Lodowiec

Czarna linia na mapie łączy dwa odległe, ale mające ze sobą sporo wspólnego, miasteczka:
szwedzkie Vemdalen i polską Wisłę.
Pierwsze z nich leży w Górach Skandynawskich, które w jego okolicy rzadko przekraczają wysokość 1000 m. Wisła zaś leży, jak wiadomo, w Beskidzie Śląskim, sięgającym w jej pobliżu podobnych wysokości.


Obydwie miejscowości są znanymi ośrodkami turystycznymi, popularnymi zwłaszcza zimą, z uwagi na rozmaitość tras zjazdowych i biegowych.
Łączy je także historia geologicznego czwartorzędu; skandynawski lodowiec w trakcie tzw. zlodowacenia południowopolskiego dotarł aż po Bramę Morawską, oddzielającą Beskidy od Sudetów, a położoną nieopodal Wisły.
Działo się to setki tysięcy lat temu, zaś wspomniany, nasuwający się od północy lodowiec, uformował w znacznej mierze powierzchnię Polski, tworząc moreny z przemielonych fragmentów Gór Skandynawskich, niesionych z okolic Vemdalen.
Czas owej mrożącej aktywności określić można (stosując zaproponowaną w tym blogu parę lat temu, “przełomową” klasyfikację), mianem pierwszego ze “skandynawskich falowań“, jedynego skądinąd niezwiązanego z poczynaniami gatunku homo sapiens.
Wymądrzywszy się odrobinę na początku wpisu, spróbuję dalszy ciąg ograniczyć do zdjęć i szkiców z obu stron Bałtyku, sumujących znikającą właśnie w otchłani przeszłości zimę 22/23.


Urządzenie miejsc takich jak Vemdalen nie powala wprawdzie formą architektoniczną, ale ich skala i funkcjonalność czynią je wysoce przyjaznymi i w każdym calu praktycznymi dla niedługiego pobytu.
Podobnie miłych enklaw nie brak wszakże również w licznych górskich miejscowościach w Polsce (której nazwa – według opinii części obserwatorów – może być w niedługim czasie zmieniona na “Orlenię”, jeśli sprawy w kraju w dalszym ciągu będą kierunkowały się tak, jak w kilku ostatnich latach).
Weźmy wzmiankowaną już wcześniej Wisłę – dopóki stoi się tyłem do koszmarnej, gigantycznej, zasłaniającej kawał Beskidu bryły hotelu “Gołębiewski”, to wrażenia wizualne są całkiem przyjemne.

Rejon Wisły (i w ogóle Śląska Cieszyńskiego) miał w dwudziestoleciu międzywojennym swoją wagę polityczną w obliczu polsko – czeskich niesnasek terytorialnych, stąd starania ówczesnych władz RP o lokowanie tam odpowiednio prestiżowych obiektów.
Przodowała naturalnie wśród nich funkcjonująca do dziś rezydencja Prezydenta RP, zbudowana na początku lat trzydziestych XX wieku w czystym stylu kanciastego modernizmu, lecz jeszcze przed wojną obdarzona dyskusyjnymi (choć bardziej praktycznymi w górskim klimacie) spadzistymi dachami.

Znalezione w internetowej domenie publicznej dawne zdjęcia w uroczy sposób dokumentują młodość stuletnich już prawie dzisiaj, lecz krzepko się trzymających i ciągle wielce użytecznych budowli.
Dom Zdrojowy, zamykający reprezentacyjny plac miasteczka, pełni dziś inne funkcje, natomiast nawet w czasie okupacji z powodzeniem funkcjonował jako Kurhaus Weichsel.
Kolejnym pomnikiem modernizmu w okolicy jest sanatorium dziecięce, zbudowane w latach trzydziestych według projektu Jadwigi Dobrzyńskiej – pierwszej w Polsce kobiety, która ukończyła studia architektoniczne i uzyskała uprawnienia projektowe.

Nie sposób ominąć wiaduktu kolejowego (na zmodernizowanej ostatnio, po długich i ciężkich cierpieniach, linii), który jest jednym z najbardziej fotogenicznych reliktów międzywojennego boomu inwestycyjnego między Gdynią a Wisłą.

Ciekawostką dnia dzisiejszego w Wiśle jest dość mało znane, lecz ze wszech miar godne polecenia, leżące trochę na uboczu, Muzeum Magicznego Realizmu.
Umiejscowione w willi zbudowanej na przełomie stuleci (XIX i XX, naturalnie) przez wyjątkowego luminarza wszech sztuk i nauk tamtego czasu, Juliana Ochorowicza, prezentuje pokaźną galerię dzieł artystów “odlotowych” zarówno dawniejszych (m.in. Salvatora Dali), jak i współczesnych.

Śniegu ostatniej zimy w Beskidach nie brakowało, zwłaszcza na starannie utrzymywanych trasach biegowych i zjazdowych. Kto wolał pobiegać – wybierał widoczne niżej szlaki Przełęczy Kubalonka, zaś zwolennicy formuły wyciąg – stok mogli na przykład:
dotarłszy już ze Szwecji szusować na Soszowie (szlifując przy okazji płynną wymowę tej frazy).

Jeśli ktoś z Państwa dotarł do tego miejsca, to mogę mieć nadzieję, że zagląda tego bloga nie od dzisiaj, a w dodatku ma jakieś oczekiwania na przyszłość.
Wpis, który za chwilę skończycie przeglądać, jest dziewięćdziesiątym ósmym od chwili, kiedy przyszło mi do głowy zacząć tę ilustrowaną pisaninę, a chwila ta miała miejsce siedem lat temu.
Jak zapewne zauważyliście, zwolniłem ostatnio tempo publikacji wpisów;
po prostu odwlekam moment zredagowania wpisu setnego, który w połączeniu z sugerującym zmiany, upływającym właśnie siedmioleciem, powinien obligować do zaproponowania czegoś odświeżonego.
Nie mam pewności, na ile to obligo zadziała, ale obiecuję nie poddać się bez walki.
Odebrawszy to zapewnienie, zechcijcie proszę zajrzeć na blogową podstronę : PRZESTRZEŃ – CZAS I PRZESTRZEŃ (beszczynski.pl), gdzie wymienione są wszystkie nazwy geograficzne, które w ostatnich siedmiu latach zaistniały w blogu, jak też limeryki powstałe z inspiracji tymi nazwami.
Zaznaczyć należy, że inspiracja zadziałała na razie jedynie w stosunku do niewielkiej części spośród nazw, a w dodatku zamieszczone zostały tylko takie limeryki, których lektura nie uraziłaby odczuć bardzo młodej, lub wyjątkowo uwrażliwionej obyczajowo, części Rzeszy Czytelniczej.

Na koniec – obraz ciekawego kościółka (jednego z reliktów cichych, choć ciągle trwających, zmagań katolicyzmu z tradycyjnie obecnymi w rejonie Śląska Cieszyńskiego odłamami chrześcijaństwa reformowanego). I tyle tematyki religijno – kościelnej w bieżącym odcinku.

Jeszcze tylko serdeczne podziękowania dla Tych z Państwa, którzy zechcieli życzliwie odnieść się do apelu, zamieszczonego m.in. w poprzednim wpisie tego blogu. Wpłaty otrzymane przez Lions Club Gdańsk – 1 pozwoliły na skompletowanie i wyekspediowanie kolejnych 200 apteczek taktycznych dla ukraińskich wojsk obrony terytorialnej.

Po drodze (4)

Drodzy Czytelnicy, chochlik internetowy sprawił, że ten wpis ukazuje się dopiero teraz, zamiast, jak powinien, w grudniu 2021. Poniżej znajdziecie wpisy ze stycznia i lutego 2022. Przepraszam w imieniu chochlika, Piotr.



Przed kwartałem tłumaczyłem się z tytułu wpisu “Po drodze”, bo istotnie po drodze natykaliśmy się na ślady tych, którym kiedyś tamtędy też było po drodze. Napomknąłem o zakonach rycerskich, które “po drodze” tam, lub z powrotem, bywały w średnich wiekach jedną z istotnych sił sprawczych kształtujących rzeczywistość, ze skutkami widocznymi do dzisiaj. A że wątek jakoś “się kontynuował”, to idąc na łatwiznę tytułowałem wpisy w kolejnych miesiącach tak samo, tylko z numerkiem. Niniejszym jednak solennie postanawiam pomyśleć o dobrej zmianie w tym zakresie, zamykając sekwencję jesienną jeszcze małym akcentem joannickim, zaobserwowanym również po drodze, ale niedalekiej. 
Widoczna na zdjęciu figura, klasą artystyczną dorównująca niektórym opisywanym już w tym blogu wyobrażeniom Jana Pawła II, przedstawia najpewniej mnicha – rycerza Suwerennego Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana, z Jerozolimy, z Rodos i z Malty (łac. Supremus Militaris Ordo Hospitalarius Sancti Ioannis Hierosolymitani Rhodiensis et Melitensis, pot. szpitalnicyjoannicikawalerowie maltańscy) i “zdobi” skwerek w pomorskich Skarszewach.
Inne ujęcia skwerku i pobliskiego otoczenia, a zwłaszcza niektórych plenerowych rekwizytów, też są niebanalne:

W Skarszewach znaleźliśmy się – a jakże! – po drodze, pokonywanej tym razem na rowerach i prowadzącej oznakowanym (kiepsko niestety) szlakiem Joannitów. Bo to oni, otrzymawszy od księcia lubiszewsko – świeckiego Grzymisława u schyłku XII wieku znaczny kawał Kociewia w rejonie Starogardu, po jakimś czasie gospodarzenia ulokowali w dogodnym komunikacyjnie i strategicznie miejscu miasto Skarszewy, ustanawiając je siedzibą jednej ze swych pomorskich komandorii.



