Wiosna prykariatu

?choć już życia, psia mać, popołudnie,                                                                            jest cudnie, jest cudnie!  (Magda Umer)


Powyższy cytacik zamieszczam, bo ładny, a poza tym – prowadzący do objaśnienia tytułu wpisu. W ostatnich latach karierę zrobił termin “prekariat“, ukuty przez socjologów na określenie kategorii ludzi relatywnie młodych i przygotowanych zawodowo, jednak mających problem z przebiciem się przez skorupę dotychczasowych reguł społecznych i ekonomicznych, oraz ze swobodnym pośród nich funkcjonowaniem. Proponuję, aby na drugim biegunie postawić “prykariat“, do którego zaliczam osoby mające już za sobą apogeum możliwości produkcyjnych i reprodukcyjnych, natomiast wciąż cieszące się światem dookoła (choćby nie zawsze do końca cudnym).


Wybrali się zatem prykariusze w teren, bo wiosny tak ładnej jak tego roku dawno nie było. Chcąc rzetelnie napisać, dokąd się wybrali, sięgnąłem raz jeszcze do różnych źródeł, aby ujednolicić nazewnictwo geograficzne. I ciągle brak pewności, czy poruszaliśmy się po Pomezanii , Pogezanii, oraz Prusach Górnych (Oberlandzie), czy też po prostu po Powiślu (nie mylić z dzielnicą Warszawy!).  Ta ostatnia nazwa, ukuta w czasach PRL-u unifikuje i spolszcza terminologicznie region, ignorując historyczne nazewnictwo pruskie i niemieckie, co jednakowoż upraszcza sprawę w dzisiejszych czasach. Jak zwał tak zwał, nasza wycieczka przebiegała tak, jak widać na mapce naszkicowanej przez Żonnę (w tym wpisie znajdziecie sporo Aninych obrazków; widać wiosna służy aktywizacji twórczej): 

Gdziekolwiek się człowiek ruszy, nie uniknie deptania po śladach dawnych i jeszcze dawniejszych dziejów, z których utkana jest fascynująca nas czasoprzestrzenna siatka. Okolice, po których tym razem się wałęsaliśmy, przedeptali już przed nami m.in.: Goci, Prusowie, Czech św. Wojciech ze skromną świtą ( z biletem w jedną stronę, jak pamiętamy z lekcji historii i religii), książęta pomorscy i mazowieccy, znani i nieznani z imienia Krzyżacy i inaczej wystrojeni Niemcy w różnych epokach, Szwedzi, Polacy, Litwini, Rosjanie czy Francuzi pod Napoleonem. Zabawiali na krócej lub na dłużej, czasem na setki lat – wtedy zostawiali swą mocno osadzoną materialną spuściznę. Jak to zwykle bywa, następcy tę spuściznę po części wykorzystywali, po części zaś niszczyli lub pozwalali jej niszczeć. Ostatnia taka zmiana warty nastąpiła w 1945 roku, od którego Powiśle (trzymajmy się tej nazwy dla uproszczenia) zagościło w całości w granicach Polski. Mogliśmy zatem bez kłopotu porozumiewać się w rodzimym języku z sympatycznymi, życzliwymi, czasem ze wschodnia zaciągającymi tubylcami. Niezliczone bociany klekotały także po polsku. 

Do roboty więc, popatrzcie, gdzie w maju 2018 byliśmy i kto był tam przed nami:

Frombork – jeden z obowiązkowych punktów wszystkich szkolnych wycieczek – i słusznie, bo miasteczko piękne, kompleks katedralno – obronny imponujący, że nie wspomnę o wszechobecnym duchu autora “De Revolutionibus?”  Złożywszy stosowne hołdy  wymienionym atrakcjom, przeszliśmy kawałek w bok, gdzie stoi rzadko odwiedzany zespół szpitalny z XV wieku, zachowany w oryginalnym kształcie. Mieści obecnie ciekawe muzeum medycyny, a w ogrodach – imponujące herbarium.   

