Spotykam się z pytaniami o powód długiego braku aktywności blogowej. Powód jest prosty: trudno posługiwać się klawiaturą komputera, mając zaciśnięte kciuki. Kciuki zaś były przez ostatni rok zaciśnięte dla różnych intencji; po raz nie wiadomo który okazało się, że czasem to działa, a czasem nie. Prostuję zatem palce na trochę, aby dać znać, że żyję, a potem – znowu je zacisnę w różnych intencjach. Albo lepiej nie, bo często podczepiają się intencje niechciane.
Kubek doczekał…
W ponurym czasie pandemicznego lockdownu, w marcu 2021, widniejące obok zdjęcie było jedną z ilustracji blogowego wpisu przedstawiającego nasz dziennikw konfrontacji z “Naszym Dziennikiem”. Historyczny, trójkątny kubek radiowej “Trójki” z jej najświetniejszych czasów,stał wiernie obok komputera z nadziejąna odwrócenie się biegu spraw. Podobnie jak my – dotrwał.
Właśnie mija rok (mierzony kalendarzem wyborczym) inny od poprzedzających go ośmiu lat. Inny; dla większości – lepszy. Nie dlatego, że nagle zniknęły wszelkie problemy, ale dlatego, że perspektywy ich rozwiązywania stały się klarowniejsze, zwolna zbliżające się do kontrolowalnych standardów. Jednak w opinii zwolenników, wyznawców, a zwłaszcza beneficjentów ośmioletniej aktywności sprawującego rządy w Polsce swoistego syndykatu niejasnych interesów – będący kłodą rzuconą pod koła ich rozpędzonego peletonu. Za dynamiką różnego kalibru zdarzeń politycznych z trudem nadążają najbardziej wytrawni znawcy i komentatorzy, zatem – słuchajmy i czytajmy fachowców, nie szczędząc jednak trudu dla wypracowania własnego, rozsądnie krytycznego oglądu spraw bieżących!
Nie zaniedbując powyższego, zajmiemy jednak odrobinę czasu i uwagi P.T. Czytelników, aby pokrótce napomknąć o naszym “innym roku”, który akurat nie był specjalnie różny od lat poprzednich (oczywiście jeśli pominąć wspomniane tchnienie optymizmu na niwie spraw krajowych). Udało nam się bowiem znowu zerknąć na kilka ciekawych miejsc (czasem nie po raz pierwszy), których wspólną cechą jest przypadkowo fakt, że można je wszystkie zaszeregować pod literą “W”. I tak:
Wilno. Każdorazowy spacer po tym mieście pozwala zauważać wcześniej nieodkryte smaczki, potwierdzające jego artystyczną duszę.
Wenecja. Jej artystyczna dusza opiewana jest od stuleci i ma wymiar światowy. Podobnie jak pieczęć Republiki na kartach Historii.
Wielkopolska zachodnia, Ziemia Lubuska. Zdecydowanie niedoeksplorowane rejony, obfitujące w piękne krajobrazy, jak też w historycznie istotne, zdobne architektonicznymi cackami (czasem, niestety – w ruinie), miejsca. Tu – niektóre tylko.
Chwarszczany. Świetnie zachowana kaplica Templariuszy – jeden z nielicznych reliktów ich aktywności w tym rejonie.
Santok. Strategiczne wzgórze obronne w widłach Warty i Noteci, wysunięta placówka Piastów w czasach średniowiecznych zmagań z Pomorzanami i Niemcami.
Kostrzyn nad Odrą. Przejmujący swoją wymową park pamięci, obejmujący teren starówki, całkowicie zrujnowanej podczas ofensywy sowieckiej zimą 1945 roku. Parkowa pamięć jednak nie zawsze ludziom dopisuje, co ostatnio widać aż nadto wyraźnie. Sowiecka ofensywa znowu ruszyła.
Wolne Miasto. Granice Wolnego Miasta Gdańska penetrowaliśmy samochodem podczas pandemii (relacja tutaj). Tym razem objechaliśmy grupką rowerową płaskie (na szczęście) fragmenty żuławskie. Kolejnej wiosny ruszymy na pofalowane (niestety) odcinki granicy, biegnące Gdańską Wyżyną.
Warmia. Podobnie jak w poprzednich dwóch przypadkach, “ziemia odzyskana”. I podobnie interesująca oraz malownicza.
Włości klemensowskie. Fragment Ordynacji Zamojskiej, skupiającej latyfundia należące do jednego z najpotężniejszych rodów magnackich Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Magnateria tego czasu ma niezbyt przychylną prasę wśród historyków, którzy nie bez racji wskazują na skupienie większości potencjału królestwa w jej rękach kosztem efektywności władzy państwowej, co przyniosło opłakane przez pokolenia skutki w postaci zaniku Rzeczpospolitej na 123 lata. Trudno wszakże nie dostrzegać wielkich dokonań magnaterii na niwie gospodarki i kultury.
Odzyskawszy po wielu staraniach rodowy pałac w Klemensowie, Marcin Zamoyski własnoręcznie próbuje go zreanimować. Praca gigantyczna, mogąca uświadomić cechy charakteru właściwe magnackiej klasie.
Wełtawa. Nad Wełtawą, jak wiadomo, leży Praga. Na obrzeżach zaś czeskiej stolicy, za ostatnią pętlą tramwajową, jest niepozorne miejsce zwane od zawsze Bila Hora (Biała Góra). Na rozciągającym się tam polu w czasie (1620), gdy na terenach polskich potężniała wspomniana wyżej magnateria, protestanccy Czesi podczas kilkugodzinnej bitwy z wojskami katolickich Habsburgów stracili praktycznie całą swą elitę, stając się na kolejne 300 lat poddanymi austriackich monarchów.
Z górującego majestatycznie nad Wełtawą hradczańskiego zamku defenestrowano (czyli wyrzucono przez okno) habsbuskich urzędników, co było pretekstem do rozpoczęcia religijnych zmagań wojny trzydziestoletniej (białogórska masakra była jej pierwszym mocnym akcentem). Dzisiaj Praga jest zdecydowanie milsza dla przybyszów niż przed czterystu laty.
Wygoda, Wdzydze, Węsiory. Kaszuby lubimy z kilku powodów: geograficznej bliskości, wielkiej urody krajobrazowej i swoistego uroku mieszkańców. Ten ostatni element należałoby pokrótce rozwinąć: Kaszubi to lud przez wieki trudnej historii nauczony nieufności, przekory i dystansu do nie-swoich. Przełamanie tych barier nie jest jednak trudne, gdy okaże się czyste intencje, co jest natychmiast właściwie odczytywane. Kaszuby i ich mieszkańcy są super!
Wygoda. Okazały kościół, zbudowany pod koniec czasu zaborów, staraniem przedsiębiorczego księdza Sadowskiego. Świątynia stanęła w szczerym polu, na skrzyżowaniu dróg łączących kilka nieodległych wsi w przepięknym rejonie jezior Raduńskich. Jest nie tylko ciekawostką architektoniczną, ale także dobrym przykładem mocnej korelacji społeczności kaszubskiej z Kościołem katolickim, przynoszącej w przeszłości jej ciążenie ku Polsce, a w teraźniejszości – polityczne wsparcie przez nią wartości i sił przez Kościół afirmowanych (jednocześnie zaś – wydającej czasami spośród siebie ponadkrajowych przywódców, mężów stanu, potrafiących w swej aktywności bazować na wyważonym konglomeracie owych tradycyjnych wartości z nowoczesnym, pragmatycznym oglądem świata)
Wdzydze i okolice nie mogą obejść się latem bez przyjęcia na swe łono licznego grona obozowiczów z coraz liczniejszym przychówkiem, ożywiającym kanikułę plenerowymi spektaklami i tysiącem innych atrakcji.
Węsiory. Jeden z najbardziej znanych i najokazalszych spośród licznych w rejonie Dolnej Wisły reliktów pobytu Gotów, w pierwszych wiekach naszej ery. Jak niejednokrotnie w tym blogu wspominaliśmy, ten skandynawski lud przesiedział na naszych pomorskich ziemiach jakieś dwieście lat, nabierając sił przed mającą zmienić obraz Europy wędrówką na południe kontynentu. W Węsiorach Goci pozostawili okazałe cmentarzyska i miejsca kultu w postaci kamiennych kręgów i stosów, które według wielu regularnie przybywających tam osób, ciągle pozwalają na metafizyczno – kosmiczne relacje z Czymś/Kimś.
Wyspa Wikingów. Przypadkiem zdarzyło się, że w krótkim odstępie czasu trafiliśmy do miejsc zaznaczonych śladami “skandynawskich falowań”. Rejon Kaszub, podobnie zresztą jak większość terenów Polski, zawdzięcza rzeźbę terenu aktywności nadciągających z północy zlodowaceń, które na potrzeby tego blogu określiliśmy jako najwcześniejsze z owych falowań i jedyne dokonane siłami przyrody nieożywionej. Późniejsze skandynawskie falowania były już dziełem ludzi z naszego Północnego Sąsiedztwa; wspomnianych wyżej Gotów postrzegamy jako sprawców pierwszego z nich. Wyprawy Wikingów mają bogatą, wielokrotnie przywoływaną tu wcześniej, historię, zaś “wysp wikingów” znalazłoby się na wodach oblewających Europę co niemiara. Ale taka “czysto wikińska”, a przy tym z wielu względów ważna jest jedna: Islandia.
Kiepskiej jakości zdjęcie z Pingvellir komasuje przynajmniej dwa elementy, stanowiące o wyjątkowości Islandii: wyraźną granicę kontynentalnych płyt tektonicznych, których ruchy wypiętrzają wyspę, oraz ulokowane tu w 930 roku przez pierwszych osadników miejsce spotkań najstarszego na świecie parlamentu: Althingu.
Cudów przyrody na Islandii, jak widać, nie brakuje. Jednak mieszkańcy wyspy dumni są też, i słusznie, z osiągnięć eksploracyjnych swych awanturniczych przodków, którzy odkryli Grenlandię i osiedli na niej, a następnie dotarli do brzegów kontynentu amerykańskiego, blisko 500 lat przed Kolumbem. Przypomina o tym pomnik Leifa Erickssona stojący przed imponującym kościołem Hallgrímskirkja w Reykjaviku.
=========================================================== Tak w największym skrócie wyglądał nasz inny / zwykły rok. Kolejny będzie zapewne jeszcze bardziej inny, życzmy zatem sobie, aby był możliwie najzwyklejszy! Jeszcze jeden więc inicjał “W”, już bez geograficzno – historycznych konotacji:
Gdańsk (Polska), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Tablice informujące o składowaniu śniegu pozwalają na łagodne przejście od tematyki poprzedniego wpisu (“Lodowiec”), do kolejnego, który rozpoczniemy mroźnym akcentem, lecz potem będzie coraz cieplej.
Mullem (Belgia), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Przy wjeździe do wioski/miasteczka zauważamy ze zdziwieniem tablicę zawierającą znane nam z dawniejszych lektur obrazy, związane ze sławną antarktyczną ekspedycją statku “Belgica”, przedsięwziętą pod koniec XIX wieku.
Internetowe dociekania na temat związków miejscowości Mullem z okolicami bieguna południowego pozwoliły ustalić, że przez kilka lat w połowie XX wieku burmistrzem był tam (tzn. w Mullem, nie na biegunie południowym) Gaston de Gerlache, znany belgijski badacz polarny. Jego sława w tej branży była niejako dziedziczna, bo to ojciec Gastona, Adrien de Gerlache, kładł sześćdziesiąt lat wcześniej podwaliny pod eksplorację Antarktydy. I właśnie starszego de Gerlache’a przypomniano na tablicy przy wjeździe do Mullem mimo, że chyba nigdy tam nie był. W epokowej ekspedycji “Belgiki” podkomendnym Adriena de Gerlache był legendarny norweski badacz Roald Amundsen, a także dwaj wybitni naukowcy – polarnicy polscy: Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski (obaj panowie patronują skądinąd ulicom w Gdańsku, oraz – być może – umieszczonym w sąsiedztwie tych ulic, zaprezentowanym wcześniej, tablicom o składowaniu śniegu w lecie).