Herb Skarszew jest dość makabrycznym wyobrażeniem głowy patrona zakonu, św. Jana, którą postradał on z rozkazu króla Heroda, wydanego dla kaprysu tańczącej przed nim Salome. Nieco szerzej wspomnieliśmy o tym,  relacjonując przed czterema laty odwiedziny miejsca zdarzenia w Mukawirze, w obecnej
Jordanii. Głowa ewangelicznego nieszczęśnika zdobi także herby szeregu innych miast (choćby Wrocławia), zaś kompletna jego postać patronuje, jak wspomniano, zakonowi Joannitów, fundatorów Skarszew. Warto zwrócić uwagę na praktyczną poradę umieszczoną w dolnej części miejsko – gminnej tablicy informacyjnej i starać się porady tej przestrzegać bez względu na to, czym się jedzie. Wielu twierdzi, że może to dotyczyć także poruszania się na rowerze.

Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi Joannitom, których ślady pobytu spotykamy “po drodze”: a to w Poznaniu, a to na Cyprze, a to w Jordanii czy Izraelu, no a przede wszystkim – na Malcie. Ostatnio zaś  – na Kociewiu, co staramy się pokrótce pokazać i opisać niniejszym. Urzędowali w tej okolicy przez blisko dwieście lat, czyniąc – jak to zwykle bywa – na przemian rzeczy pożyteczne i niegodne.
Byli to z jednej strony roztropni gospodarze, z drugiej zaś – dobrze wyposażeni i doświadczeni w walkach rycerze, którzy zaprowadzali swoje porządki i pilnowali ich twardą ręką. Wywodząc się wszakże z kręgu śródziemnomorskiego, tam przede wszystkim upatrywali swoich interesów i tam starali się lokować swoje główne siedziby.
Tak kształtowana w pierwszych wiekach funkcjonowania praktyka (a pewnie i sterowanie z poziomu papiestwa i cesarstwa), skłaniała ich do ograniczania swojej aktywności w północnej Europie. Efektem było odsprzedanie w 1370 roku kociewskich włości pobratymcom – Krzyżakom, dla których ta część kontynentu stała się, jako dla zakonu wywodzącego się z krain niemieckich, najdogodniejszym rejonem ekspansji.
Po Joannitach pozostały zaś liczne i znaczące ślady, jak choćby kościół w podtczewskim
Lubiszewie , zobrazowany udatnie przez Waszą (i moją) ulubioną ilustratorkę, która ostatnio stanowczo zbyt rzadko się tu udziela.

 Kończę nie rozwlekając tematu, jako że ten (i kilka poprzednich, również pisanych “po drodze”) wpis wypływa z klimatów jesiennych i chcę zdążyć z jego zakończeniem przed upływem kalendarzowej jesieni, co nastąpi lada dzień.
Przypominają o tym także choinki na tle jesiennych kwiatów i leśnych kolorów. Żegnam się więc do stycznia, życząc Czytelnikom znalezienia pod domowymi choinkami najmilszych niespodzianek. 

 

Mędrca szkiełko i Orinoko

Każdemu co jakiś czas przydarza się doświadczyć uczucia iluminacji, oświecenia, wewnątrzmózgowej bryzy świeżej myśli, albo może – intelektualnego kopa. Impulsy takiego stanu rzeczy bywają różne; nierzadko lęgną się endemicznie w iluminowanej mózgownicy, częściej wszakże trafiają do niej z zewnątrz, jako gotowe światełka.
Poświęcę tutaj kilka słów temu drugiemu przypadkowi, który oświecił nas przed kilku laty prostym i nie specjalnie odkrywczym, ale konsekwentnie i perfekcyjnie wprowadzonym w życie przez Ankę P. pomysłem cyklicznych spotkań kulinarno – literackich (dla uniknięcia dyskusji, co ważniejsze, te dwie domeny uszeregowałem alfabetycznie. Warto jednak zauważyć, że przymiotnik “literackie” zawiera w sobie rdzeń “liter”).
Zostaliśmy zatem zaszczyceni zaproszeniem do dwunastoosobowej grupki, która kilka razy w roku zasiada przy Ankowym stole, wymieniając uwagi na temat zadanej wcześniej przez wyznaczonego Czytojada lektury, i w szybkim tempie odciążając mebel od zgromadzonych na nim dobroci.
Liczba dwunastu osób nie ma żadnego podtekstu, ani ewangelicznego, ani tym bardziej artystycznego (“Parszywa Dwunastka”), choćby z powodu znacznego stopnia sfeminizowania przedmiotowego stadka (a może lepiej : “roju”, bo Gospodyni jawi się wszystkim jako Królowa Matka).
Liczba bierze się po prostu z maksymalnej ilości miejsc siedzących przy stole.
Zdarzają się wszakże dość rzadkie okazje, kiedy zasiada przy nim także Trzynasty.
Panie są wówczas skłonne się posuwać, byleby wcisnąć jeszcze jedno składane krzesełko. A warto, bo Trzynasty dużo wie.
I tak wzmiankowany rój (niezbyt chyży, raczej stateczny) zlatuje się periodycznie od czasów sprzed nastania “dobrej zmiany”, czekając jej rychłego końca, i dzieląc się wrażeniami z przeczytanych książek i zjedzonych dań.
Niektórzy zapamiętują te niezwykłe spotkania także (ale oczywiście nie wyłącznie!) jako “kaszanki u Anki”.
Godzi się wspomnieć, że autorką powyższych zdjęć jest Isia K., zaś pierwsze z nich przedstawia małą instalację, stworzoną na okazję rozmowy o modnej ostatnio (i słusznie!) książce Radka Raka “Opowieść o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Drugie – kaszankę u Anki.


Złożyło się tak, że przedstawione pokrótce w styczniowym wpisie informacje i refleksje, dotykające arcyciekawej historii aktywności osiemnastowiecznych, pochodzących spod Gdańska, wybitnych przyrodników i publicystów, ojca Jana i syna Jerzego Forsterów, w idealny sposób mogą znaleźć kontynuację w tym artykule.
Wspomniany na początku “rój” czytelniczy zmaga się bowiem akurat, gdy piszę te słowa, z lekturą opasłego dzieła o długim tytule, przedłużonym o podtytuł; dla ułatwienia zamieszczam obok fotografię okładki.
Jest to pełna ciekawych szczegółów, z rozmachem rysująca historyczne tło epoki, opowieść o życiu i twórczości jednego z tytanów światowej nauki, Aleksandra von Humboldta.


Wzmianka o kontynuacji wątku sprzed miesiąca bierze się stąd, że jednym z naukowych mentorów Humboldta w jego wczesnej młodości był Jerzy Forster (o czym, jak również o naszym frapującym odkryciu związanym z prapoczątkiem Jerzego, wspomniałem w poprzednim wpisie).
Skoro zaś przypomniałem tę historię, to zanim przystąpię do próby ułożenia kolejnych zdań, zaproponuję rzut oka na przedstawione przez Żonnę wyobrażenie zimowego Gdańska, który mijali saniami w błyskawicznej podróży poślubnej 26 lutego 1754 roku rodzice Jerzego Forstera, Elżbieta i Jan (spośród innych dzieci tego stadła trafiłem jeszcze na wzmiankę o Virginii Victorii, zdolnej rysowniczce podrasowującej szkice brata Jerzego z “Podróży naokoło świata”).


Skupmy się jednak na przewodnim temacie tego artykułu, którym jest refleksja nad pracą (trudną do zakwalifikowania, bo łączącą cechy eseju, monografii, biografii i czegoś tam jeszcze) o Aleksandrze von Humboldcie.
Dzieło zawiera bogactwo pracowicie zebranych informacji o długim życiu uczonego, którego niezwykłe cechy umysłu, charyzma połączona z nieprawdopodobną gadatliwością, oraz pracowitość mogąca zawstydzić większość ludzkiej populacji (z piszącym te słowa na czele), uczyniły znaczącą instytucją dziewiętnastowiecznego świata.
Gość, który poświęcił się wnikliwym obserwacjom i badaniom przyrody, potrafił ich wyniki przekazać w formie łączącej suche naukowe dane z epickim rozmachem, nasyconym nieskończonym podziwem dla cudów natury.
A jednocześnie – głęboką refleksją na temat ludzkiego oddziaływania na przyrodę, oraz ludzkiej aktywności w ogóle.
Co zaobserwował, zbadał i przemyślał, przekazywał Humboldt w niezliczonych publikacjach, wystąpieniach publicznych, oraz w bezpośrednich spotkaniach z najważniejszymi postaciami ówczesnego świata, najczęściej w ich ojczystych językach.
Obdarzali go przyjaźnią i prosili o rady ojcowie – założyciele Stanów Zjednoczonych, wielcy władcy i kreatorzy polityki europejskiej, południowoamerykańscy rewolucjoniści, czy giganci nauki i kultury tamtych czasów.