Kilka kilometrów na wschód od Fromborka, tuż przy granicy z Rosją, u ujścia Pasłęki do Zalewu Wiślanego, leży uroczy porcik rybacki i przystań jachtowa. Byliśmy tam przed kilku laty i zapamiętaliśmy abstrakcyjną scenerię lokalnej restauracji, będącej jednocześnie siedzibą stowarzyszenia polskich kombatantów Legii Cudzoziemskiej. Chcieliśmy jeszcze raz pooglądać znad schabowego ustawione wokół manekiny w mundurach zwieńczonych charakterystycznymi kepi, jednak spotkało nas rozczarowanie: nasze władze uznały, że granicę lepiej od dawnych legionistów upilnuje wyposażona w wielkie poduszkowce Straż Graniczna, na rzecz której wykupiono kultową knajpę. Biegnąca nad brzegiem Zalewu droga między Starą Pasłęką a Fromborkiem to fragmencik rowerowej trasy Green Velo, której wytyczanie zdążono na szczęście ukończyć na krótko przed wyborami 2015, a więc przed objęciem władzy przez przeciwników cyklistów i innych “innych”. Oznaczenia rowerowej magistrali są jednak dalekie od ideału; to cecha łącząca realizacje drogowe niezależnie od panującego aktualnie reżimu, czyli funkcjonująca ponad podziałami.   Jeszcze kilka słów o Pasłęce: pradawna, pruska nazwa rzeki (przyjęta też w języku niemieckim) to Passarge. Identycznie brzmi nazwisko przywoływanego przeze mnie wielokrotnie (choćby tutaj) autora arcyciekawych, dziewiętnastowiecznych opisów terenu Powiśla (trzymając się aktualnego, uproszczonego nazewnictwa), który podkreślał autochtoniczne pochodzenie swojego rodu.  

 Poruszamy się niezmiennie po terenach, które – jako jedne z ostatnich w Europie – były widownią krucjatowej ewangelizacji. Przez przeszło dwa wieki Prusowie opierali się tym poczynaniom, ulegli dopiero w XIII wieku zbrojnej perswazji Krzyżaków, którzy częściowo wybijając, a po części skłaniając tubylców do asymilacji, rozszerzyli swoje włości o ziemie należące wcześniej do Pomezan, Pogezan i innych pruskich plemion.                                                                                        Przed Krzyżakami chrystianizacji Prus próbowali dokonać  (na ogół z marnym skutkiem) m.in. książęta mazowieccy,  Duńczycy podczas rajdów wzdłuż bałtyckiego wybrzeża, także Joannici czynili do tego przymiarki.                                    Pionierem wszakże tych poczynań był biskup praski (z czeskiej Pragi)  Wojciech Sławnikowic, czczony od przeszło tysiąca lat jako jeden z głównych patronów katolickich Polski.          Pruska misja św. Wojciecha nie zakończyła się dla niego dobrze; gospodarze grodziska Cholin w pobliżu obecnej wioski Święty Gaj nie wykazali zrozumienia dla teologicznych argumentów biskupa, poddając go dekapitacji.                                            Zapytany przez nas o miejsce zdarzenia mieszkaniec Świętego Gaju odparł, że według informacji zasłyszanych od jego starszych sąsiadek, Wojciech zginął, bo smalił cholewki do urodziwych Cholinianek.                                                                        Pozostałości grodu (obwałowania) zdołaliśmy zlokalizować w pobliskim lesie, mimo braku jakichkolwiek oznaczeń.   Okolice pruskiego Oberlandu są na tyle piękne i puste, że przez dwa dni biwakowaliśmy w naszej przyczepie (za telefonicznym pozwoleniem miejscowego plebana) na podwórzu małego domu pielgrzyma, zbudowanego kilkanaście lat temu w pobliżu sanktuarium Świętego.   

 

Skandynawskie falowania.