Czas najwyższy przystąpić do ocieplania opowieści, które zacznę od wyjaśnienia, w jaki sposób trafiliśmy do Mullem. Otóż stało się to, nieco przypadkiem, podczas przemierzania podrzędnych belgijskich dróg w celu dotarcia do dość prowincjonalnego dzisiaj, acz ociekającego bogatą historią, miasta Tournai. Chcieliśmy postawić stopę tam, skąd w latach agonii Cesarstwa Rzymskiego (a więc V-VI wieku n.e.), rozwinęła się najskuteczniejsza (spośród wielu innych) próba zapanowania nad osieroconymi przez nie, rozległymi połaciami dzisiejszej Francji i Beneluxu.
Facetem, który osiągnął pierwsze znaczące sukcesy w tym kierunku był Childeryk, władca germańskiego plemienia Franków Salickich, osławiony także dzięki przypadkowemu odkryciu jego przebogatego grobowca obok widocznego na zdjęciu kościoła św. Brykcjusza, w Tournai właśnie, przeszło tysiąc lat po śmierci zainteresowanego. Skarby z tego grobu rozeszły się po Europie w trakcie zawieruch historycznych paru ostatnich stuleci; jednym z najsławniejszych ocalałych elementów wspomnianego skarbu jest przechowywany w paryskim Luwrze pierścień władcy. W byłej Childerykowej stolicy udało nam się zaś znaleźć jedynie zakład fryzjerski o nazwie “Childeric”.
Dostrzegliśmy też współczesny mural, przedstawiający czterech królów z (będącej utrapieniem uczniów na lekcjach historii) dynastii Merowingów.
Wnioskować można, że naszego bohatera wyobrażono jako przedostatniego z prawej, zaś obok – jego syna Chlodwiga, najznamienitszego z Merowingów. Synek z przytupem sfinalizował dzieło tatusia, po czym w 508 roku n.e. przeniósł stolicę swego potężnego już władztwa do Paryża, pozostawiając Tournai rolę podrzędnej diecezji, a także sympatycznego, spokojnego miasta, gdzie byliśmy jednymi z niewielu przyjezdnych.
Chlodwig, syn Childeryka, wykorzystał wszystkie dostępne w swojej epoce środki dla umocnienia i poszerzenia imperium Franków, oraz swojej w nim władzy: przyjął chrześcijaństwo, konkurentów wymordował lub poddał łagodniejszym formom anihilacji (choćby banicji, oślepieniu, czy ulokowaniu w klasztorze), przekupił, ogłupił poprzez różne formy propagandy, lub sterroryzował (zależnie od potrzeb) społeczeństwa i toczył nieustanne wojny. Ten zestaw narzędzi znany jest i stosowany zresztą od zawsze (zmieniały się tylko religie i techniczne możliwości środków masowego przekazu, oraz sposobów zadawania śmierci fizycznej i cywilnej). Na obrazku – średniowieczne wyobrażenie obrzędu chrztu Chlodwiga (na golasa w rytualnej wannie).
Wnikliwi Czytelnicy zorientowali się już zapewne, że u progu lata 2023 zaniosło nas do Belgii. Kraj ten zasługuje ze wszech miar na wzmiankę nieco obszerniejszą, niż te, opiewające walory belgijskiej czekolady, frytek i piwa (skądinąd wydaje nam się, że tylko to ostatnie może być warte wzmianki). Na czerwono podkreślone są miejsca, do których trafiliśmy (podkład mapki Depositphotos).
Podróżując naszym zwyczajem dość szybko (co nie sprzyja nadmiernemu wnikaniu w wyczuwalne jedynie przez tubylców, lub długoterminowych rezydentów, lokalne klimaty), spróbujemy dać wyraz powierzchownym wrażeniom wychodząc od spotkanych na trasie postaci (a dokładniej – ich wizerunków, lub wzmianek o nich). Wspomnieliśmy wcześniej o wielkich Merowingach, których poczynania (kontynuowane przez Karolingów, ich podwładnych, którzy swoich szefów obalili i zmienili na tronie) stały się podwaliną kształtu współczesnej Europy. Obie dynastie trzęsły kontynentem (a w każdym razie jego zachodnią częścią) przez drugą połowę pierwszego tysiąclecia po Chrystusie. Niewiele lat później, bo w roku 1096, europejskie lobby papiesko – cesarsko – królewsko – możnowładcze (skądinąd będące w ciągłym wzajemnym zwarciu o supremację i wpływy) doprowadziło do podjęcia ruchu krucjatowego, mającego na celu odbicie Ziemi Świętej z rąk muzułmańskich, organizując pierwszą wyprawę krzyżową.
Zanim jednak zdołano wyszykować fachową armię, do roboty wzięli się fanatyczni entuzjaści, pod wodzą Piotra z Amiens, zwanego też Piotrem Eremitą. Ów charyzmatyczny mnich zachęcił do wyprawy na Bliski Wschód ogromne rzesze europejskiej biedoty, formując z nich “wyprawę ludową” i prowadząc na zatracenie. Jedną z najbardziej płomiennych mów propagandowych wygłosił ponoć Piotr w zacnym mieście Huy, co uwieczniono na powyższej, średniowiecznej ilustracji. Nie udało nam się jednak znaleźć tam śladu owego wydarzenia sprzed blisko tysiąca lat, ani trwałej pamiątki po dzielnym kaznodziei, więc zamieszczam obrazek zastępczy, uzupełniony błyskotliwym limerykiem.
Znacznie lepiej od Piotra poradził sobie Gotfryd z nieodległego od Huy Boullion, nad którym ciągle góruje potężne rodowe zamczysko. Gotfryd był jednym z przywódców właściwej (rycerskiej) krucjaty, na czele której zdobył Jerozolimę, oddając jednak tytuł władcy nowo utworzonego w ten sposóbkrólestwa swojemu bratu Baldwinowi, także bardzo zasłużonemu w walce z “niewiernymi”.
Pozostając w klimacie epoki wypraw krzyżowych, przenosimy się na drugi kraniec niezbyt rozległego kraju, do urzekającej patyną średniowiecznej zabudowy Brugii. Wybitnych postaci przewinęło się tam przez stulecia niemało, jednak tę wzmiankę chcę poświęcić tamtejszej lokalnej zbiorowości. Od dobrych siedmiu wieków mianowicie setki mieszkańców Brugii prezentują coroczną Procesję Świętej Krwi, nawiązującą do znajdującej się w miejscowej bazylice pod tym wezwaniem stosownej relikwii, dostarczonej ponoć do miasta po którejś z krucjat bliskowschodnich. Procesja jest imponującym przedsięwzięciem, o którym zgrubne wyobrażenie można sobie wyrobić, klikając tutaj, na amatorską zbitkę filmików.
Przeskoczyliśmy zatem do flandryjskiego pasa zasobności gospodarczej i kulturalnej, którego oś wyznaczają obok Brugii także Antwerpia oraz Gandawa, i natychmiast dopadła nas zadyszka związana z brakiem pomysłu na przekazanie w zwięzłych słowach i obrazach owej nieprzebranej zasobności. Wydawało się, że jakimś rozwiązaniem mogłoby być sygnalizowane wcześniej pójście śladem napotykanych postaci, ale tu mnogość wybitnych jednostek pojawiających się przez wieki jest zdecydowanie za duża jak na pojemność tego blogu, oraz cierpliwość Czytelników. Nie pozostaje zatem nic innego, niż postąpić wedle metody chybił – trafił. Przedtem jednak spójrzmy na hotelik w małym miasteczku Eeklo, którego położenie uznaliśmy za optymalne dla eksploracji wspomnianych wyżej sławnych miast flandryjskich, czyniąc z niego kilkudniową bazę.
Flandria (Region Flamandzki), stanowiąca północną, niderlandzkojęzyczną część Belgii, splatała przez wieki swoją historię z Niderlandami właśnie, wnosząc i biorąc co najlepsze, ale też dzieląc gorsze momenty dziejów.
Antwerpia, miasto wielkiego handlu (głównie za sprawą wielkiego portu), wielkiej sztuki, wielkiej nauki, wielkich pieniędzy i wielkiego dworca kolejowego, była miejscem urodzenia, pracy, lub pochówku (w niektórych przypadkach – wszystkich trzech etapów życia) wielkiej liczby wielkich postaci, których starczyłoby do wypełnienia panteonu niejednej wielkiej nacji.
Stojący na pomniku w centrum miasta Rubens nikogo nie dziwi. Wyobrażeni natomiast na popiersiach zdobiących ściany muzeum ich imienia Plantinus i jego zięć Moretus nie dorównują sławą wielkiemu malarzowi, choć jako twórcy najważniejszej w swoim czasie europejskiej oficyny wydawniczej – powinni.
Gandawa ma w swoim portfolio porównywalny zapewne z Antwerpią zasób postaci ważnych cywilizacyjnie, chociaż nie brak również takich, których publiczna działalność z cywilizacją miała niewiele wspólnego (proporcje występowania obu grup są wszędzie na świecie zbliżone). Poprzestańmy zatem na przypomnieniu najbardziej chyba znaczącego w światowej historii syna tego miasta, a mianowicie Karola Habsburga, w wieku 19 lat (w 1519 roku) obwołanego cesarzem rzymsko – niemieckim i zanumerowanego w imperialnej tytulaturze jako Karol V. Wcześniej przebywał on w rodzinnej Gandawie, zdobywając monarsze kwalifikacje pod okiem Guillaume’a de Croy (pod koniec tekstu wyjaśnię powód przywołania tego nazwiska), by już w roku 1516 podjąć zajęcia praktyczne na stanowisku króla Hiszpanii, na razie jako Karol I. Zbliżamy się do momentu, w którym okaże się, dlaczego eksponujemy tutaj osobę Karola: otóż na początku swojego hiszpańskiego panowania, w styczniu 1518, dopuścił przed swoje dostojne (acz raczej nieowłosione jeszcze) oblicze, niejakiego Ferdynanda Magellana, udzielając mu poparcia dla projektu odkrycia zachodniej drogi morskiej do Wysp Korzennych, a dzięki temu – pośrednio przyczyniając się do powstania niniejszego blogu. Młody monarcha szybko pojął, że kasa jest jednym z filarów zdobywania i utrzymywania władzy, więc z talentem stanął za sterem nabierającej wówczas imperialnego rozpędu hiszpańskiej machiny konkwistadorsko – rabunkowej, w ciągu niewielu lat czyniąc z niej największe mocarstwo owych czasów.
Obok ciągnięcia bajecznych zysków z podbijanej Ameryki, a także wspomnianych Wysp Korzennych, czy Filipin, Karol nie zaniedbywał bliższych źródeł dochodu. Przejawem tego było choćby srogie ukaranie mieszkańców rodzinnej Gandawy za próby wymigania się od części narzuconych im obciążeń podatkowych, za co – zamiast stanąć na wielkim pomniku w najważniejszym punkcie miasta, został przez tych mieszkańców uwieczniony jedynie w skromnej figurze na ratuszowej ścianie.
Obywatele miasta nie poskąpili jednak środków na okazały monument Jacoba van Artevelde, postaci znacznie lepiej od Karola w Gandawie i okolicach notowanej (ciekawe szczegóły proponuję doczytać pod wskazanym linkiem w Wikipedii).
