Dynastia (Habsburgowie 2)


Dynastyczna saga Habsburgów, która jest motywem przewodnim trzech kolejnych artykułów w tym blogu, nie zaistniałaby zapewne (podobnie jak ogromna większość systemów władzy w historii ludzkości) bez symbiozy tronu i ołtarza, bez przenikania się i wzajemnego wspierania interesów władzy religijnej i świeckiej. Obojętne, czy na czele jednej stali imamowie, najwyżsi kapłani, rabini, papieże, biskupi, ojcowie dyrektorzy, zaś na czele drugiej – cesarze, faraonowie, królowie, prezydenci lub prezesi; jedni byli niezbędni drugim dla wzmacniania władzy i bogactwa, bo dobrze, aby lud kojarzył władzę ze świętością, a świętość z władzą.
Na znacznych połaciach globu dzieje się tak ciągle, zaś próby racjonalnego rozdzielania sfer sacrum i profanum we współczesnych społeczeństwach spotykają się często z oporem elit obu ośrodków władzy, zainteresowanych utrzymaniem stanu rzeczy.

Nawet jednak w laicyzujących się społeczeństwach żywe są odwieczne tradycje, mające źródło w celebracjach religijnych.
Dzieje się tak choćby w Hiszpanii, w trakcie Semana Santa, czyli Wielkiego (dosłownie: Świętego) Tygodnia,
Media często relacjonują jego obchody w wielkich miastach, intrygując obrazami tysięcy zakapturzonych postaci kroczących w procesjach. Ciekawie jest jednak zakosztować religijno – historycznego folkloru na prowincji, z dala od tłumów turystów.
Jeśli dopisze pogoda, z każdego kościoła przez cały Wielki Tydzień ruszają pochody w ordynku ustalonym od wieków i kultywowanym, oraz pilnie trenowanym przez religijne bractwa.

Jeśli leje, można jedynie we wnętrzach świątyń podziwiać ozdabiane tysiącami kwiatów, wielotonowe platformy z naturalnej wielkości rzeźbami obrazującymi sceny nowotestamentowe, noszone w ulicznych procesjach przez kilkudziesięciu, a czasem kilkuset, posuwających się miarowym, powolnym krokiem męż-czyzn.
Na te mobilne sceny, zwane “pasos”, składają się figury będące wysokiej klasy dziełami sztuki rzeźbiarskiej, często jeszcze średniowiecznej, stąd troska o ich ochronę przed deszczem. Każde bractwo ma naturalnie swoją orkiestrę dęto – perkusyjną,  więc procesje (oprócz wielkoczwartkowej procesji milczenia) posuwają się w takt rytmicznej, lecz dostojnej, muzyki.

Zdarzają się wszakże lokalne odstępstwa, takie jak wielkoczwartkowa nocna “tamborada” w miasteczku Hellin, która przypomina raczej fiestę, niż czas pasyjnego skupienia. Każdy z ponad dwudziestotysięcznej społeczności, nie wyłączając małych dzieci, przywdziewa o północy ciemną tunikę  i zaopatrzony w większy lub mniejszy bęben przemierza ulice,  wzniecając rytmiczny hałas.

Chodzą pojedynczo, grupami, mniej sprawni jeżdżą na wózkach, mijają się we wszystkich kierunkach i bębnią do czwartej rano, z krótkimi przerwami na szklankę piwa w jednym z licznych punktów regeneracyjnych, wystawianych przed knajpami. Miasto szczyci się tym obyczajem, który dostąpił nawet honoru umieszczenia go na liście dziedzictwa Unesco.

Tutaj nieco światła (mimo ciemności) i dźwięku z “tamborady” w Hellin – kliknij!


Mrówcza praca kolejnych pokoleń rodu Habsburgów, skutkująca systematycznym poszerzaniem ich władztwa, osiągnęła apogeum efektu na przełomie XV i XVI wieku.
Podboje i mariaże międzydynastyczne doprowadziły do sytuacji, w której nad ich imperium  “nigdy nie zachodziło słońce”.