1. Prusy Górne, czyli Oberland, zawdzięczają swoją atrakcyjną, pagórkowatą rzeźbę terenu (podobnie jak znaczne połacie Polski, zwłaszcza północnej) pracowitości lodowca skandynawskiego, który spływając na południe najpierw frezował skaliste góry (tworząc m.in. szwedzkie szkiery, o których poniżej) , potem mielił te skały po drodze przez obecny Bałtyk, by w końcu topiąc się i cofając – pozostawić je w formie moreny dennej, czyli tak bliskiego nam pasa gliniasto – piaszczystych wzgórz, dolin i licznych jezior. Proces ten, zakończony przeszło 10 tys. lat temu, można śmiało uznać za najwcześniejszy etap skandynawskich falowań, czyli oddziaływania Północnego Sąsiedztwa na sytuację po południowej stronie Morza Bałtyckiego. Kolejne etapy będą już udziałem ludzi, zamieszkujących Półwysep Skandynawski, a nie sił przyrody. 

2. Wielbark, niepozorna wioseczka tuż za Malborkiem w stronę Sztumu, dała nazwę kulturze wielbarskiej, wyodrębnionej archeologicznie jako jeden z głównych etapów wędrówki Gotów z ich skandynawskich siedlisk w kierunku ujścia Dunaju, w II – IV w. n.e. Spotkaliśmy się już z Gotami w tym blogu, we wpisach opisujących Gotlandię i Weklice, a także Macedonię z Albanią. W naszym rejonie spędzili dwieście lat z okładem, nabierając formy przed odegraniem jednej z głównych ról w upadku Cesarstwa Rzymskiego i późniejszym kształtowaniu oblicza Europy. Uznajmy zatem ich obecność u ujścia Wisły za drugą w ogóle, a pierwszą cywilizacyjną falę napływającą ze Skandynawii.

3. Fala wikińska (wareska) to czas, który pozostawił stosunkowo niewiele materialnych śladów w naszym rejonie. Najbardziej znanym, choć też w ubogiej kondycji przetrwałym, jest port Truso nad jeziorem Drużno, w pobliżu którego przejeżdżaliśmy teraz, zaś podczas ubiegłorocznej włóczęgi – szukaliśmy jego pozostałości w terenie. Okres oddziaływania wareskiej fali to stulecia IX – XI, a więc kształtowania się zrębów państwa piastowskiego w czym – wedle pobudzających wyobraźnię spekulacji niektórych historyków – Waregowie mogli mieć niepośledni udział.

4. Fala duńska, którą odnotować można niedługo po wareskiej, w wiekach XI – XIII, a więc w czasie największej potęgi i ekspansywności post-wikińskiego państwa duńskiego. Duńczycy podporządkowywali sobie w tym czasie (na przemian z Sasami, Brandenburczykami i Piastami) księstwa pomorskie, zwłaszcza zachodnie. Ślady tej aktywności znaleźliśmy choćby na niemieckiej obecnie Rugii; nie ma też wątpliwości co do związków dynastycznych, zaistniałych w tym czasie pomiędzy domami władców duńskich, a piastowskich czy pomorskich.

 

5. Fala Wazów miała najbardziej odczuwalne reperkusje w historii Polski (w pewnym czasie, jak wiadomo, przeistoczyła się wręcz w potop). Napotkane w pobliżu Sztumu pamiątkowe kamienie przypominają jedne z niezliczonych epizodów polsko – szwedzkich zmagań z końca XVI i większości XVII wieku. Teraz życie w okolicy tego malowniczego miasteczka płynie spokojniej, czasami tylko znaczą je uroczystości z udziałem kompanii honorowej Służby Więziennej , lub lokalne zawirowania polityczne. Poza tym – sielanka prawie. 