Dla porządku wymienię po kolei nazwiska zobrazowanych wyżej (czasem w karykaturze) notabli:
Wolfgang Goethe, Thomas Jefferson, Napoleon Bonaparte, Simon Bolivar,
Georg Cancrin, Karol DarwinFryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I.
To tylko mała próbka ze znacznie liczniejszego grona ważniaków współczesnych Humboldtowi, którzy za zaszczyt poczytywali sobie z nim znajomość.
Nie cierpiał go jedynie Napoleon Bonaparte, najwyraźniej zazdrosny o Humboldtowe dokonania w sferze naukowej, w której sam miał nadzieję (nieuzasadnioną) dokonać rzeczy znacznych.
Przyglądając się nakryciom głowy szacownych postaci można wysnuć uogólnienie, że długie życie Aleksandra mieściło się między artystycznym kapeluszem Goethego, a trzymaną w ręku pikielhaubą Fryderyka Wilhelma IV, co z grubsza obrazuje postępujący proces wzrastania państw niemieckich, z coraz bardziej dominującymi je Prusami, od potęgi kulturalnej do potęgi gospodarczo – militarnej. Na szczęście ów faktor kulturalny (zawierający w sobie wszystkie sztuki i nauki) miał się tam ciągle dobrze.
Wiem, że prosiłyby się o umieszczenie tutaj liczne wtręty dotyczące samych Prus pod władztwem Hohenzollernów; jest to temat najbliższy nam terytorialnie i historycznie, więc z pewnością zmierzymy się z nim niedługo obszerniej.
Fryderyk Wilhelm IV, ten trzymający na obrazku powyżej wprowadzoną przez siebie jako obowiązkową część wyposażenia pruskiego żołnierza pikielhaubę, zaś na karykaturze obok przedstawiony w nieco mniej bojowej postawie, objąwszy pruski tron w roku 1840 wybrał się, jak to bywało w zwyczaju, na objazd swoich ziem w celu odebrania stosownych hołdów ze strony zachwyconych poddanych.
Zabrał ze sobą Aleksandra Humboldta, który kilkanaście lat wcześniej przeniósł się z ulubionego Paryża do nielubianego Berlina, skuszony hojną gażą szambelana dworu pruskiego, bardzo mu przydatną po przeputaniu całego rodzinnego spadku na rzecz pracy naukowo – podróżniczo – wydawniczej.
W drodze do Królewca Jego Królewska Mość raczył był zahaczyć o Gdańsk, gdzie odbierał hołdy, zaś Humboldtowi wręczono szybciutko dyplom honorowego członka Danziger Naturforschende Gesellschaft, czyli Gdańskiego Towarzystwa Przyrodniczego.
Fakt ten dokumentuje tablica, umieszczona przed niewielu laty na budynku Towarzystwa, który w obecnej rzeczywistości mieści siedzibę Muzeum Archeologicznego w Gdańsku.
Samo zaś Towarzystwo, (zreaktywowane w niemieckim Marburgu, podobnie jak niedobitki szeregu innych gdańskich, odwiecznych instytucji, które szukały po 1945 roku za Odrą miejsca do przetrwania), przez blisko 200 lat było forum nadmotławskiej aktywności naukowej, skupiając wiele znamienitych mózgów, a na początku XX wieku stało się osnową dla rozpoczęcia działalności bliskiej nam skądinąd uczelni, Politechniki Gdańskiej.
Nawiązuje do jego działalności Gdańskie Towarzystwo Naukowe (współpracujące zresztą z Marburgiem), którego prezes współprzewodniczy kapitule przyznającej coroczne Nagrody Naukowe Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza  (pod tym odnośnikiem zobaczycie informację o tegorocznych dwu Laureatkach, pomylonych zresztą w opisie zdjęcia. Dodam z dumą, że jedna z nich, Prof. Ewa, zaszczycała niejednokrotnie ciepłym słowem naszą blogową twórczość).
Drugim współprzewodniczącym kapituły gdańskiej Nagrody (podobno po drugiej stronie Bałtyku zaczyna się ostatnio mówić o Noblu jako o szwedzkim Heweliuszu) jest prezes gdańskiego oddziału Polskiej Akademii Nauk, której jedną z ważnych pomorskich placówek stanowi Instytut Oceanologii w Sopocie.


Wiążę te wątki, aby wspomnieć jeszcze jedną osobę przychylną temu blogowi, mianowicie Jacka, którego doczesna droga dobiegła niedawno końca. Był to Człowiek, który zrozumiał naukę (żeby nawiązać do przewodniego motywu tego wpisu). Człowiek, który cały swój temperament, zdolności i wiele serca poświęcił pracy na rzecz nauki (ale niemałą częścią tego dobrego serca zawładnęła też w ostatnich latach Iga, nasza wspólna wnuczka).


Widoczne na stronie startowej Instytutu Oceanologii jego sopocka siedziba, oraz żaglowy statek badawczy “Oceania”, to w dużej mierze efekty pracy Jacka.
“Oceania” od ponad trzydziestu pięciu lat wykorzystywana jest do badań na różnych akwenach, często też u wybrzeży Spitsbergenu, gdzie zaobserwowała ją nasza nieoceniona Ilustratorka.

Z wizerunkiem “Oceanii” sąsiaduje zdjęcie innego żaglowca, ponad stuletniego barku, przebudowanego na potrzeby niemieckiego stowarzyszenia szkoleń żeglarskich według koncepcji  inż. Zygmunta Chorenia, tego samego konstruktora, który niewiele wcześniej zaprojektował jednostkę badawczą Instytutu Oceanologii.
Piękny statek o charakterystycznych, zielonych żaglach nosi nazwę  “Alexander von Humboldt”, co po licznych tekstowych “skokach w bok”, pozwala nam wrócić na koniec wpisu do kilku jeszcze uwag dotyczących jego głównego bohatera.
Łatwo się domyśleć, że zieleń ożaglowania nawiązuje do pionierskiej w skali świata roli, jaką Humboldt odegrał w kształtowaniu świadomości o wpływie człowieka na środowisko przyrodnicze, oraz o konieczności ludzkiej troski o to środowisko.
Zagadnienia ekologii (termin ukuty zresztą przez jednego ze sławnych kontynuatorów jego pracy, Haeckla), były przewodnim tematem działalności Humboldta, począwszy od odbytej w 1792 roku wspólnie z Jerzym Forsterem podróży badawczej w dorzeczu dolnego Renu (napomknąłem o tym przed miesiącem; niestety znakomita ponoć relacja Forstera z tej wyprawy nie została dotąd przetłumaczona na polski).
Największy wszakże plon naukowy przyniosła blisko pięcioletnia wyprawa południowoamerykańska (1799 – 1804), podczas której gruntownie przebadał dorzecze rzeki Orinoko (zastępującej w tytule tego wpisu Mickiewiczowskie “Oko”).
Niektórzy twierdzą, że pozostawienie przez Humboldta tak gigantycznego dorobku było możliwe, bo nigdy nie założył on rodziny.
“Nie miał interesu na dziewczynki”, jak mawiała o swoim pozostającym dość długo w stanie bezżennym synu znajoma nam dama, przez długie lata mieszkająca poza Polską i nieco kalecząca język ojczysty.
Kończę ten artykuł pozostawiając Czytelnika, jak mniemam, w absolutnym niedosycie wiedzy o wiedzy, możliwym jednak do złagodzenia w trakcie lektury książek takich, jak “Człowiek, który zrozumiał naturę”.

 

Wydarzyło się!

Kiedyśmy niedawno w towarzystwie Iwony i Andrzeja małż. L., znających tam każdy zakątek, przemierzali urokliwe uliczki górnego Sopotu, natknęliśmy się u zbiegu Mickiewicza i Orzeszkowej na dość niezwykły monument, opatrzony jeszcze bardziej niezwykłą inskrypcją.
Zrazu wydała nam się ona żarcikiem na miarę “czeskiego geniusza” Jary Cimrmana, ale dość szybko odkryliśmy zaskakującą prawdę: napis głoszący, że “w tym miejscu w 1754 roku nic się nie wydarzyło”, to ewidentny przykład (nieświadomego, miejmy nadzieję) fałszowania historii.
W zdemaskowaniu niecnego czynu dopomógł strzęp niezbyt sprawnej już pamięci, oraz internet, jedna z odnóg oplatającej coraz ciaśniej świat cyberhydry, która potrafi także wydać z siebie inne mityczne stwory, jak choćby latające konie. Często bywa wszakże użyteczna; przeglądając swojego czasu rysunki Daniela Chodowieckiego, zwróciłem uwagę na scenkę rodzajową, mającą w tle charakterystyczną sylwetkę niewielkiego obelisku.
Niewątpliwie tego samego, chociaż zobrazowanego z przeciwnej strony niż ta, na której znajduje się dziś rzeczona tabliczka.

Podpis pod rysunkiem nie pozostawia wątpliwości: to młoda para Elisabeth i Johann Forsterowie, którzy pobrali się 26 lutego 1754 roku w podgdańskim Mokrym Dworze (Nassenhuben) nad zamarzniętą owej zimy Motławą i niezwłocznie wyruszyli w podróż poślubną.

Nie byli zbyt majętni (Johann piastował skromną posadę ewangelickiego pastora przy nieistniejącym dziś dworze), więc podróż saniami zakończyła się już w Sopocie, najpewniej w zajeździe widocznym na dalszym planie historycznego sztychu (autor rysunku, Daniel Chodowiecki był niemal rówieśnikiem Johanna Forstera; panowie z pewnością dobrze się znali).
Pierworodny syn Elisabeth i Johanna Forsterów, Georg (Jerzy) przyszedł na świat 26 listopada 1754 roku; zestawienie obu, odległych od siebie o dokładnie dziewięć miesięcy dat jest oczywiste i w jednoznaczny sposób obala pochopną, pomijającą czas i miejsce poczęcia wybitnego podróżnika tezę, wypisaną na przymocowanej do obelisku tabliczce, jakoby nic się tam w owym roku nie wydarzyło!
Zarówno Johann Forster, jak i jego syn Georg Forster, znakomici osiemnastowieczni badacze i publicyści, mają swoje miejsca w encyklopediach, zaś w skondensowany i ciekawy sposób przybliża ich sylwetki artykuł bazujący na kwerendzie zbiorów Biblioteki Gdańskiej PAN:
Forsterowie oai-journals-pan-pl-121663_full-text_LG_2019_36_4 .
Obaj dopiero w ostatnich latach doczekali się skromnych elementów informacyjno – pamiątkowych w miejscach swoich urodzin (młodszy Jerzy został dodatkowo patronem nowoczesnego gdańskiego tramwaju, natomiast kamień z tablicą mu poświęconą znaleźliśmy nie bez trudu w Mokrym Dworze, za budyneczkiem łączącym funkcje świetlicy wiejskiej i zlewni mleka).
Dziwne to, bo ci pomorscy ziomale byli ludźmi nieprzeciętnymi, mającymi spory wkład w dokonania epoki Oświecenia, w której przyszło im żyć.
Żeby uniknąć zamieszania z imionami obu panów, będę dalej operować polskimi wersjami: Jan (Johann, ojciec) i Jerzy (Georg, syn).
Wszak byli oni przez znaczną część swojego życia, jako mieszkańcy Prus Królewskich, obywatelami Rzeczpospolitej (upadającej zresztą akurat pod naporem sąsiednich, zaborczych mocarstw).