Nie wszyscy zapewne wiedzą, że z obecnych ziem belgijskich wywodził się także wynalazca, któremu ludzkość zawdzięcza skonstruowanie saksofonu. Ten dość skomplikowany instrument muzyczny rozpowszechnił się na świecie, stając się narzędziem tworzenia przebojów cieszących nasze uszy od co najmniej stu lat. Adolf Sax pochodził z Dinant, malowniczego miasteczka w Ardenach, gdzie dzisiaj na każdym kroku można spotkać wyobrażenie saksofonu.
W rodzinnym domu Adolfa Saxa urządzono małe, gustowne muzeum.
Położone w dolinie Mozy Dinant doświadczyło zdarzeń nie tylko miłych, jak przyjście na świat Adolfa Saxa, ale też dramatycznych – choćby w dwudziestowiecznych wojnach światowych. W początkowej fazie pierwszej z nich (1914) Niemcy, gwałcąc belgijską neutralność, prowadzili tędy kampanię w kierunku Francji, dokonując wojennych zbrodni wobec opierających się temu cywilów (w Dinant zginęło ich wówczas kilkuset). Natomiast pod koniec drugiej wojny rejon doświadczył zaciętych walk aliantów z wojskami niemieckimi, które podjęły desperacką ofensywę w Ardenach.
Powierzchnia Belgii jest z grubsza dziesięciokrotnie mniejsza niż Polski, zaś liczba ludności – mniejsza prawie trzykrotnie. Belgijskie państwo w obecnym kształcie zostało powołane blisko 200 lat temu, w znacznej mierze jako efekt gry europejskich mocarstw w epoce postnapoleońskiej. Decydująca była tu rola Wielkiej Brytanii która, podobnie jak wiek później w przypadku kształtowania się państwa Izrael, rozgrywała swoje interesy największej w tych czasach imperialnej potęgi. Nie można wszakże lekceważyć lokalnych wektorów państwowotwórczych, u których podstawy leżały względy religijne i ambicjonalne : chęć uniezależnienia się od dominacji holenderskiej w sferze gospodarczo – politycznej, oraz odcięcie się od preferowanych przez tę dominację opcji protestanckich w życiu kościelnym (przy okazji: “rewolucję belgijską 1830 roku” bezwiednie wsparło polskie powstanie listopadowe, wiążąc wojska rosyjskie i pruskie, wybierające się do Belgii z interwencją zbrojną). Belgowie (Belgae), lud o proweniencji najpewniej celtycko – germańskiej, zostali odnotowani na arenie dziejów już za czasów Juliusza Cezara, który tę podbitą przez siebie kilkadziesiąt lat pne. krainę nazwał Gallia Belgica. Nie rozwijając tego wątku szerzej warto tylko wspomnieć, że jednym z “ojców” współczesnej Belgii był Etienne Constantin de Gerlache, którego nazwisko brzmi identycznie jak przywołanego na początku tego artykułu sławnego belgijskiego polarnika (aczkolwiek przy pobieżnej kwerendzie nie odnalazłem związku rodzinnego obu panów).
Po przypomnieniu kilku faktów z dziejów Belgii i objechaniu paru jej zakątków, czas najwyższy zajrzeć do stolicy. Każdy porządny przewodnik turystyczny zaczyna opowieść o Brukseli od przedstawienia najsławniejszego w tym mieście monumenciku: Manneken pis (zbieżność fragmentu nazwy figurki siusiającego w centrum stolicy Europy chłopca, z nazwą antyeuropejskiej partii rządzącej sporym europejskim krajem – zapewne przypadkowa) stał się i dla nas obowiązkowym obiektem do zerknięcia i pstryknięcia. Ale również, (mimo napierającej ciżby innych zerkających i pstrykających) pretekstem do chwili refleksji nad fenomenem krainy która, mimo że targana wirami historii, chroni od wieków swobodę publicznego opróżniania pęcherza przez nieletniego. A chroniąc tę i inne ludzkie swobody, dobrze zaświadcza również o tym, że “lepszość” się w pocie czoła wypracowuje, a nie wykrzykuje. Nie pochwalając generalnie siusiania na ulicy zauważmy, że brukselska figurka jawi się jako przewrotny symbol ludzkiej wolności – tworzywa Unii Europejskiej, która nie bez przyczyny ustanowiła swoje centrum właśnie tutaj, w Brukseli.
Imponujący brukselski Wielki Plac niejedno widział przez wieki swojego istnienia. Podobnie jak centralne miejsca innych europejskich miast, bywał areną wielce pożądanej przez ludność rozrywki – publicznych egzekucji. Najbardziej pamiętną na Grote Markt van Brussel była dekapitacja w 1568, z rozkazu niesławnej pamięci księcia Alby, przywódców niderlandzkiego ruchu antyhiszpańskiego – Egmonta i Hoorna.
Skoro zaś powrócił za sprawą Egmonta wątek dawnych zawiłych relacji niderlandzko – hiszpańskich, to “odhaczając” go w naszej relacji, spójrzmy na zdobiący Plac Hiszpański w Brukseli okazały pomnik arcyhiszpańskich, ale też – arcyludzkich, bohaterów: Don Kichote’a i jego wiernego giermka Sancho Pansy. Stolica Europy to właściwe miejsce dla otrzeźwienia błędnych rycerzy.
Na tym można by zakończyć przydługą, choć i tak o wiele za krótką jak na potencjalną obfitość obrazów, relację z niewielkiej, ale ważnej Belgii. Nie sposób jednak pominąć wzmianki o tym, jak pomocni w realizacji naszej eskapady byli, znani już najwytrwalszym Czytelnikom z relacji o Kubie sprzed kilku lat, Inge i Jan. Ci zacni mieszkańcy holenderskiego, ale leżącego blisko belgijskiej granicy, Eindhoven (do którego w godzinę można dofrunąć bezpośrednio z Gdańska), nie tylko ugościli nas w swoim domu i pożyczyli swój samochód, ale także odbyli wspólne z nami wycieczki rowerowe po okolicy.
W pobliżu Eindhoven leży miasteczko Neunen, gdzie w latach 1883 – 1885 mieszkał Vincent van Gogh (jego ojciec był w tym czasie pastorem miejscowego kościoła reformowanego) i gdzie powstały jego pierwsze wybitne, choć w pełni docenione pośmiertnie, dzieła malarskie.
Vincent w Nuenen
Kościółek, w którym pracował ojciec Vincenta (zdjęcie zrobione przez specjalną ramkę, ustawioną ku uciesze turystów)
Kościółek widziany przez Vincenta (1884)
Kościółek widziany przez Żonnę (2023)
Kilka kilometrów dalej odkryliśmy malowniczy zameczek Croy, którego nazwa skojarzyła się od razu nie tylko z przywołaną wcześniej postacią Guillaume’a de Croy, wychowawcy cesarza Karola V, ale też dała asumpt do poszperania w rodzinnych koligacjach Anny de Croy. Ta ostatnia księżniczka pomorska z rodu Gryfitów poślubiła w 1619 roku księcia Ernesta de Croy, pana między innymi na wspomnianym zameczku.
Anna de Croy owdowiała szybko i wskutek niesnasek z katolicką rodziną zmarłego małżonka (sama była protestantką), zdecydowała się osiąść w przydzielonym jej przez brata, pomorskiego księcia Bogusława IV, zamku w Słupsku. Zasłużyła się dla miasta i okolicy na różne sposoby, a dobra pamięć o tych jej zasługach przetrwała, mimo niemal całkowitej wymiany ludności po 1945 roku. Dowodem jest choćby nazwanie jej imieniem winnicy pod Słupskiem, której właściciel – pasjonat i znawca przedmiotu – od blisko czterdziestu lat para się uprawą winorośli i produkcją całkiem zacnego wina. Klimat północnej Polski zaczyna coraz bardziej temu sprzyjać, więc winnic przybywa, a odwiedziny w nich bywają doprawdy egzotycznym przeżyciem.
Okonek – południowy stok Wału Pomorskiego
Leniwi szczęśliwcy mogą zyskać potwierdzenie opinii o winnym potencjale Polski północnej nie wychodząc nawet z domu.
Wspomnienie lokalnych winnych smaczków pozwoliło się zapewne Czytelnikom zorientować, że ten odcinek blogu poświęcamy nie tylko ciekawostkom belgijsko – europejskim, ale po części także krajowym, czy właściwie polsko – europejskim, jak się wkrótce okaże. Najpierw jednak proponuję spojrzenie na ciekawostki, uwiecznione w ostatnich tygodniach niedaleko domu.
Ciekawe, czy to jeszcze relikt popandemiczny, czy przejaw troski o obyczajność? A może, po prostu – troski o to, ażeby dochować słusznej zasady: “jeden klient – jedna opłata!”
Warszawa (Polska), 4 czerwca 2023, temperatura powietrza +26oC. Na “spacerze do ZOO” spotkało się pół miliona ludzi, wyrażających nieprzepartą chęć otrząśnięcia się z coraz bardziej ponurej rzeczywistości i zapobieżenia ryzyku jej kontynuacji po zbliżających się wyborach. Wiedzą oni, że warunkiem tego jest przegłosowanie zwolenników ekipy, która zaczynając od Porozumienia Centrum, wyewoluowała szybko do symbolu skrajnego nieporozumienia.
Warszawa (Polska), 1 października 2023 temperatura powietrza bliska +26oC , temperatura emocji miliona pełnych nadziei ludzi – znacznie wyższa. Takiej ciżby Polska jeszcze nie widziała, rekord z 4 czerwca z pewnością zdwukrotniony. Wygląda na to, że uczestnicy marszu wiedzą, co trzeba zrobić za dwa tygodnie: pogonić “pogańską reakcję” ! Przepraszam za cytowanie samego siebie, ale okoliczności usprawiedliwiają odwołanie się do blogowego wpisu sprzed sześciu lat. Zwłaszcza po opisanym wyżej pobycie w naszej (ciągle) Europie.
Fragment wspomnianego wpisu z września 2017 roku pt. "Reakcja pogańska":- “Reakcją pogańską” nazywają historycy fale odwrotu od chrześcijaństwa, które miewały miejsce wśród społeczeństw intensywnie chrystianizowanych, na ogół za polityczną (choć czasem też duchową) inspiracją, lub co najmniej przyzwoleniem ich władców.
- Na słowiańszczyźnie zjawisko to wystąpiło z dużą mocą w XI-XII wieku, zwłaszcza wśród plemion połabskich (na terenach obecnych północnych Niemiec), jak też w państwie Piastów. Wzmiankowałem o tym w dawniejszych wpisach i z pewnością nie raz powrócę do sprawy w przyszłości.
- Dziś jednak ów historyczny termin nasuwa mi takie oto skojarzenia: chrześcijaństwo przed tysiącem z górą lat nadciągnęło, ze wszystkimi swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, z zachodu Europy, zaś reakcja pogańska była emanacją “ludowego” sprzeciwu przeciw owej nie swojskiej doktrynie. Żywiła się hasłem powstania z kolan, dosłownego w tym przypadku, bo sprzeciwiającego się oddawania na klęczkach czci nowemu bogu.
-Społeczeństwa zachodniej Europy wykształcały przez ten tysiąc lat obecny model funkcjonowania – z pewnością daleki od doskonałości – jednak będący (przynajmniej jeszcze całkiem niedawno) przedmiotem westchnień społeczeństwa polskiego. Działo się to wśród potoków krwi wojen religijnych, swądu stosów inkwizycji i ogromu niegodziwości pokoleń kościelnych hierarchów, ale także wśród przebijającej się przez nie stopniowej humanizacji ludzkich relacji.