6. Fale odbite. Przypływy skandynawskie (to mój prywatny koncept, uprasza się P.T. fachowych historyków o zaniechanie ewentualnych słusznych głosów krytyki) trwają i obecnie, mając jednak znacznie przyjaźniejszy, ekonomiczny i kulturalny kontekst. Jak to wszakże bywa w naturze, fale przypływają i odpływają – zatem kilka słów jeszcze o tych, które wędrowały z południa na północ Bałtyku.     Pierwsze z tych fal odbitych, to ogromne ilości łupów wiezionych przez morze po wspomnianych wyżej wojnach polsko – szwedzkich. Zubożyło to bardzo polski zasób pamiątek narodowych i dóbr kultury, z drugiej strony jednak – być może ocaliło je przed kataklizmami dziejowymi następnych stuleci.                Niewykluczone, że podstępni najeźdźcy zagarnęli też bezpowrotnie niematerialne skarby, którymi ponoć słynęła wcześniej Rzeczpospolita, jak tolerancja i gościnność.                                                                                                           Najistotniejsze wszakże były i są fale ludzkie przemierzające morze w kierunku północnym, szczególnie intensywnie od połowy XX wieku. Rzesze Polaków szukały – i najczęściej znajdowały – w Skandynawii miejsc bezpieczniejszego, przyjaźniejszego i dostatniejszego życia. Część z nich robiła to z własnej woli, inni – przymuszeni opresją polityczną w ojczyźnie.     Niejednokrotnie, wzorem Wazów, kształtowały się też transbałtyckie unie personalne, jak w przypadku Anny i Ragnara małżonków E., w których gościnnym domu zdarzyło nam się ostatnio kosztować pyszności Kuchni Obojga Narodów (a nawet Trojga, bo nie zabrakło chłodnika litewskiego). Było to w trakcie majowego wypadu w okolice Sztokholmu, na który z okazji urodzin Żonny zostaliśmy zaproszeni przez siostrę Anny E., Joannę, oraz Jurka – małżonków D. To nasi dobrzy kompani, których poznaliście w relacji z ubiegłorocznej włóczęgi po Gotlandii Jak widać, uparcie wykorzystuję mapkę z Palmerowskiego “Północnego Sąsiedztwa”, pstrząc ją tylko pewnymi uzupełnieniami.                                                   Joanna i Jurek zabrali nas (krótko po tym, jak szwendaliśmy się po Powiślu) na wysepkę Svartsö, jedną z ponad dwudziestu tysięcy formujących Archipelag Sztokholmski, (Skärg?rd, czyli szkiery, od których zacząłem wyliczanie skandynawskich falowań). To zagłębie rekreacyjno – turystyczne dla mieszkańców szwedzkiej stolicy, przed sezonem jednak wspaniale puste. Nawet komary nie zdążyły dolecieć, mimo pięknej pogody.  Stanęliśmy w czymś w rodzaju schroniska – skromnym, ale dobrze wyposażonym i dość bezboleśnie ulokowanym w przyrodniczym otoczeniu obiekcie. Panie obsługujące miejscówkę płynęły popołudniami pomieszkać gdzieś na sąsiednich wysepkach, zostawiając nas samych (bo nie było akurat innych gości). Wszystko tam tak działa; ludziom brak czasu i chęci na zajmowanie się takimi rzeczami jak nieuczciwość czy nadmierne bałaganiarstwo. Chociaż, co stwierdziliśmy z ulgą, nieliczni miejscowi nie przesadzają z zamiłowaniem do porządku.        Są miejsca, na które człowiek najchętniej by się gapił nie chcąc, by coś mu w tym przeszkadzało. Nie będę zatem dalej przynudzać, spójrzcie jeszcze raz na powyższe zdjęcia i sztychy (Ani roboty).                                                                                                                 Wezwę jedynie: Prykariusze wszystkich krajów – łączcie się!                                  I oczywiście także reszta ludzkości, nie kwalifikująca się jeszcze do    kategorii prykariatu!

 

 

 

2 komentarze do “Wiosna prykariatu”

  1. Piotrze,opisy Waszych z Anią ,,szwendanie się,, są przednie!Tak zachęcające i barwne,że ruszę niechybnie Waszym śladem.A wiem ,że warto,po moim wiosennym ,tegorocznym podązaniu ,,dolnośląskim,,….?

Dodaj komentarz