Z rodziną Forsterów spotkaliśmy się już w pierwszych tygodniach funkcjonowania tego blogu; wspomniałem tam ojca Jana i syna Jerzego podczas mojego wirtualnego pobytu na Tahiti, wymieniając zresztą błędnie jako miejsce urodzenia obu – Tczew.
W tym zacnym mieście urodził się w 1729 roku tylko Jan (którego ojciec, a dziadek Jerzego, był tam przez szereg lat burmistrzem), natomiast domniemany proces zaistnienia na tym świecie Jerzego opisałem na wstępie tego artykułu.

 

 

 


Jerzy Forster obdarzony był autentycznym talentem pisarskim, co w połączeniu z osiągniętym głównie dzięki wysiłkom ojca wszechstronnym wykształceniem uczyniło zeń wielce cenionego autora licznych prac.
Miał nieczęsto występujący u ludzi nauki dar relacjonowania wyników dociekań przyrodniczych, jak też obserwacji najróżniejszych aspektów ludzkiej działalności, w sposób łatwo przyswajalny nawet dla laików (pod warunkiem, że umieli czytać, co w tamtych czasach nie było oczywistością). Słowem – był prekursorem nowoczesnej literatury popularnonaukowej oraz podróżniczej.
I to właśnie “Podróż naokoło świata”, będąca szczegółową relacją z odbytego w latach 1772 – 1775 wokółziemskiego rejsu dowodzonego przez Jamesa Cooka, do udziału w którym ojciec i syn Forsterowie zastali przez brytyjską Admiralicję zaproszeni dla sporządzenia naukowej dokumentacji, przyniosła Jerzemu uznanie i sławę.
Jest to jedyne z jego dzieł dostępne w polskim przekładzie (w obszernych fragmentach); lektura jest prawdziwą przyjemnością i wzbudza w czytelniku podziw dla horyzontów myślowych, dociekliwości oraz zasobu wiedzy dwudziestoletniego wówczas zaledwie autora.

 

Jak wspomniano, powraca od jakiegoś czasu w Gdańsku i okolicach chęć do upamiętnienia rodu Forsterów (aczkolwiek chyba w zbyt skromnym wymiarze).
Ta zacna, wywodząca się ze Szkocji rodzina, jest dobrym przykładem historii osiedlania się i współtworzenia świetności nadmotławskiego przybytku wyznawców Machandla (kultowej gdańsko – żuławskiej jałowcówki, spożywanej według specyficznego żeglarskiego rytuału) przez admiratorów “wody życia” (czyli whisky po prostu) znad jeziora Loch Ness.
Historia Szkotów w Gdańsku i będących pod panowaniem polskich królów Prusach jest po trochu uzupełniana; z drugiej strony docierają także wieści o nowopowstających opracowaniach historii osadnictwa Polaków w Szkocji, w bardziej współczesnych nam czasach.
Jerzy Forster żył niestety krótko; zmarł na kilka miesięcy przed ukończeniem czterdziestki w Paryżu jako banita, pozbawiony prawa powrotu do Prus wskutek zaangażowania w sprawy francuskiej rewolucji.
Jedną z ostatnich jego prac były “Zapiski z roku 1790”, w części zilustrowane przez Daniela Chodowieckiego, mimowolnego sprawcę niniejszych rozważań.

Zdążył Jerzy poznać i współpracować z największymi swojej epoki, choćby ze sporo młodszym odeń Aleksandrem von Humboldtem, dla którego stał się mentorem, jeśli chodzi o metodykę opisywania przyrody.
O Humboldcie napiszemy wkrótce ciut więcej, tymczasem obejrzyjcie dwa zdjęcia z Nowej Zelandii, na którą znacznie łatwiej dostać się w dzisiejszych czasach samolotem, niż ćwierć tysiąclecia lat temu Forsterom na statku “Resolution” pod komendą kapitana Cooka.


Na dobrą sprawę powinna się tu zacząć toczyć opowieść o czasach, w których działali Forsterowie, o epoce kształtowania się świata takiego, jaki obecnie chyba odchodzi w przeszłość.
Epoce zmagania się osiągnięć rozumu z obawą przed jego używaniem (te zmagania akurat, niestety, w przeszłość nie odchodzą), epoce, która na dużych próbach udokumentowała znaną od dawna zasadę przechodzenia przywódców – rewolucjonistów na pozycje krwawych dyktatorów.
Epoce, która zostawiła światu maszynę parową i gilotynę.
Oszczędzę Czytelnikom tej opowieści, bo musiałaby przekroczyć dopuszczalne pojemności na serwerze, ale przede wszystkim dlatego, że za mało wiem.
Podobno jakiś chiński ekspert spytany niedawno o opinię na temat znaczenia rewolucji francuskiej dla losów świata odparł, że dwieście lat to niewystarczająca perspektywa czasowa dla dokonania takiej oceny.
Konfucjusz bowiem uczył cierpliwości i długich, powolnych ruchów.
Skądinąd jeśli o ruchy chodzi, to inny mędrzec, współczesny wspominanym tu Forsterom ich sąsiad z nieodległego od Mokrego Dworu Królewca, Immanuel Kant , określał ponoć pewien ich rodzaj mianem “ruchów niegodnych filozofa”.
Zreflektował się na łożu śmierci, gdy w ostatnim tchnieniu miał wyszeptać: “es ist gut” (to jest dobre). I tego się trzymajmy!


Przy pisaniu tego artykułu ciągle przychodziła mi na myśl jedna z najbardziej odrażających postaci (zwłaszcza dla mieszkańców Pomorza i Wielkopolski) z czasów triumfalnego pochodu niemieckich narodowych socjalistów w latach trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, Albert Forster.
Spoglądam na zdjęcie tej kreatury i widzę twarz, zdawałoby się, ludzką.
Nie mam pewności, czy miał jakiś związek rodzinny z pozytywnymi bohaterami powyższych zapisków; szybko zaprzestałem śledzenia genealogii Forsterów.
Pozostała dość prosta refleksja, że normalne z pozoru rysy twarzy często bywają maską dla osobowości urągających statusowi człowieczeństwa, o którym zawzięcie rozprawiali filozofowie Oświecenia.
I że pochodzenie owych indywiduów (częstokroć narodowych socjalistów właśnie, choć nie tylko) bywa na ogół bez znaczenia.

Po drodze (3)

Komandoria. Spotkaliśmy się z tym terminem przed miesiącem, smakując wyborne cypryjskie wino, które swą nazwę wzięło od jednostki organizacyjnej zakonów rycerskich (czasem, zwłaszcza w przypadku Krzyżaków, mówi się o “komturii”, jednak nic mi nie wiadomo, aby ten termin przeniósł się na nazwę jakiegokolwiek trunku).
W tym miejscu wypada uderzyć czołem przed oceanem mądrości emitowanej z ust Nominalnej Głowy Państwa (NGP), że mianowicie nie należy ustawać w trudzie uczenia się, bez względu na sytuacje, w której się znajdujemy.
NGP zapewnia że uczy się bezustannie, zatem i my staramy się naśladować ten światły wzór, bo na uzupełnianie wiedzy nigdy nie jest za późno.
Nauczyliśmy się choćby niedawno, przy okazji corocznej jesiennej wizyty w gościnnych progach Anny K. , że znajdują się one w poznańskiej dzielnicy “Komandoria”, nazwanej tak nie tylko na cześć sławnego wina.
Jest to bowiem teren, na którym książę Mieszko Stary w 1187 roku osadził szukających w Europie bezpieczniejszych niż w Palestynie siedzib Joannitów, a ci utworzyli tu swoją komandorię właśnie.

Istniejący tam wcześniej kościół św. Michała Archanioła  przemianowali braciszkowie na wezwanie swojego patrona św. Jana, dodatkowo – zgodnie z topografią miasta – przydając mu określenie “za murami”. Dziś jest to najstarsza poznańska świątynia.
Na pamiątkę Joannitów, Kawalerów Maltańskich, okolica obfituje w elementy nazewnicze, przywołujące nazwę śródziemnomorskiej wyspy.
Najbardziej znane, szczególnie pośród kibiców wioślarstwa, jest jezioro Malta – sztuczny zbiornik zbudowany w połowie XX wieku, na którym urządzono sławne tory regatowe. Joannitów w Poznaniu nie ma już od dwustu lat, ale ich przejęte przez miejscową diecezję dobra ciągle bywają źródłem niesnasek pomiędzy lokalnym tronem i ołtarzem


“Ołtarz” wielkopolski (i w ogóle – polski) przedstawia skądinąd współcześnie obraz dwubiegunowy: z jednej strony przepięknej urody stare kościółki, kościoły, katedry i pozostałości gospodarczej oraz kulturotwórczej  (nie tylko w warstwie estetycznej) spuścizny tysiącletniej obecności Kościoła z wszystkimi jego wariacjami organizacyjnymi, z drugiej – relikty systematycznego  ukoszmarniania tego wizerunku w ostatnich czasach.
Przed rokiem dzieliłem się już w tym blogu wrażeniem, jakie czynią mijane “po drodze” wielkie napisy “Poznań i Gniezno Chrzcielnicą Polski”, albo karykaturalne wyobrażenia Papieża Wojtyły. Teraz kilka nowych fotek z obu biegunów:

Obiekty sakralne same pchają się przed obiektyw, bo w naszym krajobrazie najczęściej są elementem wyróżniającym się. Można wszakże łatwo ten wizerunek, łagodnie mówiąc, uczynić nie tak zachwycającym.