- I co widzimy? Owe w miarę ucywilizowane wzorce, w ostatnich latach z ochotą przeszczepiane na polski grunt, nagle spotkały się z odporem. Katolicki naród zaczął kontestować owoce tysiącletniej ewolucji chrześcijańskiej Europy. Reakcja pogańska we współczesnym polskim wydaniu nacjonalistyczno – katolickim. Taki mam obraz.
- No, może trochę się zagalopowałem. Jest bowiem rzymski katolicyzm (nie całkiem Franciszkowy, niestety), ale są też jego skrzywione odmiany, jak choćby rydzki kaczoliżyzm , skutecznie mobilizujący lud polski do wspomnianej pogańskiej reakcji.
- Co do przyczyn tego stanu rzeczy – dziesiątki publicystów pochylają się, próbując je zdefiniować i szukać sposobów przeciwdziałania. Jedni bardziej, inni mniej sensownie. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł – poinformuję o tym niezwłocznie na blogu; zachęcam też komentatorów!
Czarna linia na mapie łączy dwa odległe, ale mające ze sobą sporo wspólnego, miasteczka: szwedzkie Vemdalen i polską Wisłę. Pierwsze z nich leży w Górach Skandynawskich, które w jego okolicy rzadko przekraczają wysokość 1000 m. Wisła zaś leży, jak wiadomo, w Beskidzie Śląskim, sięgającym w jej pobliżu podobnych wysokości.
Obydwie miejscowości są znanymi ośrodkami turystycznymi, popularnymi zwłaszcza zimą, z uwagi na rozmaitość tras zjazdowych i biegowych. Łączy je także historia geologicznego czwartorzędu; skandynawski lodowiec w trakcie tzw. zlodowacenia południowopolskiego dotarł aż po Bramę Morawską, oddzielającą Beskidy od Sudetów, a położoną nieopodal Wisły. Działo się to setki tysięcy lat temu, zaś wspomniany, nasuwający się od północy lodowiec, uformował w znacznej mierze powierzchnię Polski, tworząc moreny z przemielonych fragmentów Gór Skandynawskich, niesionych z okolic Vemdalen. Czas owej mrożącej aktywności określić można (stosując zaproponowaną w tym blogu parę lat temu, “przełomową” klasyfikację), mianem pierwszego ze “skandynawskich falowań“, jedynego skądinąd niezwiązanego z poczynaniami gatunku homo sapiens. Wymądrzywszy się odrobinę na początku wpisu, spróbuję dalszy ciąg ograniczyć do zdjęć i szkiców z obu stron Bałtyku, sumujących znikającą właśnie w otchłani przeszłości zimę 22/23.
Vemdalen leży 500 km na północ od Sztokholmu. Ostatnia setka nosi ewidentne ślady działania lodowców: zeszlifowane góry, oraz pokryte czystym lodem drogi, po których zmyślni tubylcy mkną samochodami uzbrojonymi w kolczaste opony, a przybysze zza południowego morza jadą niepewnym wężykiem.
Urządzenie miejsc takich jak Vemdalen nie powala wprawdzie formą architektoniczną, ale ich skala i funkcjonalność czynią je wysoce przyjaznymi i w każdym calu praktycznymi dla niedługiego pobytu. Podobnie miłych enklaw nie brak wszakże również w licznych górskich miejscowościach w Polsce (której nazwa – według opinii części obserwatorów – może być w niedługim czasie zmieniona na “Orlenię”, jeśli sprawy w kraju w dalszym ciągu będą kierunkowały się tak, jak w kilku ostatnich latach). Weźmy wzmiankowaną już wcześniej Wisłę – dopóki stoi się tyłem do koszmarnej, gigantycznej, zasłaniającej kawał Beskidu bryły hotelu “Gołębiewski”, to wrażenia wizualne są całkiem przyjemne.
Hotel “Gołębiewski” w Wiśle – gwałt na beskidzkim krajobrazie (fot. z domeny publicznej).Można przyjaźniej: uroczy pensjonacik “Hillton” cieszy oko i podniebienie (,śniadania…!!!)Hotel “Gołębiewski” w Wiśle – gwałt na beskidzkim krajobrazie (zdjęcie pierwsze – z domeny publicznej). A na sztychu Żonny – dowód, że można w górach gospodarzyć przyjaźniej: uroczy pensjonacik “Hillton” cieszy oko i podniebienie (śniadania…!!!)
Rejon Wisły (i w ogóle Śląska Cieszyńskiego) miał w dwudziestoleciu międzywojennym swoją wagę polityczną w obliczu polsko – czeskich niesnasek terytorialnych, stąd starania ówczesnych władz RP o lokowanie tam odpowiednio prestiżowych obiektów. Przodowała naturalnie wśród nich funkcjonująca do dziś rezydencja Prezydenta RP, zbudowana na początku lat trzydziestych XX wieku w czystym stylu kanciastego modernizmu, lecz jeszcze przed wojną obdarzona dyskusyjnymi (choć bardziej praktycznymi w górskim klimacie) spadzistymi dachami.
Znalezione w internetowej domenie publicznej dawne zdjęcia w uroczy sposób dokumentują młodość stuletnich już prawie dzisiaj, lecz krzepko się trzymających i ciągle wielce użytecznych budowli. Dom Zdrojowy, zamykający reprezentacyjny plac miasteczka, pełni dziś inne funkcje, natomiast nawet w czasie okupacji z powodzeniem funkcjonował jako Kurhaus Weichsel. Kolejnym pomnikiem modernizmu w okolicy jest sanatorium dziecięce, zbudowane w latach trzydziestych według projektu Jadwigi Dobrzyńskiej – pierwszej w Polsce kobiety, która ukończyła studia architektoniczne i uzyskała uprawnienia projektowe.
Nie sposób ominąć wiaduktu kolejowego (na zmodernizowanej ostatnio, po długich i ciężkich cierpieniach, linii), który jest jednym z najbardziej fotogenicznych reliktów międzywojennego boomu inwestycyjnego między Gdynią a Wisłą.
Ciekawostką dnia dzisiejszego w Wiśle jest dość mało znane, lecz ze wszech miar godne polecenia, leżące trochę na uboczu, Muzeum Magicznego Realizmu. Umiejscowione w willi zbudowanej na przełomie stuleci (XIX i XX, naturalnie) przez wyjątkowego luminarza wszech sztuk i nauk tamtego czasu, Juliana Ochorowicza, prezentuje pokaźną galerię dzieł artystów “odlotowych” zarówno dawniejszych (m.in. Salvatora Dali), jak i współczesnych.
Śniegu ostatniej zimy w Beskidach nie brakowało, zwłaszcza na starannie utrzymywanych trasach biegowych i zjazdowych. Kto wolał pobiegać – wybierał widoczne niżej szlaki Przełęczy Kubalonka, zaś zwolennicy formuły wyciąg – stok mogli na przykład: dotarłszy już ze Szwecji szusować na Soszowie (szlifując przy okazji płynną wymowę tej frazy).
Jeśli ktoś z Państwa dotarł do tego miejsca, to mogę mieć nadzieję, że zagląda tego bloga nie od dzisiaj, a w dodatku ma jakieś oczekiwania na przyszłość. Wpis, który za chwilę skończycie przeglądać, jest dziewięćdziesiątym ósmym od chwili, kiedy przyszło mi do głowy zacząć tę ilustrowaną pisaninę, a chwila ta miała miejsce siedem lat temu. Jak zapewne zauważyliście, zwolniłem ostatnio tempo publikacji wpisów; po prostu odwlekam moment zredagowania wpisu setnego, który w połączeniu z sugerującym zmiany, upływającym właśnie siedmioleciem, powinien obligować do zaproponowania czegoś odświeżonego. Nie mam pewności, na ile to obligo zadziała, ale obiecuję nie poddać się bez walki. Odebrawszy to zapewnienie, zechcijcie proszę zajrzeć na blogową podstronę : PRZESTRZEŃ – CZAS I PRZESTRZEŃ (beszczynski.pl), gdzie wymienione są wszystkie nazwy geograficzne, które w ostatnich siedmiu latach zaistniały w blogu, jak też limeryki powstałe z inspiracji tymi nazwami. Zaznaczyć należy, że inspiracja zadziałała na razie jedynie w stosunku do niewielkiej części spośród nazw, a w dodatku zamieszczone zostały tylko takie limeryki, których lektura nie uraziłaby odczuć bardzo młodej, lub wyjątkowo uwrażliwionej obyczajowo, części Rzeszy Czytelniczej.
Na koniec – obraz ciekawego kościółka (jednego z reliktów cichych, choć ciągle trwających, zmagań katolicyzmu z tradycyjnie obecnymi w rejonie Śląska Cieszyńskiego odłamami chrześcijaństwa reformowanego). I tyle tematyki religijno – kościelnej w bieżącym odcinku.
Jeszcze tylko serdeczne podziękowania dla Tych z Państwa, którzy zechcieli życzliwie odnieść się do apelu, zamieszczonego m.in. w poprzednim wpisie tego blogu. Wpłaty otrzymane przez Lions Club Gdańsk – 1 pozwoliły na skompletowanie i wyekspediowanie kolejnych 200 apteczek taktycznych dla ukraińskich wojsk obrony terytorialnej.
Drodzy Czytelnicy, chochlik internetowy sprawił, że ten wpis ukazuje się dopiero teraz, zamiast, jak powinien, w grudniu 2021. Poniżej znajdziecie wpisy ze stycznia i lutego 2022. Przepraszam w imieniu chochlika, Piotr.
Przed kwartałem tłumaczyłem się z tytułu wpisu “Po drodze”, bo istotnie po drodze natykaliśmy się na ślady tych, którym kiedyś tamtędy też było po drodze. Napomknąłem o zakonach rycerskich, które “po drodze” tam, lub z powrotem, bywały w średnich wiekach jedną z istotnych sił sprawczych kształtujących rzeczywistość, ze skutkami widocznymi do dzisiaj. A że wątek jakoś “się kontynuował”, to idąc na łatwiznę tytułowałem wpisy w kolejnych miesiącach tak samo, tylko z numerkiem. Niniejszym jednak solennie postanawiam pomyśleć o dobrej zmianie w tym zakresie, zamykając sekwencję jesienną jeszcze małym akcentem joannickim, zaobserwowanym również po drodze, ale niedalekiej. Widoczna na zdjęciu figura, klasą artystyczną dorównująca niektórym opisywanym już w tym blogu wyobrażeniom Jana Pawła II, przedstawia najpewniej mnicha – rycerza Suwerennego Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana, z Jerozolimy, z Rodos i z Malty (łac. Supremus Militaris Ordo Hospitalarius Sancti Ioannis Hierosolymitani Rhodiensis et Melitensis, pot. szpitalnicy, joannici, kawalerowie maltańscy) i “zdobi” skwerek w pomorskich Skarszewach. Inne ujęcia skwerku i pobliskiego otoczenia, a zwłaszcza niektórych plenerowych rekwizytów, też są niebanalne:
W Skarszewach znaleźliśmy się – a jakże! – po drodze, pokonywanej tym razem na rowerach i prowadzącej oznakowanym (kiepsko niestety) szlakiem Joannitów. Bo to oni, otrzymawszy od księcia lubiszewsko – świeckiego Grzymisława u schyłku XII wieku znaczny kawał Kociewia w rejonie Starogardu, po jakimś czasie gospodarzenia ulokowali w dogodnym komunikacyjnie i strategicznie miejscu miasto Skarszewy, ustanawiając je siedzibą jednej ze swych pomorskich komandorii.
