilna infrastruktura gospodarcza, najczęściej do dziś spełniająca swoje funkcje. Miasta, folwarki, urządzenia hydrotechniczne i melioracyjne – powstawały w błyskawicznym tempie, przy wsparciu najwyższej dostępnej ówcześnie wiedzy technicznej i świetnej organizacji. 

  • Mieliśmy zatem wiosenne wzmianki o czarnych krzyżach i o czarnym Zawiszy. Ale należy się P.T. Czytelnikom jeszcze jedna wzmianka przywołująca ten kolor, tym razem w jasnym aspekcie:  jest mianowicie w Gdańsku kościół Św. Jana, którego powstanie w XIV wieku można pośrednio wiązać ze wspomnianą powyżej walką monoteizmu (reprezentowanego przez Krzyżaków i s-kę) z politeizmem Prusów, zaś zrujnowanie w XX wieku – bezpośrednio z finałem zmagań ateizmu sowieckiego i nazizmu niemieckiego.
  • I oto przed niewielu laty staliśmy się świadkami początku niezwykłej, trwającej do dzisiaj, twórczej symbiozy sacrum i profanum. W podnoszonej z ruin świątyni wznowiono jej funkcję sakralną, ale równolegle wdrożono znakomitą działalność kulturalnego Centrum Św. Jana. Odbudowa kościoła i działalność Centrum mają dwóch najważniejszych animatorów: gdańskiego Nigeryjczyka Larry’ego Okey Ugwu (wieloletniego dyrektora Nadbałtyckiego Centrum Kultury), oraz duszpasterza środowisk twórczych – gdańszczanina ks. Krzysztofa Niedałtowskiego.
  • Pod koniec kwietnia w wypełnionym kościele św. Jana zaprezentowano dobrze zrobiony przez Henrykę Dobosz – Kinaszewską i Marię Mrozińską dokumentalny film o tym wyjątkowym tandemie i ich dziele. “Czarni” – warto obejrzeć, ku pokrzepieniu serc!
  • Zakończę zmianą kolorystyki, wszak wiosna bywa też zielona! Ruszamy w stronę lata, które niechybnie przyniesie relacje skądśtam.