Dzieje znaczone trwałymi, zwieńczonymi krzyżem budowlami, dają się nieźle śledzić. Dodatkowo dokumentują je coraz liczniejsze w miarę upływu lat źródła pisane, które nie istniały na naszych terenach przed zaczątkami piastowskiej organizacji państwowej, pokrywającymi się z grubsza z pierwszymi działaniami chrystianizacyjnymi. Miało to miejsce, jak wiadomo, w drugiej połowie X wieku, od którego to czasu historia obecnej Polski zaczyna mieć coraz solidniejszą dokumentację.
Fachowcy zachodzą jednak w głowę i od dawna spierają się o to, co działo się na ziemiach zwanymi “piastowskimi” (a ostatnimi czasy także “chrzcielnicą”) na kilka dziesięcioleci przed wydarzeniem, zwanym w uproszczeniu “chrztem Polski”.
Archeologicznie udokumentowane fakty świadczą (przynajmniej dla rejonu Kujaw i Wielkopolski) o tym, że niewiele lat przed “chrztem” funkcjonujące wcześniej maleńkie gródki plemiennych szefów zostały bądź doszczętnie zniszczone, bądź też posłużyły jako baza dla szybkiego powstania znacznie większych i mocniej ufortyfikowanych siedzib lokalnej władzy.
Kto był w stanie dokonać tak radykalnego postępu w krótkim czasie?
Hipotez jest kilka, a wszystkie w sporej mierze bazują na spekulacjach i dowodach nie wprost, bo dowodów wprost – zwyczajnie brakuje.
Niezbitym faktem wszakże są pozostałości X – wiecznych, potężnych jak na ówczesne czasy, powstałych w szybkim tempie ośrodków, jak poznański Ostrów Tumski (podobnie jak wrocławski zresztą), Ostrów Lednicki, Gniezno czy Giecz.
Ten ostatni, nieco rzadziej odwiedzany przez turystów gród, robi naprawdę duże wrażenie ogromem ziemnych obwałowań, których kubatura wymagałaby, jak ktoś obliczył, zaangażowania dwudziestu tysięcy wielkich wywrotek. A że pierwsi Piastowie nie dysponowali taką flotą samochodową, to niech Szanowny Czytelnik spróbuje przeliczyć to na taczki z drewnianym kółkiem, lub noszone na plecach kosze. Taka symulacja pozwoli zdać sobie sprawę z siły i efektywności działania władzy, która była zdolna wyegzekwować podobny nakład pracy.

Grodziszcze w Gieczu osiągnęliśmy bez kłopotu, podczas gdy dostępu na Ostrów Lednicki broniła grupa konnych, którzy baczyli, aby poza sezonem turystycznym na wyspie nikt nie mógł wylądować. Nawet Bolesław Chrobry musi czekać do wiosny, wskutek czego zupełnie zdrewniał.

Poruszaliśmy się w tym odcinku blogu w mniej więcej trzystuletnim zakresie czasowym, znaczonym od pojawienia się piastowskich ośrodków władzy w połowie X wieku, do solidnego zagospodarowania się Joannitów w połowie XIII wieku. W Poznaniu przemierzenie dystansu dzielącego te dwie epoki wymaga odbycia niedługiego spaceru pomiędzy kościołem św. Jana Jerozolimskiego (“za murami”), a Ostrowem Tumskim, nad którym góruje katedra. Po drodze mija się uroczą małą dzielnicę Śródka, gdzie na dość paskudnej zapewne wcześniej ścianie (aż się nie chce wierzyć, że płaskiej!) powstał fantastyczny mural.

 

Wkrótce, w kolejnym wpisie (z którym mam nadzieję zdążyć przed końcem jesieni) znajdziecie jeszcze kilka obserwacji poczynionych “po drodze”, a dotyczących rycerzy zakonnych, którzy najczęściej byli w drodze.

Po drodze (1)

W tytule chodzi o drogę z Gdańska do Kurlandii, którą trzeba przemierzyć lądem (przez jakiś czas latały samoloty do Rygi, ale przestraszyły się wirusów), aby zakosztować opisanych przed miesiącem radości spływania w kajakach pięknymi i bezludnymi tamtejszymi rzekami.
Znaczną część trasy pokonuje się krętymi i wąskimi, a ponadto starannie obsadzonymi na poboczach solidnym drzewostanem, warmińsko – mazurskimi szosami, okupując wrażenia podziwu dla mijanego krajobrazu uczuciem ciągłego niepokoju co do własnego losu za kolejnym ostrym zakrętem.
Niemniej systematyczne, ale znacznie wolniejsze i nie grożące wypadkami drogowymi, tempo postępowania tymi szlakami notowały napierające na pogańskich Prusów zagony wszelkiej maści rycerstwa, niosącego na swych pikach i mieczach światło chrześcijaństwa.


Działo się to z największym natężeniem w pierwszej połowie XIII wieku, kiedy to katoliccy decydenci doszli do wniosku, że łatwiej i taniej będzie podbijać krainy nadbałtyckie, zamiast obrywać coraz większe cięgi od muzułmanów podczas krucjat bliskowschodnich.
Północne wyprawy krzyżowe pojawiały się w tym blogu niejednokrotnie; zachęcam do przypomnienia sobie wpisów objętych kategorią “krucjaty” .
Aż korci tutaj przywołanie trafnej obserwacji z szeregu historycznych zmagań futbolowych, gdzie, jak pamiętamy, wszyscy walczyli miedzy sobą, a na końcu i tak wygrywali Niemcy (których synonimem dla wielu, bez względu na obowiązującą akurat szkolną podstawę programową, są i będą Krzyżacy).
Warto dodać, że wygrywali wtedy, kiedy grali prawdziwie zespołowo, pod przywództwem świadomym celów zespołu i na rzecz tego celu pracującym (to skądinąd minimalne wymogi wygrywania, nie tylko w niemieckim wydaniu).
I tak niepostrzeżenie cofnęliśmy się o jakieś 800 lat, kiedy to uformowany ledwie ćwierć wieku wcześniej (w trakcie trzeciej krucjaty bliskowschodniej, w 1190 roku), Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znany w Polsce jako Zakon Krzyżacki, podjął aktywność chrystianizacyjno – kolonizatorską na ziemiach pruskich, szybko stając się dominującym graczem w tej materii.
Twórcą potęgi Zakonu był jeden z gigantów europejskiej polityki początków trzynastego wieku, Herman von Salza – gość o niebywałej jak na ówczesne standardy komunikacyjne ruchliwości, talentach dyplomatycznych i precyzyjnie zaprogramowanej wizji swojej kariery jako Wielkiego Mistrza.


 Von Salza stawał na uszach, aby tworzone na podbitych pruskich ziemiach struktury kościelne były w jak największym stopniu powiązane ze sprzyjającym Krzyżakom stronnictwem cesarskim, co w dużej mierze się udało. Nieco odrębny, bardziej powiązany z papiestwem status uzyskała jedynie diecezja warmińska, której siedziba na kilka wieków ulokowała się w Lidzbarku Warmińskim , a która po niekorzystnie dla Zakonu zakończonej wojnie trzynastoletniej inkorporowana została do Korony Polskiej, pozostając w granicach Rzeczpospolitej aż do rozbiorów.
Świetnie zachowany zamek biskupi w Lidzbarku przypomina tę historię.


Podróż przez Warmię dostarcza widoków charakterystycznej dla południowobałtyckiego wybrzeża architektury gotyckiej, tak kościelnej, jak i świeckiej, utrzymanej w podobnej konwencji – niczym z katalogu projektów typowych.
Niemałe zdziwienie zatem wywołuje stojąca opodal szosy drewniana cerkiewka, przywodząca w pamięci te oglądane przed dwoma laty na Podkarpaciu

We wsi Godkowo, w której cerkiewka zaistniała zaledwie przed kilku laty, jest spora ilość mieszkańców przesiedlonych tu pod koniec lat czterdziestych XX wieku, w ramach niesławnej akcji “Wisła”, wyznawców grekokatolicyzmu (w niuansach związanych z relacjami poszczególnych chrześcijańskich “podwyznań” należy poruszać się ostrożnie, bo łatwo tu o błąd).
Zachęcam do kliknięcia na link przy nazwie Godkowo; autor opisu w Wikipedii zakreślił interesująco historię Warmii. Przypomniał choćby o przemarszach wojsk podczas wojen polsko – szwedzkich, wspominanych przez nas niedawno w artykułach o dynastii Wazów, czy też francuskich prących na Rosję i zmykających stamtąd w 1812 roku.
Równie ciekawym obiektem, łączącym wschodnie obrządki chrześcijańskie z krzyżacką historią jest używany obecnie jako cerkiew, także przez osiedlone w pobliżu ofiary akcji “Wisła”, kościół w żuławskim Żelichowie, leżący prawie “po drodze”.
Wkrótce zaś przedstawimy Czytelnikom krzyżacko – prawosławne wątki z nieco dalszych stron.

Dynastia (Wazowie 2)

Ten wpis zacznę, tak jak poprzedni, od wzmianki rocznicowej: mija właśnie 500 lat od zainstalowania na wieży katedry Wawelskiej dzwonu “Zygmunt”.
Był to czas jednego z wielkich europejskich przełomów, którego asumptem był w tym przypadku reformatorski ruch w łonie Kościoła, zainicjowany przez Martina Lutra.
Z jednej strony zatem – umacnianie katolicyzmu, czego materialną emanacją jest choćby krakowski dzwon, z drugiej – ożywczy prąd reformacji.
Europa stanęła u progu długoletnich wojen, w których motywacje religijne splatały się, jak zwykle, z tymi bardziej przyziemnymi.

Jednym z pierwszych starć, w których sprawa doktryny reformatorskiej odegrała znaczną rolę, była walka Szwedów o uniezależnienie się od Danii, w efekcie której zaistniała interesująca nas dynastia Wazów.
Epizody z nią związane przypominam nieco od końca, co do początku zaś (który, jak to się często zdarza w tym blogu, opiszę dokładniej później).
Dziś, w środku lata, napomknę jedynie o sławnym narciarskim biegu Wazów, do owego początku nawiązującym za sprawą Gustawa I Wazy, dziadka Gustawa II Adolfa, od którego przed miesiącem zaczęliśmy pobieżne wałkowanie poczynań szwedzko – polskiej dynastii.