Herb Skarszew jest dość makabrycznym wyobrażeniem głowy patrona zakonu, św. Jana, którą postradał on z rozkazu króla Heroda, wydanego dla kaprysu tańczącej przed nim Salome. Nieco szerzej wspomnieliśmy o tym, relacjonując przed czterema laty odwiedziny miejsca zdarzenia w Mukawirze, w obecnej Jordanii. Głowa ewangelicznego nieszczęśnika zdobi także herby szeregu innych miast (choćby Wrocławia), zaś kompletna jego postać patronuje, jak wspomniano, zakonowi Joannitów, fundatorów Skarszew. Warto zwrócić uwagę na praktyczną poradę umieszczoną w dolnej części miejsko – gminnej tablicy informacyjnej i starać się porady tej przestrzegać bez względu na to, czym się jedzie. Wielu twierdzi, że może to dotyczyć także poruszania się na rowerze.
Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi Joannitom, których ślady pobytu spotykamy “po drodze”: a to w Poznaniu, a to na Cyprze, a to w Jordanii czy Izraelu, no a przede wszystkim – na Malcie. Ostatnio zaś – na Kociewiu, co staramy się pokrótce pokazać i opisać niniejszym. Urzędowali w tej okolicy przez blisko dwieście lat, czyniąc – jak to zwykle bywa – na przemian rzeczy pożyteczne i niegodne.
Byli to z jednej strony roztropni gospodarze, z drugiej zaś – dobrze wyposażeni i doświadczeni w walkach rycerze, którzy zaprowadzali swoje porządki i pilnowali ich twardą ręką. Wywodząc się wszakże z kręgu śródziemnomorskiego, tam przede wszystkim upatrywali swoich interesów i tam starali się lokować swoje główne siedziby.
Tak kształtowana w pierwszych wiekach funkcjonowania praktyka (a pewnie i sterowanie z poziomu papiestwa i cesarstwa), skłaniała ich do ograniczania swojej aktywności w północnej Europie. Efektem było odsprzedanie w 1370 roku kociewskich włości pobratymcom – Krzyżakom, dla których ta część kontynentu stała się, jako dla zakonu wywodzącego się z krain niemieckich, najdogodniejszym rejonem ekspansji.
Po Joannitach pozostały zaś liczne i znaczące ślady, jak choćby kościół w podtczewskim Lubiszewie , zobrazowany udatnie przez Waszą (i moją) ulubioną ilustratorkę, która ostatnio stanowczo zbyt rzadko się tu udziela.
Kończę nie rozwlekając tematu, jako że ten (i kilka poprzednich, również pisanych “po drodze”) wpis wypływa z klimatów jesiennych i chcę zdążyć z jego zakończeniem przed upływem kalendarzowej jesieni, co nastąpi lada dzień.
Przypominają o tym także choinki na tle jesiennych kwiatów i leśnych kolorów. Żegnam się więc do stycznia, życząc Czytelnikom znalezienia pod domowymi choinkami najmilszych niespodzianek.
Każdemu co jakiś czas przydarza się doświadczyć uczucia iluminacji, oświecenia, wewnątrzmózgowej bryzy świeżej myśli, albo może – intelektualnego kopa. Impulsy takiego stanu rzeczy bywają różne; nierzadko lęgną się endemicznie w iluminowanej mózgownicy, częściej wszakże trafiają do niej z zewnątrz, jako gotowe światełka. Poświęcę tutaj kilka słów temu drugiemu przypadkowi, który oświecił nas przed kilku laty prostym i nie specjalnie odkrywczym, ale konsekwentnie i perfekcyjnie wprowadzonym w życie przez Ankę P. pomysłem cyklicznych spotkań kulinarno – literackich (dla uniknięcia dyskusji, co ważniejsze, te dwie domenyuszeregowałem alfabetycznie. Warto jednak zauważyć, że przymiotnik “literackie” zawiera w sobie rdzeń “liter”). Zostaliśmy zatem zaszczyceni zaproszeniem do dwunastoosobowej grupki, która kilka razy w roku zasiada przy Ankowym stole, wymieniając uwagi na temat zadanej wcześniej przez wyznaczonego Czytojada lektury, i w szybkim tempie odciążając mebel od zgromadzonych na nim dobroci. Liczba dwunastu osób nie ma żadnegopodtekstu, ani ewangelicznego, ani tym bardziej artystycznego (“Parszywa Dwunastka”), choćby z powodu znacznego stopnia sfeminizowania przedmiotowego stadka (a może lepiej : “roju”, bo Gospodyni jawi się wszystkim jako Królowa Matka). Liczba bierze się po prostu z maksymalnej ilości miejsc siedzących przy stole. Zdarzają się wszakże dość rzadkie okazje, kiedy zasiada przy nim także Trzynasty. Panie są wówczas skłonne się posuwać, byleby wcisnąć jeszcze jednoskładane krzesełko. A warto, bo Trzynasty dużo wie. I tak wzmiankowany rój (niezbyt chyży, raczej stateczny) zlatuje się periodycznie od czasów sprzed nastania “dobrej zmiany”, czekając jej rychłego końca, i dzieląc się wrażeniami z przeczytanych książek i zjedzonych dań. Niektórzy zapamiętują te niezwykłe spotkania także (ale oczywiście nie wyłącznie!) jako “kaszanki u Anki”. Godzi się wspomnieć, że autorką powyższych zdjęć jest Isia K., zaś pierwsze z nich przedstawia małą instalację, stworzoną na okazję rozmowy o modnej ostatnio (i słusznie!) książce Radka Raka “Opowieść o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Drugie – kaszankę u Anki.
Złożyło się tak, że przedstawione pokrótce w styczniowym wpisie informacje i refleksje, dotykające arcyciekawej historii aktywności osiemnastowiecznych, pochodzących spod Gdańska, wybitnych przyrodników i publicystów, ojca Jana i syna Jerzego Forsterów, w idealny sposób mogą znaleźć kontynuację w tym artykule. Wspomniany na początku “rój” czytelniczy zmaga się bowiem akurat, gdy piszę te słowa, z lekturą opasłego dzieła o długim tytule, przedłużonym o podtytuł; dla ułatwienia zamieszczam obok fotografię okładki. Jest to pełna ciekawych szczegółów, z rozmachem rysująca historyczne tło epoki, opowieść o życiu i twórczości jednego z tytanów światowej nauki, Aleksandra von Humboldta.
Wzmianka o kontynuacji wątku sprzed miesiąca bierze się stąd, że jednym z naukowych mentorów Humboldta w jego wczesnej młodości był Jerzy Forster (o czym, jak również o naszym frapującym odkryciu związanym z prapoczątkiem Jerzego, wspomniałem w poprzednim wpisie). Skoro zaś przypomniałem tę historię, to zanim przystąpię do próby ułożenia kolejnych zdań, zaproponuję rzut oka na przedstawione przez Żonnę wyobrażenie zimowego Gdańska, który mijali saniami w błyskawicznej podróży poślubnej 26 lutego 1754 roku rodziceJerzego Forstera, Elżbieta i Jan (spośród innych dzieci tego stadła trafiłem jeszcze na wzmiankę o Virginii Victorii, zdolnej rysowniczce podrasowującej szkice brata Jerzego z “Podróży naokoło świata”).
Skupmy się jednak na przewodnim temacie tego artykułu, którym jest refleksja nad pracą (trudną do zakwalifikowania, bo łączącą cechy eseju, monografii, biografii i czegoś tam jeszcze) o Aleksandrze von Humboldcie. Dzieło zawiera bogactwo pracowicie zebranych informacji o długim życiu uczonego, którego niezwykłe cechy umysłu, charyzma połączona z nieprawdopodobną gadatliwością, oraz pracowitość mogąca zawstydzić większość ludzkiej populacji (z piszącym te słowa na czele), uczyniły znaczącą instytucją dziewiętnastowiecznego świata. Gość, który poświęcił się wnikliwym obserwacjom i badaniom przyrody, potrafił ich wyniki przekazać w formie łączącej suche naukowe dane z epickim rozmachem, nasyconym nieskończonym podziwem dla cudów natury. A jednocześnie – głęboką refleksją na temat ludzkiego oddziaływania naprzyrodę, oraz ludzkiej aktywności w ogóle. Co zaobserwował, zbadał i przemyślał, przekazywał Humboldt w niezliczonych publikacjach, wystąpieniach publicznych, oraz w bezpośrednich spotkaniach z najważniejszymi postaciami ówczesnego świata, najczęściej w ich ojczystych językach. Obdarzali go przyjaźnią i prosili o rady ojcowie – założyciele Stanów Zjednoczonych, wielcy władcy i kreatorzy polityki europejskiej, południowoamerykańscy rewolucjoniści, czy giganci nauki i kultury tamtych czasów.
Dla porządku wymienię po kolei nazwiska zobrazowanych wyżej (czasem w karykaturze) notabli: Wolfgang Goethe, Thomas Jefferson, Napoleon Bonaparte, Simon Bolivar, Georg Cancrin, Karol Darwin, Fryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I. To tylko mała próbka ze znacznie liczniejszego grona ważniaków współczesnych Humboldtowi, którzy za zaszczyt poczytywali sobie z nim znajomość. Nie cierpiał go jedynie Napoleon Bonaparte, najwyraźniej zazdrosny o Humboldtowe dokonania w sferze naukowej, w której sam miał nadzieję (nieuzasadnioną) dokonać rzeczy znacznych. Przyglądając się nakryciom głowy szacownych postaci można wysnuć uogólnienie, że długie życie Aleksandra mieściło się między artystycznym kapeluszem Goethego, a trzymaną w ręku pikielhaubą Fryderyka Wilhelma IV, co z grubsza obrazuje postępujący proces wzrastania państw niemieckich, z coraz bardziej dominującymi je Prusami, od potęgi kulturalnej do potęgi gospodarczo – militarnej. Na szczęście ów faktor kulturalny (zawierający w sobie wszystkie sztuki i nauki) miał się tam ciągle dobrze. Wiem, że prosiłyby się o umieszczenie tutaj liczne wtręty dotyczące samych Prus pod władztwem Hohenzollernów; jest to temat najbliższy nam terytorialnie i historycznie, więc z pewnością zmierzymy się z nim niedługo obszerniej. Fryderyk Wilhelm IV, ten trzymający na obrazku powyżej wprowadzoną przez siebie jako obowiązkową część wyposażenia pruskiego żołnierza pikielhaubę, zaś na karykaturze obok przedstawiony w nieco mniej bojowej postawie, objąwszy pruski tron w roku 1840 wybrał się, jak to bywało w zwyczaju, na objazd swoich ziem w celu odebrania stosownych hołdów ze strony zachwyconych poddanych. Zabrał ze sobą Aleksandra Humboldta, który kilkanaście lat wcześniej przeniósł się z ulubionego Paryża do nielubianego Berlina, skuszony hojną gażą szambelana dworu pruskiego, bardzo mu przydatną po przeputaniu całego rodzinnego spadku na rzecz pracy naukowo – podróżniczo – wydawniczej. W drodze do Królewca Jego Królewska Mość raczył był zahaczyć o Gdańsk, gdzie odbierał hołdy, zaś Humboldtowi wręczono szybciutko dyplom honorowego członka Danziger Naturforschende Gesellschaft, czyli Gdańskiego Towarzystwa Przyrodniczego. Fakt ten dokumentuje tablica, umieszczona przed niewielu laty na budynku Towarzystwa, który w obecnej rzeczywistości mieści siedzibę Muzeum Archeologicznego w Gdańsku. Samo zaś Towarzystwo, (zreaktywowane w niemieckim Marburgu, podobnie jak niedobitki szeregu innych gdańskich, odwiecznych instytucji, które szukały po 1945 roku za Odrą miejsca do przetrwania), przez blisko 200 lat było forum nadmotławskiej aktywności naukowej, skupiając wiele znamienitych mózgów, a na początku XX wieku stało się osnową dla rozpoczęcia działalności bliskiej nam skądinąd uczelni, Politechniki Gdańskiej. Nawiązuje do jego działalności Gdańskie Towarzystwo Naukowe (współpracujące zresztą z Marburgiem), którego prezes współprzewodniczy kapitule przyznającej coroczne Nagrody Naukowe Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza (pod tym odnośnikiem zobaczycie informację o tegorocznych dwu Laureatkach, pomylonych zresztą w opisie zdjęcia. Dodam z dumą, że jedna z nich, Prof. Ewa, zaszczycała niejednokrotnie ciepłym słowem naszą blogową twórczość). Drugim współprzewodniczącym kapituły gdańskiej Nagrody (podobno po drugiej stronie Bałtyku zaczyna się ostatnio mówić o Noblu jako o szwedzkim Heweliuszu) jest prezes gdańskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, której jedną z ważnych pomorskich placówek stanowi Instytut Oceanologii w Sopocie.