Gustaw II Adolf był, jak się wcześniej rzekło, skandynawskim zabijaką pierwszej wody.
Strategiem, ale też dzielnym wojownikiem, osobiście wiodącym swoje wojska do walki.
Nieraz też zdarzyło mu się solidnie oberwać, jak podczas bitwy pod Tczewem w sierpniu 1627 roku, kiedy ciężko zraniła go kula polskiego muszkietera (kostucha dopadła króla kilka lat później, w jednej z większych bitew wojny trzydziestoletniej, pod Lützen).

Panowanie nad przeprawą przez mokradła w górnym biegu Motławy, pomiędzy Tczewem a Lubiszewem, kilka razy w dziejach było stawką zmagań między armiami prącymi w kierunku Gdańska, a tymi, które owo parcie usiłowały powstrzymać.
Wraże zamysły Gustawa II Adolfa zmierzały ku opanowaniu ujścia Wisły z Gdańskiem, aby przejąć kontrolę nad zyskami z działalności portu.
Między innymi dzięki skutecznej obronie przez polskie siły grobli pod Tczewem zamysł ten się nie powiódł, jednakże w finale tej fazy polsko – szwedzkich starć, podsumowanym rozejmem w Altmarku (1629), naszym północnym sąsiadom udało się wytargować niezły procencik od gdańskich ceł.


Rozejm w Starym Targu (czyli Altmarku) był w znacznej mierze inspirowany przez dyplomację francuską, dążącą do wciągnięcia Szwecji na pełną skalę do działań wojny trzydziestoletniej na terenach niemieckich.
Katolickiej Francji nie przeszkadzało sprzymierzenie się z protestanckimi państwami niemieckimi, oraz Szwecją, przeciwko katolickim Habsburgom, bo to ich w pierwszym rzędzie chciała osłabić.
Historia tych paneuropejskich zmagań (1618 – 1648) była zmorą klasówkową w czasach szkolnych zapewne dla większości Czytelników, podobnie jak dla mnie.
Oszczędzę zatem szczegółów, dzieląc się jedynie (nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w tym blogu) uniwersalną refleksją o instrumentalnej roli religii we wszelkich zmaganiach o władzę.
Nie trzeba zresztą w tej sprawie sięgać daleko w przeszłość, wystarczy zajrzeć do aktualnej gazety aby dowiedzieć się, jak władca pewnego katolickiego kraju w środkowej Europie, przy wydajnej współpracy znacznej części katolickiej hierarchii, stara się wpychać ów kraj w orbitę wpływów sąsiedniego, prawosławnego mocarstwa.


Powyższe fotografie spoglądają poprzez stocznię i port gdański na północ, skąd onegdaj nadciągali szwedzcy najeźdźcy.
Zrobione są sprzed “Mlecznego Piotra”, jednej z enklaw życia artystycznego, wspaniale pleniącego się na terenach dawnej Stoczni im. Lenina (wcześniej – Stoczni Cesarskiej i Stoczni Schichaua).
Gdyby wejść na dach budynku, z pewnością dostrzegłoby się gdańską redę, na której wodach w listopadzie 1627 roku, niedługo po starciu tczewskim, rozegrała się morska potyczka zapamiętana w dziejach jako “bitwa pod Oliwą” .

 


Drodzy Czytelnicy!
Jak pewnie zauważyliście, od przeszło pięciu lat staram się przywoływać różne epizody z przeszłości z nadzieją, że może się to przydać Wam, jak i mnie samemu, do zrozumienia mechanizmu dziejów gatunku ludzkiego, a przez to – do nabrania potrzebnego dla zdrowia psychicznego dystansu do wydarzeń bieżących.
Jak dotychczas zamysł ten sprawdzał się jako tako, przynajmniej w odniesieniu do mnie.
Czuję wszelako, że wydarzenia lipca 2021 w Polsce, animowane przez “grupę trzymającą władzę”, zaczynają przekraczać granicę pozwalającą na ich bezemocjonalną obserwację i dobroduszne komentowanie.
Udaję się zatem do krain rzek i lasów – niedalekich wprawdzie, ale dających szansę na chwilowy oddech.
Wam również życzę dobrego odpoczynku przed, jak się wydaje, długim czasem zmagań o wysoką stawkę.

Kolorowanki

Spod przymglonej od ponad roku wirusowym całunem rzeczywistości, zaczynają nieśmiało prześwitywać kolory. Niesie je wiosna, dłuższe dni, lżejsze ubrania przechodniów, lecz przede wszystkim nadzieja, że pandemiczna ponurość dobiega pomału końca. Niezależnie zaś od pory roku i nawiedzających świat plag, cieszą oko coraz liczniej zauważalne dobre ścienne malowidła.
Takie choćby, jak na różnych gdańskich murach, sygnowane przez “TUSE” (nie mylić z wrażym dla obecnej władzy TSUE).
Miałem zamiar porobić zdjęcia niektórych w bliskiej mi okolicy, ale co chwilę leje, więc ograniczam się do skopiowania ich ze strony internetowej artysty .

Ostatni z murali poświęcony jest Papciowi Chmielowi, który swoimi komiksami przez dziesięciolecia starał się łagodzić obyczaje wśród młodzieży.
Efekty jego pracy nie są mierzalne, ale za uśmiech pokolenia są wdzięczne.
Mural podąża w kierunku tonacji szaro – czarnej, zapewne dla przydania stosownej dla faktu odejścia Chmielewskiego z tego padołu, powagi.


Te dwa kolory: szary i czarny, korespondują przypadkowo z brzmieniem dwóch nazwisk prominentnych w chwili pisania tych uwag osób: Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, oraz Ministra Edukacji i Nauki .
Odnotowanie tej kolorystycznej koincydencji jest jak najdalsze od chęci “przezywania się” (jakże powszechnej w czasach pilnego studiowania przygód Tytusa i spółki); służyć ma tylko podkreśleniu niejednokrotnie w tym blogu sygnalizowanych spostrzeżeń o dramatycznie ukierunkowującej się ostatnimi czasy tendencji do ograniczania palety barw tak w sferze “pamięci narodowej”, jak też edukacji.
Te dwie dziedziny są skądinąd splatane ze sobą od zawsze tam, gdzie ludzie sprawujący władzę traktują je jako narzędzia dla zdobywania, utrwalania i przesuwania owej władzy w kierunku zaspokajania interesów rządzących, zamiast rządzonych.
Nie będę dłużej dogryzać panom Szarkowi i Czarnkowi, bo i tak raczej tego nie przeczytają, a jeśli nawet – to zinterpretują wedle swoich szablonów.
Zwrócę tylko uwagę na noty w Wikipedii (linki powyżej) dotyczące tych postaci: otóż owe noty zawierają wyłącznie fakty, nie zawsze dla ich bohaterów chwalebne.
Wikipedia jest bowiem narzędziem “demokratycznym”, gdzie każde naciąganie faktów może być łatwo zweryfikowane i skorygowane.
W przededniu rocznicy historycznych wyborów z 4 czerwca 1989 roku pozostawiam Szanownych Czytelników, jak i siebie, z życzeniami podążania kraju w kierunku prezentowanym choćby przez wzmiankowaną Wikipedię, a nie w kierunku bliskiej zagranicy, rządzonej przez emerytowanych hokeistów.

 

 

nasz nocnik

Blog ma to do siebie, że najnowsze wpisy znajdują się na wierzchu, w związku z czym to, co Czytelnicy powinni przeczytać wcześniej, znajdują dopiero po “dokopaniu się” do poprzednich wpisów.
Stąd wynika czasem potrzeba późniejszego uprzedzania o tym, co było wcześniej, czyli rzecz nie do końca logiczna.
W przypadku jednak tak ważnego elementu, jakim jest tytuł wpisu, trzeba czasem logikę odłożyć na bok.
Tytuł wcześniejszego (marcowego) odcinka blogu, który ukaże się Waszym oczom później, czyli po przeczytaniu tego wpisu, brzmi bowiem “nasz dziennik” i do niego właśnie stylistycznie nawiązuje nagłówek niniejszego artykuliku.
Tematycznie zaś “nasz nocnik” nawiązuje do nadchodzących świąt zatem, tytuł mógłby brzmieć też “nasz wielkanocnik”.
W przeciwieństwie do przydługiego (ale ciekawego, mam nadzieję) marcowego wpisu, w którym zabrakło jednak rysunków Ani; tu znajdziecie ich kilka.
Pisaninę zaś kończę, życząc wszystkim Rozsądnych Świąt!

 

Ostatnia akwarelka powstała na podstawie uroczego zdjęcia, które Ania dostała kiedyś od naszej wileńskiej Przyjaciółki Aleksandry – Szurki, artystki sztuk wszelakich, a zwłaszcza – plastycznych. Labas, Szura!

nasz dziennik

Na początku, Drodzy Czytelnicy, wyjaśnię, skąd tytuł tego wpisu.
Otóż wspomniany w ubiegłym miesiącu szybki rzut oka na toruńskie włości zakonnika, trzymającego duchową (i bardzo często materialną) władzę nad licznymi rzeszami wyznawców, skłonił mnie do przyjrzenia się instrumentarium takiego sukcesu, w którym istotną rolę gra “Nasz Dziennik”.
Spróbuję więc tym razem przedstawić Wam nasz dziennik z niektórych dni marca 2021 roku, spędzonych wbrew woli w warunkach zwanych ze staropolska “lockdownem”, który obok niezliczonych uciążliwości, pozwala jednak swobodnie znaleźć czas chociażby na podglądanie wyczekującego nadejścia wiosny ptactwa.
Dla urozmaicenia zaś wzbogacę gdzieniegdzie nasz dziennik wyimkami z “Naszego Dziennika” (kopie oryginalnie wyróżnionych fragmentów artykułów), którego pobieżne nawet przejrzenie przypomina o twardych realiach naszej codzienności i skłania do powracających, niezbyt odkrywczych skądinąd, usiłowań wytłumaczenia sobie istniejącego stanu rzeczy. Ewentualne moje komentarzyki wyróżnię czerwoną czcionką, tak jak tutaj, sygnując je inicjałami (PB).
Aha, jeszcze ważna uwaga: nie dotykam w tym przeglądzie “Naszego Dziennika” treści o charakterze konfesyjnym tam występujących, bo nie powinny one być obiektem bezbożnego oglądu. Ograniczam się do licznych w tym piśmie tekstów, związanych w oczywisty sposób z doczesnością, naświetlaną według mnie w sposób bezbożny właśnie.