Wiążę te wątki, aby wspomnieć jeszcze jedną osobę przychylną temu blogowi, mianowicie Jacka, którego doczesna droga dobiegła niedawno końca. Był to Człowiek, który zrozumiał naukę (żeby nawiązać do przewodniego motywu tego wpisu). Człowiek, który cały swój temperament, zdolności i wiele serca poświęcił pracy na rzecz nauki (ale niemałą częścią tego dobrego serca zawładnęła też w ostatnich latach Iga, nasza wspólna wnuczka).
Widoczne na stronie startowej Instytutu Oceanologii jego sopocka siedziba, oraz żaglowy statek badawczy “Oceania”, to w dużej mierze efekty pracy Jacka. “Oceania” od ponad trzydziestu pięciu lat wykorzystywana jest do badań na różnych akwenach, często też u wybrzeży Spitsbergenu, gdzie zaobserwowała ją nasza nieoceniona Ilustratorka.
Z wizerunkiem “Oceanii” sąsiaduje zdjęcie innego żaglowca, ponad stuletniego barku, przebudowanego na potrzeby niemieckiego stowarzyszenia szkoleń żeglarskich według koncepcji inż. Zygmunta Chorenia, tego samego konstruktora, który niewiele wcześniej zaprojektował jednostkę badawczą Instytutu Oceanologii. Piękny statek o charakterystycznych, zielonych żaglach nosi nazwę “Alexander von Humboldt”, co po licznych tekstowych “skokach w bok”, pozwala nam wrócić na koniec wpisu do kilku jeszcze uwag dotyczących jego głównego bohatera. Łatwo się domyśleć, że zieleń ożaglowania nawiązuje do pionierskiej w skali świata roli, jaką Humboldt odegrał w kształtowaniu świadomości o wpływie człowieka na środowisko przyrodnicze, oraz o konieczności ludzkiej troski o to środowisko. Zagadnienia ekologii (termin ukuty zresztą przez jednego ze sławnych kontynuatorów jego pracy, Haeckla), były przewodnim tematem działalności Humboldta, począwszy od odbytej w 1792 roku wspólnie z Jerzym Forsterem podróży badawczej w dorzeczu dolnego Renu (napomknąłem o tym przed miesiącem; niestety znakomita ponoć relacja Forstera z tej wyprawy nie została dotąd przetłumaczona na polski). Największy wszakże plon naukowy przyniosła blisko pięcioletnia wyprawa południowoamerykańska (1799 – 1804), podczas której gruntownie przebadał dorzecze rzeki Orinoko (zastępującej w tytule tego wpisu Mickiewiczowskie “Oko”). Niektórzy twierdzą, że pozostawienie przez Humboldta tak gigantycznego dorobku było możliwe, bo nigdy nie założył on rodziny. “Nie miał interesu na dziewczynki”, jak mawiała o swoim pozostającym dość długo w stanie bezżennym synu znajoma nam dama, przez długie lata mieszkająca poza Polską i nieco kalecząca język ojczysty. Kończę ten artykuł pozostawiając Czytelnika, jak mniemam, w absolutnym niedosycie wiedzy o wiedzy, możliwym jednak do złagodzenia w trakcie lektury książek takich, jak “Człowiek, który zrozumiał naturę”.
Kiedyśmy niedawno w towarzystwie Iwony i Andrzeja małż. L., znających tam każdy zakątek, przemierzali urokliwe uliczki górnego Sopotu, natknęliśmy się u zbiegu Mickiewicza i Orzeszkowej na dość niezwykły monument, opatrzony jeszcze bardziej niezwykłą inskrypcją. Zrazu wydała nam się ona żarcikiem na miarę “czeskiego geniusza” Jary Cimrmana, ale dość szybko odkryliśmyzaskakującą prawdę: napis głoszący, że “w tym miejscu w 1754 roku nic się nie wydarzyło”, to ewidentny przykład (nieświadomego, miejmy nadzieję) fałszowania historii. W zdemaskowaniu niecnego czynu dopomógł strzęp niezbyt sprawnej już pamięci, oraz internet, jedna z odnóg oplatającej coraz ciaśniej świat cyberhydry, która potrafi także wydać z siebie inne mitycznestwory, jak choćby latające konie. Często bywa wszakże użyteczna; przeglądając swojego czasu rysunki Daniela Chodowieckiego, zwróciłem uwagę na scenkę rodzajową, mającą w tle charakterystyczną sylwetkę niewielkiego obelisku. Niewątpliwie tego samego, chociaż zobrazowanego z przeciwnej strony niż ta, na której znajduje się dziś rzeczona tabliczka. Podpis pod rysunkiem nie pozostawia wątpliwości: to młoda para Elisabeth i Johann Forsterowie, którzy pobrali się 26 lutego 1754 roku w podgdańskim Mokrym Dworze (Nassenhuben) nad zamarzniętą owej zimy Motławą i niezwłocznie wyruszyli w podróż poślubną.
Nie byli zbyt majętni (Johann piastował skromną posadę ewangelickiego pastora przy nieistniejącym dziś dworze), więc podróż saniami zakończyła się już w Sopocie, najpewniej w zajeździe widocznym na dalszym planie historycznego sztychu (autor rysunku, Daniel Chodowiecki był niemal rówieśnikiem Johanna Forstera; panowie z pewnością dobrze się znali). Pierworodny syn Elisabeth i Johanna Forsterów, Georg (Jerzy) przyszedł na świat 26 listopada 1754 roku; zestawienie obu, odległych od siebie o dokładnie dziewięć miesięcy dat jest oczywiste i w jednoznaczny sposób obala pochopną, pomijającą czas i miejsce poczęcia wybitnego podróżnika tezę, wypisaną na przymocowanej do obelisku tabliczce, jakoby nic się tam w owym roku nie wydarzyło! Zarówno Johann Forster, jak i jego syn Georg Forster, znakomici osiemnastowieczni badacze i publicyści, mają swoje miejsca w encyklopediach, zaś w skondensowany i ciekawy sposób przybliża ich sylwetki artykuł bazujący na kwerendzie zbiorów Biblioteki Gdańskiej PAN: Forsterowie oai-journals-pan-pl-121663_full-text_LG_2019_36_4 . Obaj dopiero w ostatnich latach doczekali się skromnych elementów informacyjno – pamiątkowych w miejscach swoich urodzin (młodszy Jerzy został dodatkowo patronem nowoczesnego gdańskiego tramwaju, natomiast kamień z tablicą mu poświęconą znaleźliśmy nie bez trudu w Mokrym Dworze, za budyneczkiem łączącym funkcje świetlicy wiejskiej i zlewni mleka). Dziwne to, bo ci pomorscy ziomale byli ludźmi nieprzeciętnymi, mającymi spory wkład w dokonania epoki Oświecenia, w której przyszło im żyć. Żeby uniknąć zamieszania z imionami obu panów, będę dalej operować polskimi wersjami: Jan (Johann, ojciec) i Jerzy (Georg, syn). Wszak byli oni przez znaczną część swojego życia, jako mieszkańcy Prus Królewskich, obywatelami Rzeczpospolitej (upadającej zresztą akurat pod naporem sąsiednich, zaborczych mocarstw).
Z rodziną Forsterów spotkaliśmy się już w pierwszych tygodniach funkcjonowania tego blogu; wspomniałem tam ojca Jana i syna Jerzego podczas mojego wirtualnego pobytu na Tahiti, wymieniając zresztą błędnie jako miejsce urodzenia obu – Tczew. W tym zacnym mieście urodził się w 1729 roku tylko Jan (którego ojciec, a dziadek Jerzego, był tam przez szereg lat burmistrzem), natomiast domniemany proces zaistnienia na tym świecie Jerzego opisałem na wstępie tego artykułu.
Jerzy Forster obdarzony był autentycznym talentem pisarskim, co w połączeniu z osiągniętym głównie dzięki wysiłkom ojca wszechstronnym wykształceniem uczyniło zeń wielce cenionego autora licznych prac. Miał nieczęsto występujący u ludzi nauki dar relacjonowania wyników dociekań przyrodniczych, jak też obserwacji najróżniejszych aspektów ludzkiej działalności, w sposób łatwo przyswajalny nawet dla laików (pod warunkiem, że umieli czytać, co w tamtych czasach nie było oczywistością). Słowem – był prekursorem nowoczesnej literatury popularnonaukowej oraz podróżniczej. I to właśnie “Podróż naokoło świata”, będąca szczegółową relacją z odbytego w latach 1772 – 1775 wokółziemskiego rejsu dowodzonego przez Jamesa Cooka, do udziału w którym ojciec i syn Forsterowie zastali przez brytyjską Admiralicję zaproszeni dla sporządzenia naukowej dokumentacji, przyniosła Jerzemu uznanie i sławę. Jest to jedyne z jego dzieł dostępne w polskim przekładzie (w obszernych fragmentach); lektura jest prawdziwą przyjemnością i wzbudza w czytelniku podziw dla horyzontów myślowych, dociekliwości oraz zasobu wiedzy dwudziestoletniego wówczas zaledwie autora.
Jak wspomniano, powraca od jakiegoś czasu w Gdańsku i okolicach chęć do upamiętnienia rodu Forsterów (aczkolwiek chyba w zbyt skromnym wymiarze). Ta zacna, wywodząca się ze Szkocji rodzina, jest dobrym przykładem historii osiedlania się i współtworzenia świetności nadmotławskiego przybytku wyznawców Machandla (kultowej gdańsko – żuławskiej jałowcówki, spożywanej według specyficznego żeglarskiego rytuału) przez admiratorów “wody życia” (czyli whisky po prostu) znad jeziora Loch Ness. Historia Szkotów w Gdańsku i będących pod panowaniem polskich królów Prusach jest po trochu uzupełniana; z drugiej strony docierają także wieści o nowopowstających opracowaniach historii osadnictwa Polaków w Szkocji, w bardziej współczesnych nam czasach. Jerzy Forster żył niestety krótko; zmarł na kilka miesięcy przed ukończeniem czterdziestki w Paryżu jako banita, pozbawiony prawa powrotu do Prus wskutek zaangażowania w sprawy francuskiej rewolucji. Jedną z ostatnich jego prac były “Zapiski z roku 1790”, w części zilustrowane przez Daniela Chodowieckiego, mimowolnego sprawcę niniejszych rozważań. Zdążył Jerzy poznać i współpracować z największymi swojej epoki, choćby ze sporo młodszym odeń Aleksandrem von Humboldtem, dla któregostał się mentorem, jeśli chodzi o metodykę opisywania przyrody. O Humboldcie napiszemy wkrótce ciut więcej, tymczasem obejrzyjcie dwa zdjęcia z Nowej Zelandii, na którą znacznie łatwiej dostać się w dzisiejszych czasach samolotem, niż ćwierć tysiąclecia lat temu Forsterom na statku “Resolution” pod komendą kapitana Cooka.
Na dobrą sprawę powinna się tu zacząć toczyć opowieść o czasach, w których działali Forsterowie, o epoce kształtowania się świata takiego, jaki obecnie chyba odchodzi w przeszłość. Epoce zmagania się osiągnięć rozumu z obawą przed jego używaniem (te zmagania akurat, niestety, w przeszłość nie odchodzą), epoce, która na dużych próbach udokumentowała znaną od dawna zasadę przechodzenia przywódców – rewolucjonistów na pozycje krwawych dyktatorów. Epoce, która zostawiła światu maszynę parową i gilotynę. Oszczędzę Czytelnikom tej opowieści, bo musiałaby przekroczyć dopuszczalne pojemności na serwerze, ale przede wszystkim dlatego, że za mało wiem. Podobno jakiś chiński ekspert spytany niedawno o opinię na temat znaczenia rewolucji francuskiej dla losów świata odparł, że dwieście lat toniewystarczająca perspektywa czasowa dla dokonania takiej oceny. Konfucjusz bowiem uczył cierpliwości i długich, powolnych ruchów. Skądinąd jeśli o ruchy chodzi, to inny mędrzec, współczesny wspominanym tu Forsterom ich sąsiad z nieodległego od Mokrego Dworu Królewca, Immanuel Kant , określał ponoć pewien ich rodzaj mianem “ruchów niegodnych filozofa”. Zreflektował się na łożu śmierci, gdy w ostatnim tchnieniu miał wyszeptać: “es ist gut” (to jest dobre). I tego się trzymajmy!
Przy pisaniu tego artykułu ciągle przychodziła mi na myśl jedna z najbardziej odrażających postaci (zwłaszcza dla mieszkańców Pomorza i Wielkopolski) z czasów triumfalnego pochodu niemieckich narodowych socjalistów w latach trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, Albert Forster. Spoglądam na zdjęcie tej kreatury i widzę twarz, zdawałoby się, ludzką. Nie mam pewności, czy miał jakiś związek rodzinny z pozytywnymi bohaterami powyższych zapisków; szybko zaprzestałem śledzenia genealogii Forsterów. Pozostała dość prosta refleksja, że normalne z pozoru rysy twarzy często bywają maską dla osobowości urągających statusowi człowieczeństwa, o którym zawzięcie rozprawiali filozofowie Oświecenia. I że pochodzenie owych indywiduów (częstokroć narodowych socjalistów właśnie, choć nie tylko) bywa na ogół bez znaczenia.
Komandoria. Spotkaliśmy się z tym terminem przed miesiącem, smakując wyborne cypryjskie wino, które swą nazwę wzięło od jednostki organizacyjnej zakonów rycerskich (czasem, zwłaszcza w przypadku Krzyżaków, mówi się o “komturii”, jednak nic mi nie wiadomo, aby ten termin przeniósł się na nazwę jakiegokolwiek trunku). W tym miejscu wypada uderzyć czołem przed oceanem mądrości emitowanej z ust Nominalnej Głowy Państwa (NGP), że mianowicie nie należy ustawać w trudzie uczenia się, bez względu na sytuacje, w której się znajdujemy. NGP zapewnia że uczy się bezustannie, zatem i my staramy się naśladować ten światły wzór, bo na uzupełnianie wiedzy nigdy nie jest za późno. Nauczyliśmy się choćby niedawno, przy okazji corocznej jesiennej wizyty w gościnnych progach Anny K. , że znajdują się one w poznańskiej dzielnicy “Komandoria”, nazwanej tak nie tylko na cześć sławnego wina. Jest to bowiem teren, na którym książę Mieszko Stary w 1187 roku osadził szukających w Europie bezpieczniejszych niż w Palestynie siedzib Joannitów, a ci utworzyli tu swoją komandorię właśnie.
Istniejący tam wcześniej kościół św. Michała Archanioła przemianowali braciszkowie na wezwanie swojego patrona św. Jana, dodatkowo – zgodnie z topografią miasta – przydając mu określenie “za murami”. Dziś jest to najstarsza poznańska świątynia. Na pamiątkę Joannitów, Kawalerów Maltańskich, okolica obfituje w elementy nazewnicze, przywołujące nazwę śródziemnomorskiej wyspy. Najbardziej znane, szczególnie pośród kibiców wioślarstwa, jest jezioro Malta – sztuczny zbiornik zbudowany w połowie XX wieku, na którym urządzono sławne tory regatowe. Joannitów w Poznaniu nie ma już od dwustu lat, ale ich przejęte przez miejscową diecezję dobra ciągle bywają źródłem niesnasek pomiędzy lokalnym tronem i ołtarzem.
“Ołtarz” wielkopolski (i w ogóle – polski) przedstawia skądinąd współcześnie obraz dwubiegunowy: z jednej strony przepięknej urody stare kościółki, kościoły, katedry i pozostałości gospodarczej oraz kulturotwórczej (nie tylko w warstwie estetycznej) spuścizny tysiącletniej obecności Kościoła z wszystkimi jego wariacjami organizacyjnymi, z drugiej – relikty systematycznego ukoszmarniania tego wizerunku w ostatnich czasach.
Przed rokiem dzieliłem się już w tym blogu wrażeniem, jakie czynią mijane “po drodze” wielkie napisy “Poznań i Gniezno Chrzcielnicą Polski”, albo karykaturalne wyobrażenia Papieża Wojtyły. Teraz kilka nowych fotek z obu biegunów:
Obiekty sakralne same pchają się przed obiektyw, bo w naszym krajobrazie najczęściej są elementem wyróżniającym się. Można wszakże łatwo ten wizerunek, łagodnie mówiąc, uczynić nie tak zachwycającym.
Dzieje znaczone trwałymi, zwieńczonymi krzyżem budowlami, dają się nieźle śledzić. Dodatkowo dokumentują je coraz liczniejsze w miarę upływu lat źródła pisane, które nie istniały na naszych terenach przed zaczątkami piastowskiej organizacji państwowej, pokrywającymi się z grubsza z pierwszymi działaniami chrystianizacyjnymi. Miało to miejsce, jak wiadomo, w drugiej połowie X wieku, od którego to czasu historia obecnej Polski zaczyna mieć coraz solidniejszą dokumentację.
Fachowcy zachodzą jednak w głowę i od dawna spierają się o to, co działo się na ziemiach zwanymi “piastowskimi” (a ostatnimi czasy także “chrzcielnicą”) na kilka dziesięcioleci przed wydarzeniem, zwanym w uproszczeniu “chrztem Polski”. Archeologicznie udokumentowane fakty świadczą (przynajmniej dla rejonu Kujaw i Wielkopolski) o tym, że niewiele lat przed “chrztem” funkcjonujące wcześniej maleńkie gródki plemiennych szefów zostały bądź doszczętnie zniszczone, bądź też posłużyły jako baza dla szybkiego powstania znacznie większych i mocniej ufortyfikowanych siedzib lokalnej władzy.
Kto był w stanie dokonać tak radykalnego postępu w krótkim czasie?
Hipotez jest kilka, a wszystkie w sporej mierze bazują na spekulacjach i dowodach nie wprost, bo dowodów wprost – zwyczajnie brakuje.
Niezbitym faktem wszakże są pozostałości X – wiecznych, potężnych jak na ówczesne czasy, powstałych w szybkim tempie ośrodków, jak poznański Ostrów Tumski (podobnie jak wrocławski zresztą), Ostrów Lednicki, Gniezno czy Giecz.
Ten ostatni, nieco rzadziej odwiedzany przez turystów gród, robi naprawdę duże wrażenie ogromem ziemnych obwałowań, których kubatura wymagałaby, jak ktoś obliczył, zaangażowania dwudziestu tysięcy wielkich wywrotek. A że pierwsi Piastowie nie dysponowali taką flotą samochodową, to niech Szanowny Czytelnik spróbuje przeliczyć to na taczki z drewnianym kółkiem, lub noszone na plecach kosze. Taka symulacja pozwoli zdać sobie sprawę z siły i efektywności działania władzy, która była zdolna wyegzekwować podobny nakład pracy.
Grodziszcze w Gieczu osiągnęliśmy bez kłopotu, podczas gdy dostępu na Ostrów Lednicki broniła grupa konnych, którzy baczyli, aby poza sezonem turystycznym na wyspie nikt nie mógł wylądować. Nawet Bolesław Chrobry musi czekać do wiosny, wskutek czego zupełnie zdrewniał.
Poruszaliśmy się w tym odcinku blogu w mniej więcej trzystuletnim zakresie czasowym, znaczonym od pojawienia się piastowskich ośrodków władzy w połowie X wieku, do solidnego zagospodarowania się Joannitów w połowie XIII wieku. W Poznaniu przemierzenie dystansu dzielącego te dwie epoki wymaga odbycia niedługiego spaceru pomiędzy kościołem św. Jana Jerozolimskiego (“za murami”), a Ostrowem Tumskim, nad którym góruje katedra. Po drodze mija się uroczą małą dzielnicę Śródka, gdzie na dość paskudnej zapewne wcześniej ścianie (aż się nie chce wierzyć, że płaskiej!) powstał fantastyczny mural.
Wkrótce, w kolejnym wpisie (z którym mam nadzieję zdążyć przed końcem jesieni) znajdziecie jeszcze kilka obserwacji poczynionych “po drodze”, a dotyczących rycerzy zakonnych, którzy najczęściej byli w drodze.
W tytule chodzi o drogę z Gdańska do Kurlandii, którą trzeba przemierzyć lądem (przez jakiś czas latały samoloty do Rygi, ale przestraszyły się wirusów), aby zakosztować opisanych przed miesiącem radości spływania w kajakach pięknymi i bezludnymi tamtejszymi rzekami. Znaczną część trasy pokonuje się krętymi i wąskimi, a ponadto starannie obsadzonymi na poboczach solidnym drzewostanem, warmińsko – mazurskimi szosami, okupując wrażenia podziwu dla mijanego krajobrazu uczuciem ciągłego niepokoju co do własnego losu za kolejnym ostrym zakrętem. Niemniej systematyczne, ale znacznie wolniejsze i nie grożące wypadkami drogowymi, tempo postępowania tymi szlakami notowały napierające na pogańskich Prusów zagony wszelkiej maści rycerstwa, niosącego na swych pikach i mieczach światło chrześcijaństwa.
Działo się to z największym natężeniem w pierwszej połowie XIII wieku, kiedy to katoliccy decydenci doszli do wniosku, że łatwiej i taniej będzie podbijać krainy nadbałtyckie, zamiast obrywać coraz większe cięgi od muzułmanów podczas krucjat bliskowschodnich. Północne wyprawy krzyżowe pojawiały się w tym blogu niejednokrotnie; zachęcam do przypomnienia sobie wpisów objętych kategorią “krucjaty” . Aż korci tutaj przywołanie trafnej obserwacji z szeregu historycznych zmagań futbolowych, gdzie, jak pamiętamy, wszyscy walczyli miedzy sobą, a na końcu i tak wygrywali Niemcy (których synonimem dla wielu, bez względu na obowiązującą akurat szkolną podstawę programową, są i będą Krzyżacy). Warto dodać, że wygrywali wtedy, kiedy grali prawdziwie zespołowo, pod przywództwem świadomym celów zespołu i na rzecz tego celu pracującym (to skądinąd minimalne wymogi wygrywania, nie tylko w niemieckim wydaniu). I tak niepostrzeżenie cofnęliśmy się o jakieś 800 lat, kiedy to uformowany ledwie ćwierć wieku wcześniej (w trakcie trzeciej krucjaty bliskowschodniej, w 1190 roku), Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znany w Polsce jako Zakon Krzyżacki, podjął aktywność chrystianizacyjno – kolonizatorską na ziemiach pruskich, szybko stając się dominującym graczem w tej materii. Twórcą potęgi Zakonu był jeden z gigantów europejskiej polityki początków trzynastego wieku, Herman von Salza – gość o niebywałej jak na ówczesne standardy komunikacyjne ruchliwości, talentach dyplomatycznych i precyzyjnie zaprogramowanej wizji swojej kariery jako Wielkiego Mistrza.