A że zdarzą się dni, w których nasz dziennik z marca 2021 i “Nasz Dziennik” z marca 2021 nie przyniosą godnych wspomnienia treści, to przywołam wówczas marcowe dni z innych lat.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 

 

Ja wybieram wolną prasę!!! (PB)


xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

 

 

 

 

 


“Nowa wizja człowieka” to, jak zrozumiałem z lektury, złowroga wizja osoby ludzkiej, obdarzonej i kierującej się wolną wolą. Po prostu. (PB)


 

 

 

 

 

“Marksizm”, czy “lewactwo”, to uosobienie “tzw. wolności” (PB)


Skopiowane obok wyróżnienie fragmentu tekstu z “Naszego Dziennika” nieźle koresponduje ze zdjęciem wizerunku białoruskiego więźnia politycznego, opatrzonego dopiskiem dającym odpór “zakłamanej prawdzie o antysemityzmie Polaków”. Filar estakady w centrum Gdańska.

 

 

nasz dziennik 2 marca 2021

Drugi plan zdjęcia obejmuje fragment Teatru Szekspirowskiego, o którym wspominam poniżej, z bardzo smutnej okazji.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

 

Dzisiaj cytaty z “Naszego Dziennika” pozostawiam bez komentarza. (PB)


nasz dziennik 3 marca 2021

Wiadomością dnia, która przygnębiła rzesze osób bliżej lub dalej znających Jerzego Limona, a także tych, którzy znali Go tylko dzięki Jego dokonaniom, była informacja o odejściu tego pragmatycznego romantyka, sprawczego marzyciela, kreatora niemożliwego – jak się wielu wydawało – dzieła, jakim było doprowadzenie do wybudowania, oraz natchnięcie artystycznym duchem gdańskiego Teatru Szekspirowskiego.

Jerzy był wielbicielem i wyjątkowym znawcą brytyjskiej historii i kultury.
Los sprawił, że przegrał z brytyjską mutacją koronawirusa.


xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 

Duch Narodu? Raczej 38 milionów “duchów”, każdy trochę inny. (PB)


nasz dziennik 4 marca 2021

Dokładnie rok temu zdiagnozowano w Polsce pierwszy przypadek zakażenia COVID 19. Życie w kraju, podobnie jak w reszcie świata kompletnie się od tego czasu  poprzestawiało; nie wiadomo, na jak długo.
Nam udało się dotrwać do terminu szczepienia, który przypadkowo pokrył się z ponurą rocznicą. Nieoceniony “Nasz Dziennik” zaś doniósł, że:

 

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 

“tzw. strajk kobiet” to jedno z ważących “tzw. zjawisk społecznych”, co do których “Nasz Dziennik” współbrzmi z “Dziennikiem Telewizyjnym”, czyli
tzw. obecnie “Wiadomościami” TVP. (PB)

 

 


nasz dziennik 5 marca 2021

Udało nam się trafić w okienko czasowe, kiedy na krótko otwarto kina i obejrzeć “Zabij to i wyjedź z tego miasta” Wilczyńskiego. Niezwykłej mocy kreskówka, gdzie PRL – owskie klimaty zarysowane są po mistrzowsku.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx




Weekendowe wydanie “Naszego Dziennika” nie przerosło codziennego poziomu.(PB)


nasz dziennik z 6 i 7 marca 2021 proponuje natomiast trochę informacji, w których rzetelność nie powinniście, Drodzy Czytelnicy, powątpiewać:

– 6 marca 1521 roku, a więc dokładnie pół tysiąclecia temu, wygłodzone załogi flotylli Magellana po przeszło trzech miesiącach żeglugi przez Pacyfik dostrzegły wyspę, noszącą obecnie nazwę Guam. Żeglarze po utarczkach z tubylcami nazwali archipelag Marianów “Wyspami Złodziejskimi” i po kilku dniach ruszyli dalej na zachód. Proponuję Czytelnikom zajrzeć na początek tego blogu, do wpisów sprzed pięciu lat, gdzie jest więcej informacji o epokowym rejsie.

– 7 marca 2020 roku trafiliśmy w Jakuszycach na narciarski Bieg Retro. Obiecaliśmy sobie wrócić na tę zwariowaną imprezę rok później, ale wirus postanowił inaczej. Pozostało parę zdjęć i nadzieja, że w przyszłości…

– 7 marca 2021 w całej Polsce “Manify”. W Gdańsku też, mimo wyjątkowo podłej pogody, zebrała się bardzo znaczna grupa osób, przewyższająca liczebnością ilość samochodów policyjnych.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


Dzień Kobiet nie dał “Naszemu Dziennikowi” inspiracji do zająknięcia się o połowie ludzkości. Każdego dnia natomiast krótsze lub dłuższe materiały o Danielu O. (kiedyś taka forma będzie zapewne obowiązująca). Obajtek Rydzykiem interesów świeckich, czy Rydzyk Obajtkiem interesów kościelnych – teza prawdopodobna w obie strony. (PB)


nasz dziennik 8 marca 2021
przypomnijmy, że:
8 marca 1968 roku rozpoczęły się trwające kilkanaście dni protesty i strajki w obronie relegowanych z uczelni warszawskich studentów, najczęściej o żydowskich korzeniach. Obejmując cały kraj, akcja nie ominęła też Politechniki Gdańskiej.

Implikacje wydarzeń (najpewniej zresztą po części prowokowanych przez walczące frakcje partii komunistycznej) były wstrząsające: do emigracji zmuszono dziesiątki tysięcy osób, głównie pochodzenia żydowskiego, bardzo często pełniących istotne funkcje w nauce, administracji czy kulturze.
Ich miejsce szybko zaczęły wypełniać “nowe elity” (termin przewijający się także w obecnym czasie, z lubością lansowany przez “zbawcę narodu”).
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 

Nie odważę się skomentować wklejonego obok zdania. Skopiowałem je z “Naszego Dziennika”, bo zafrapował mnie niesłyszany wcześniej czasownik “omadlać”. Najwyraźniej korektor tekstu w edytorze też się z nim nie spotkał, bo podkreślił na czerwono.(PB)

 


nasz dziennik 9 marca 2021 znów wspomina przeszłość:
– 9 marca 2015 roku mieliśmy okazję zaliczyć krótki pobyt w Wenecji i okolicach. “Krótki pobyt” w Wenecji ociera się o grzech, żeby pozostać przy retoryce naszego medialnego przewodnika po marcowym wpisie, ale lepiej krótko niż wcale.
Miasto, które w średniowieczu stało się jedną z głównych potęg Europy (i w swojej formule miejskiej republiki – wzorem do naśladowania choćby dla Gdańska), założyli w połowie V wieku n.e. uciekinierzy z nieodległej, bogatej i znaczącej wówczas Akwilei, ratujący się przed najazdem Hunów.
Zahaczyliśmy zatem o pozostałości tej dawnej metropolii, z których najważniejsze są wspaniałe posadzki w katedrze, jak też wybraliśmy się stateczkiem na lagunę, żeby z perspektywy obejrzeć sylwetkę Wenecji.

 – 9 marca 2016
Diabelski (znów ten szatan!) Kamień w Lasach Oliwskich

– 9 marca 2018
Łódź – murale w centrum miasta

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx



Wiem, że w gronie Miłych Czytelników tego bloga jest spora liczba medyków.
“Nasz Dziennik” służy również tej grupie zawodowej odkrywczymi, przydatnymi radami.(PB)

 


nasz dziennik 10 marca 2021 wspomina:
– 10 marca 2014 – Mierzeja Wiślana (jeszcze nie tknięta przekopem!)

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


Zauważcie, Drodzy Czytelnicy, że powyższe wyimki pochodzą z “Naszego Dziennika” i dotyczą, rzecz jasna, poczynań edukacyjnych wrażych środowisk “lewackich”. Sądzę jednak, że nietrudno byłoby znaleźć we wrażych, “lewackich” wydawnictwach identyczne tytuły, odnoszące się wszakże do poczynań edukacyjnych środowisk “kato – narodowych”, a więc łatwo identyfikowalnych choćby z “Naszym Dziennikiem”.
Ta swoista konwergencja propagandowego języka przeciwstawnych sobie obozów jest fenomenem, który właśnie w tym wpisie próbuję pokazać Czytelnikom, a samemu – zrozumieć. (PB)


nasz dziennik 11 marca 2021 uwagaaaa:
11 marca 2016 roku zacząłem pisać ten blog!!!
Minęło więc pięć lat comiesięcznego absorbowania Czytelników nie zawsze udanymi tekstami i zdjęciami, oraz zawsze udanymi rysunkami Żonny.

Serdeczne dzięki za cierpliwość i wyrozumiałość, oraz za liczne ciepłe, a także nieliczne oziębłe słowa, napływające w reakcji na tę ilustrowaną pisaninę!

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


  Dobrze jest, jak wskazują doświadczenia wybitnych speców od propagandy, użyć języka militarnego, potęgującego u odbiorców poczucie zagrożenia i odruch obronny. (PB)

 


nasz dziennik 12 marca 2021 przynosi kolejne rocznicowe wspomnienie:
– 12 marca 2013 roku zdarzyło się nam być w Jerozolimie.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 

Po raz kolejny hasło (to z mediami i ideologią), które z powodzeniem może funkcjonować po obu stronach politycznego muru, przy odwrotnym zwrocie wektorowym wszakże. (PB)


nasz dziennik 13 marca 2021 znów odnosi się do staroci, mających jednak cień związku z tym, co powyżej:

jeśli o media (kiedyś wolne) chodzi, to zdarza się jeszcze trafić na artefakty…

13 marca 2013 roku (bez związku z mediami i ideologią) – widok na najważniejszy izraelski port nad Morzem Śródziemnym – Hajfę:

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 

Wiara, neomarksizm, media, popędy, żądze. Oprócz tego – rozum, którego “Nasz Dziennik ” zaleca używać. Popieram zdecydowanie ten postulat. (PB)


nasz dziennik 15 marca 2021

15 marca 2011 (dziesięć lat temu) zdarzyło się podziwiać prawdziwe zimowo – górskie panoramy. Zdjęcie ma przypominać wrażenia estetyczne i nie ma w nim żadnych głębszych podtekstów.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

 

Nie mogę się nadziwić inwencji redaktorów we wskazywaniu szatańskich podszeptów. Dzisiaj na warsztacie pomysły na pomoc osobom niepełnosprawnym intelektualnie poprzez włączanie ich, w miarę możliwości, do powszechnego systemu oświaty. Zamysł trudny w realizacji, ale w cywilizowanych krajach funkcjonujący.
Komentarz “Naszego Dziennika” na tyle żenujący, że nawet obśmiać go trudno.
Wyróżnienia tekstowe  z dzisiejszego numeru wpisują się w takie pomysły Partii i Rządu, jak dążenie do wypowiedzenia antyprzemocowej “Konwencji Stambulskiej” (co, żeby było śmieszniej, pierwsza zrobiła Turcja!).
W znacznych obszarach “konserwatyzm” islamski pokrywa się z katolickim.(PB)


nasz dziennik 16 marca 2021 nie odnotował ciekawostek bieżących, ani historycznych, więc macie Państwo dzień oddechu, okraszony fotką zrobioną dokładnie 11 lat temu (nie mam pewności, kto wystaje spod pokrywy śnieżnej, ale jest to bez wątpienia postać obdarzona świętością):
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 



 

 

 

 

 

 

 

 

nasz dziennik 17 marca 2021  (a więc na środę dzisiejszą) jest w stanie skwitować wyżej przytoczoną lawinę obajtkomańską z “Naszego Dziennika” jedynie skromnym limerykiem:

Pognębiał raz w Pcimiu wójt wuja
wołając: “pokażę ci mu ja,
bez ścianki rurę,
czyli że: dziurę”.
Tu rym se dobierzta na czuja!

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

nasz dziennik 18 marca 2021

to pierwszy dzień tegorocznego marca, którego nie zaczynamy od przeglądu “Naszego Dziennika”. Chcemy tym sposobem dać Państwu i sobie chwilę oddechu od pulsującej emocjami atmosfery tego wydawnictwa.

Mamy nadzieję, że odprężeniu sprzyjać będzie zdjęcie, zrobione w epoce fotograficznych błon odwracalnych “Orwochrom”, a przedstawiające naszą najmłodszą córę Katarzynę, dziś właśnie obchodzącą urodziny.
Zwróćcie uwagę na paczkę papierosów “Caro”, które utonęły w odmętach czasu podobnie, jak błony “Orwochrom”, a których obecność na stoliku niemowlaka nikogo wówczas nie dziwiła.

 

 

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


Z przyjemnością zaprenumerowałbym na stałe “Nasz Dziennik”, gdyby całą jego zawartość stanowiły wyłącznie, podobne jak powyższa, apetyczne recepty kuchenne. (PB)


nasz dziennik 19 marca 2021

Dzisiaj Dzień Jedności Kaszubów, przypadający w tym roku w siedemset osiemdziesiątą trzecią rocznicę ukazania się bulli papieża Grzegorza IX, gdzie znalazła się pierwsza pisemna wzmianka o tym dzielnym pomorskim ludzie.
W dniu ich jedności życzymy Kaszubom, aby jednoczyli się wokół myśli swobodnej.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


 Koniec odpoczynku! Wracamy do tekstów istotnych dla “Naszego Dziennika” programowo, pozostawiając na jakiś czas na boku przyjemności w rodzaju zupy z bakłażanów. (PB)

 


nasz dziennik 20 marca 2021 ma wolny weekend i o niczym nie donosi.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Powyżej – fragment zajmującej całą stronę “Naszego Dziennika” reklamy grupy “Orlen”. Najwyraźniej Daniel O. zamawiając te kosztowne reklamy spłaca gazecie należność za bardzo liczne płomienne artykuły w jego obronie, których fragmenciki prezentowaliśmy powyżej.(PB)


nasz dziennik 22 marca 2021

dziś imieniny Katarzyny Krenz, którą mamy zaszczyt znać osobiście.
Jeśli nie przeczytaliście jeszcze wszystkich napisanych przez Solenizantkę książek, zróbcie to niezwłocznie, bo z tego co wiemy, nadchodzą
kolejne!

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx


Nie jestem pewien, czy właściwie odczytuję te diagnozy “Naszego Dziennika”, ale mam mocne przeświadczenie, że autorom przyświeca myśl propagowania polszczyzny czystej i wolnej od jakichkolwiek wulgaryzmów którą, w odróżnieniu od różnych tam salonów, reprezentuje w godny sposób codzienny ostatnio gość redakcyjnych treści, Daniel O. (PB)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx



Zdarza się “Naszemu Dziennikowi” krytykować władze Partyjno – Rządowe. Mam jednak wrażenie, że dzieje się to tylko w przypadkach takich, jak próby ograniczania frekwencji w kościołach podczas pandemii, co skutkuje zmniejszeniem wpływów na tacę. (PB)


xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

nasz dziennik 27 marca 2021
Miłośnicy podróży bez pudła poznają zapewne, że na zdjęciu widnieje berlińska Brama Brandenburska. Nieco osobliwą cechą zdjęcia jest to, ze zostało zrobione od strony wschodniej w bardzo dawnych latach, gdy przekroczenie znajdującej się w ciągu muru berlińskiego bramy było niemożliwe. Możliwe natomiast było udanie się do Berlina wschodniego na zakupy tym bardziej, że w okresie czasu, o którym mowa, ówczesne Partia i Rząd pozwalały na wymianę dość znacznej kwoty złotówek na marki wschodnioniemieckie. Ze sposobności tej skorzystało skwapliwie poślubione sobie właśnie 27 marca tego dawnego czasu małżeństwo, wymieniwszy na marki wszystkie otrzymane z okazji ślubu “kopertówki”. Owoce wyjazdu były przebogate; do czasów dzisiejszych dotrwał przechowywany jak relikwia nóż z aluminiową rączką, oraz mechaniczna waga osobowa, zachowująca dokładność +/- 3 kg.
Nie tylko ślubne (cywilne) wspomnienie wyróżnia dzień 27 marca, bo dokładnie rok później do młodych małżonków zawitał Tomasz.
Ten znamienny fakt niech będzie podsumowaniem marcowego naszego dziennika.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Po miesięcznych zmaganiach z lekturą i komentowaniem wyimków z “Naszego Dziennika” (i źródeł pokrewnych), oraz czynienia zapisków w naszym dzienniku (i źródłach pokrewnych), pora na krótką refleksję nad obserwacjami płynącymi z tych czynności.

Pierwszym pobieżnym wrażeniem, jakie nasuwa się przy obcowaniu z oboma dziennikami, jest zauważalny “symetryzm” (że użyję rozpowszechnionego ostatnimi czasy, choć raczej w odniesieniu do całokształtu polskiej praktyki politycznej, neologizmu) znajdowanych tam punktów widzenia, czy raczej – stosowanych  wobec przeciwnej strony dyskursu politycznego figur retorycznych.
Rzucająca się w oczy jest ich konwergencja, czyli równoległe występowanie, wszakże przy przeciwstawnych opisach.
Kilka pierwszych z brzegu przykładów:
– “pachołki Moskwy”
– “Targowica”
– “Szczujnia”
– “Ideologia” (w różnych konfiguracjach)
– “Edukacja – indoktrynacja”
–  “Propaganda”
– “Patriotyzm”
– “Duch Narodu”
To była mała próbka jednobrzmiących epitetów, mających dyskredytować stronę przeciwną.
“Jesteś głupi!”, “To ty jesteś głupi!” – pamiętacie z podwórka?
Zauważamy zatem, że identyczne lub bardzo podobne określenia są w odwrotny sposób rozumiane przez, mówiąc umownie, czytelników “Naszego Dziennika” i naszego dziennika.
Jedni i drudzy traktują nawzajem tę “symetrię” retoryczną jako odbicie ich własnych prawd w krzywym lustrze, lub mętnej wodzie strony przeciwnej.

Funkcjonuje także cała gama określeń opatrzonych modnym ostatnio przedrostkiem  “tzw.”, który można znaleźć w publikacjach dzienników obojga punktów widzenia (jak też tygodników, kwartalników, oraz innych niż drukowanych przedsięwzięć medialnych).
Tu znajdziemy, zależnie od opcji światopoglądowej “tzw. praworządność”, “tzw. strajk kobiet”, “tzw. strefę wolności osób LGBT”, ale też “tzw. Trybunał Konstytucyjny”, “tzw. Izbę Dyscyplinarną SN”, etc. Dziwne, że w tej ostatniej grupie nie znalazło się dotychczas “tzw. prawo i sprawiedliwość”, ale to pewnie kwestia czasu.

Napisawszy powyższe znalazłem się w miejscu, gdzie powinny zaistnieć próby wytłumaczenia sobie i innym przyczyn funkcjonowania dwóch równoległych rzeczywistości.
Uznałem jednak, że przed nadchodzącą Wielkanocą lepiej będzie podumać w spokoju nad własną niedoskonałością z nadzieją, że innym także zdarzy się taki czas refleksji.