Von Salza stawał na uszach, aby tworzone na podbitych pruskich ziemiach struktury kościelne były w jak największym stopniu powiązane ze sprzyjającym Krzyżakom stronnictwem cesarskim, co w dużej mierze się udało. Nieco odrębny, bardziej powiązany z papiestwem status uzyskała jedynie diecezja warmińska, której siedziba na kilka wieków ulokowała się w Lidzbarku Warmińskim , a która po niekorzystnie dla Zakonu zakończonej wojnie trzynastoletniej inkorporowana została do Korony Polskiej, pozostając w granicach Rzeczpospolitej aż do rozbiorów. Świetnie zachowany zamek biskupi w Lidzbarku przypomina tę historię.
Podróż przez Warmię dostarcza widoków charakterystycznej dla południowobałtyckiego wybrzeża architektury gotyckiej, tak kościelnej, jak i świeckiej, utrzymanej w podobnej konwencji – niczym z katalogu projektów typowych.
Niemałe zdziwienie zatem wywołuje stojąca opodal szosy drewniana cerkiewka, przywodząca w pamięci te oglądane przed dwoma laty na Podkarpaciu.
We wsi Godkowo, w której cerkiewka zaistniała zaledwie przed kilku laty, jest spora ilość mieszkańców przesiedlonych tu pod koniec lat czterdziestych XX wieku, w ramach niesławnej akcji “Wisła”, wyznawców grekokatolicyzmu (w niuansach związanych z relacjami poszczególnych chrześcijańskich “podwyznań” należy poruszać się ostrożnie, bo łatwo tu o błąd). Zachęcam do kliknięcia na link przy nazwie Godkowo; autor opisu w Wikipedii zakreślił interesująco historię Warmii. Przypomniał choćby o przemarszach wojsk podczas wojen polsko – szwedzkich, wspominanych przez nas niedawno w artykułach o dynastii Wazów, czy też francuskich prących na Rosję i zmykających stamtąd w 1812 roku. Równie ciekawym obiektem, łączącym wschodnie obrządki chrześcijańskie z krzyżacką historią jest używany obecnie jako cerkiew, także przez osiedlone w pobliżu ofiary akcji “Wisła”, kościół w żuławskim Żelichowie, leżący prawie “po drodze”. Wkrótce zaś przedstawimy Czytelnikom krzyżacko – prawosławne wątki z nieco dalszych stron.
Ten wpis zacznę, tak jak poprzedni, od wzmianki rocznicowej: mija właśnie 500 lat od zainstalowania na wieży katedry Wawelskiej dzwonu “Zygmunt”. Był to czas jednego z wielkich europejskich przełomów, którego asumptem był w tym przypadku reformatorski ruch w łonie Kościoła, zainicjowany przez Martina Lutra.
Z jednej strony zatem – umacnianie katolicyzmu, czego materialną emanacją jest choćby krakowski dzwon, z drugiej – ożywczy prąd reformacji.
Europa stanęła u progu długoletnich wojen, w których motywacje religijne splatały się, jak zwykle, z tymi bardziej przyziemnymi. Jednym z pierwszych starć, w których sprawa doktryny reformatorskiej odegrała znaczną rolę, była walka Szwedów ouniezależnienie się od Danii, w efekcie której zaistniała interesująca nas dynastia Wazów. Epizody z nią związane przypominam nieco od końca, co do początku zaś (który, jak to się często zdarza w tym blogu, opiszę dokładniej później).
Dziś, w środku lata, napomknę jedynie o sławnym narciarskim biegu Wazów, do owego początku nawiązującym za sprawą Gustawa I Wazy, dziadka Gustawa II Adolfa, od którego przed miesiącem zaczęliśmy pobieżne wałkowanie poczynań szwedzko – polskiej dynastii.
Gustaw II Adolf był, jak się wcześniej rzekło, skandynawskim zabijaką pierwszej wody.
Strategiem, ale też dzielnym wojownikiem, osobiście wiodącym swoje wojska do walki.
Nieraz też zdarzyło mu się solidnie oberwać, jak podczas bitwy pod Tczewem w sierpniu 1627 roku, kiedy ciężko zraniła go kula polskiego muszkietera (kostucha dopadła króla kilka lat później, w jednej z większych bitew wojny trzydziestoletniej, pod Lützen). Panowanie nad przeprawą przez mokradła w górnym biegu Motławy, pomiędzy Tczewem a Lubiszewem, kilka razy w dziejach było stawką zmagań między armiami prącymi w kierunku Gdańska, a tymi, które owo parcie usiłowały powstrzymać. Wraże zamysły Gustawa II Adolfa zmierzały ku opanowaniu ujścia Wisły z Gdańskiem, aby przejąć kontrolę nad zyskami z działalności portu. Między innymi dzięki skutecznej obronie przez polskie siły grobli pod Tczewem zamysł ten się nie powiódł, jednakże w finale tej fazy polsko – szwedzkich starć, podsumowanym rozejmem w Altmarku (1629), naszym północnym sąsiadom udało się wytargować niezły procencik od gdańskich ceł.
Rozejm w Starym Targu (czyli Altmarku) był w znacznej mierze inspirowany przez dyplomację francuską, dążącą do wciągnięcia Szwecji na pełną skalę do działań wojny trzydziestoletniej na terenach niemieckich. Katolickiej Francji nie przeszkadzało sprzymierzenie się z protestanckimi państwami niemieckimi, oraz Szwecją, przeciwko katolickim Habsburgom, bo to ich w pierwszym rzędzie chciała osłabić. Historia tych paneuropejskich zmagań (1618 – 1648) była zmorą klasówkową w czasach szkolnych zapewne dla większości Czytelników, podobnie jak dla mnie. Oszczędzę zatem szczegółów, dzieląc się jedynie (nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w tym blogu) uniwersalną refleksją o instrumentalnej roli religii we wszelkich zmaganiach o władzę. Nie trzeba zresztą w tej sprawie sięgać daleko w przeszłość, wystarczy zajrzeć do aktualnej gazety aby dowiedzieć się, jak władca pewnego katolickiego kraju w środkowej Europie, przy wydajnej współpracy znacznej części katolickiej hierarchii, stara się wpychać ów kraj w orbitę wpływów sąsiedniego, prawosławnego mocarstwa.
Powyższe fotografie spoglądają poprzez stocznię i port gdański na północ, skąd onegdaj nadciągali szwedzcy najeźdźcy. Zrobione są sprzed “Mlecznego Piotra”, jednej z enklaw życia artystycznego, wspaniale pleniącego się na terenach dawnej Stoczni im. Lenina (wcześniej – Stoczni Cesarskiej i Stoczni Schichaua). Gdyby wejść na dach budynku, z pewnością dostrzegłoby się gdańską redę, na której wodach w listopadzie 1627 roku, niedługo po starciu tczewskim, rozegrała się morska potyczka zapamiętana w dziejach jako “bitwa pod Oliwą” .
Drodzy Czytelnicy! Jak pewnie zauważyliście, od przeszło pięciu lat staram się przywoływać różne epizody z przeszłości z nadzieją, że może się to przydać Wam, jak i mnie samemu, do zrozumienia mechanizmu dziejów gatunku ludzkiego, a przez to – do nabrania potrzebnego dla zdrowia psychicznego dystansu do wydarzeń bieżących. Jak dotychczas zamysł ten sprawdzał się jako tako, przynajmniej w odniesieniu do mnie. Czuję wszelako, że wydarzenia lipca 2021 w Polsce, animowane przez “grupę trzymającą władzę”, zaczynają przekraczać granicę pozwalającą na ich bezemocjonalną obserwację i dobroduszne komentowanie. Udaję się zatem do krain rzek i lasów – niedalekich wprawdzie, ale dających szansę na chwilowy oddech. Wam również życzę dobrego odpoczynku przed, jak się wydaje, długim czasem zmagań o wysoką stawkę.
Spod przymglonej od ponad roku wirusowym całunem rzeczywistości, zaczynają nieśmiało prześwitywać kolory. Niesie je wiosna, dłuższe dni, lżejsze ubrania przechodniów, lecz przede wszystkim nadzieja, że pandemiczna ponurość dobiega pomału końca. Niezależnie zaś od pory roku i nawiedzających światplag, cieszą oko coraz liczniej zauważalne dobre ścienne malowidła. Takie choćby, jak na różnych gdańskich murach, sygnowane przez “TUSE” (nie mylić z wrażym dla obecnej władzy TSUE). Miałem zamiar porobić zdjęcia niektórych w bliskiej mi okolicy, ale co chwilę leje, więc ograniczam się do skopiowania ich ze strony internetowej artysty .
Ostatni z murali poświęcony jest Papciowi Chmielowi, który swoimi komiksami przez dziesięciolecia starał się łagodzić obyczaje wśród młodzieży. Efekty jego pracy nie są mierzalne, ale za uśmiech pokolenia są wdzięczne. Mural podąża w kierunku tonacji szaro – czarnej, zapewne dla przydania stosownej dla faktu odejścia Chmielewskiego z tego padołu, powagi.
Te dwa kolory: szary i czarny, korespondują przypadkowo z brzmieniem dwóch nazwisk prominentnych w chwili pisania tych uwag osób: Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, oraz Ministra Edukacji i Nauki .
Odnotowanie tej kolorystycznej koincydencji jest jak najdalsze od chęci “przezywania się” (jakże powszechnej w czasach pilnego studiowania przygód Tytusa i spółki); służyć ma tylko podkreśleniu niejednokrotnie w tym blogu sygnalizowanych spostrzeżeń o dramatycznie ukierunkowującej się ostatnimi czasy tendencji do ograniczania palety barw tak w sferze “pamięci narodowej”, jak też edukacji.
Te dwie dziedziny są skądinąd splatane ze sobą od zawsze tam, gdzie ludzie sprawujący władzę traktują je jako narzędzia dla zdobywania, utrwalania i przesuwania owej władzy w kierunku zaspokajania interesów rządzących, zamiast rządzonych.
Nie będę dłużej dogryzać panom Szarkowi i Czarnkowi, bo i tak raczej tego nie przeczytają, a jeśli nawet – to zinterpretują wedle swoich szablonów.
Zwrócę tylko uwagę na noty w Wikipedii (linki powyżej) dotyczące tych postaci: otóż owe noty zawierają wyłącznie fakty, nie zawsze dla ich bohaterów chwalebne.
Wikipedia jest bowiem narzędziem “demokratycznym”, gdzie każde naciąganie faktów może być łatwo zweryfikowane i skorygowane. W przededniu rocznicy historycznych wyborów z 4 czerwca 1989 roku pozostawiam Szanownych Czytelników, jak i siebie, z życzeniami podążania kraju w kierunku prezentowanym choćby przez wzmiankowaną Wikipedię, a nie w kierunku bliskiej zagranicy, rządzonej przez emerytowanych hokeistów.