Stało się tak, mówiąc w ogromnym skrócie i uproszczeniu, dzięki aranżacji w 1496 roku małżeństwa księcia Burgundii Filipa Habsburga, (syna cesarza Maksymiliana I ), z Joanną Kastylijską (zwaną często Szaloną), córką tzw. Królów Katolickich, czyli Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego .
Owocem mariażu był między innymi Karol, którego kariera już w młodzieńczym wieku (zatem właściwie jeszcze jako Karolka)  zwieńczona została tytułami króla Hiszpanii (jako Karola I) i cesarza rzymskiego (jako Karola V). Zróżnicowana numeracja Karolów wynikała, jak to się często działo w “zmonarchizowanym” świecie, z następstwa imion władców konkretnych ziem.
Poza finalizacją starań jego katolickich dziadków o zjednoczenie pod jednym berłem ziem hiszpańskich, Karol wsparł podbój przez Corteza i Pizarra królestw Azteków i Inków w odkrytej nieco wcześniej przez Kolumba Ameryce.
Był też protektorem historycznej (również dlatego, że stała się asumptem do podjęcia pisaniny na tym blogu) dookołaziemskiej wyprawy, podjętej w 1519 roku (mija właśnie 500 lat) przez Magellana .
Dynastia podzieliła się w tym czasie na gałąź austro-węgierską, zawiadującą większością Europy Środkowej, oraz hiszpańską, która panowała – oprócz półwyspu Iberyjskiego – nad południowymi Włochami, Niderlandami, przez krótko nawet Anglią, a nade wszystko – posiadłościami w Ameryce i Azji, z których zasysała niebywałe bogactwa.
(mapa imperium Karola V skopiowana z es.slideshare.net)


Nie powinno zabraknąć akcentu polskiego, więc napomknę tylko o naszej królowej Bonie (byliśmy przy jej grobie w Bari), która najpewniej została otruta na polecenie Filipa II, syna i następcy Karola I na tronie hiszpańskim, w związku z niejasną i zawiłą historią prowadzącą do polskich roszczeń wobec Habsburgów o tzw. “sumy neapolitańskie” .
Już choćby ten ponury epizod historii  (uwieczniony zresztą przez Jana Matejkę), powinien wystarczyć, aby Habsburgowie skończyli marnie. Stało się tak wszelako dopiero po trzystu sześćdziesięciu latach od śmierci Bony, o czym będziecie mogli poczytać w majowym odcinku naszej “Dynastii”.

Międzyziemie

 

Ledwie zdołaliśmy sklecić relację z zakończonej niedawno włóczęgi po dość zapadłych często, ale pięknych i epatujących historią rejonach Mezzogiorno, czyli włoskiego południa, przydarzył się kolejny wyskok, także w okolice skolonizowane swego czasu przez Greków, mianowicie do francuskiej Prowansji. Zapraszamy zatem do rzutu okiem na wrażenia, jakie wynieśliśmy z kolejnej,  bliskiej czasowo z poprzednią, podróży w Międzyziemie (to dla odróżnienia od modnego obecnie w polityce i publicystyce Międzymorza).

Grecki wątek pleciemy nieprzypadkowo; wszak to mieszkańcy państw – miast Hellady położyli fundament cywilizacji europejskiej. Zdjęcie powyżej przedstawia fragment makiety portu i miasta Massalia, założonej w VII wieku przed Chrystusem kolonii greckich Fokajczyków. Dzisiaj to Marsylia, jedno z największych miast Francji i jeden z największych portów Europy.

Marsylia jawiła nam się jako kłębowisko wszelkiego zła, nieporządku i gangsterki rodem z “Francuskiego łącznika”. Rzeczywistość, jak to często bywa, okazała się dokładną odwrotnością stereotypu; miasto czyste, pełne życia, otwarte na przybyszów, wesołe i dumne  jak “Marsylianka“, jednym słowem – zachwycające. Wrócimy tu pod koniec artykułu. 

  • Opuszczamy na krótko stolicę departamentu Delty Rodanu (a jednocześnie regionu Prowansja) żeby spojrzeć na inne ważne miejsca, położone nad tą wielką rzeką. Poruszamy się sławną koleją dużych prędkości TGV, stwierdzając z przyjemnością i satysfakcją, że miewa ona również opóźnienia, a wagony nie są zbyt czyste. W bufecie jednakże są widelce, co świadczy o skuteczności edukacyjnego oddziaływania z “naszej” strony. 
  • Odwiedzamy zatem na kilka godzin Lyon, który wypączkował z założonego w połowie I wieku przed Chrystusem przez Rzymian Lugdunum, krótko po podbiciu przez nich Galii. Z braku czasu odpuściliśmy (z nadzieją na nadrobienie tego zaniechania w przyszłości) zwiedzenie historycznych atrakcji miasta i okolic, ograniczając się do kontemplacji sfery gastronomicznej, która zdaniem znawców nie ma sobie równych w całej Francji. Niezwykle pomocni w tym dziele byli Sylvette i Peter, przyjaciele od dawna, spotkanie z którymi było głównym motywem wycieczki do Lyon. 
  • Byliśmy też w Avignon, mieście sławnym przede wszystkim z mostu, na którym “tańczą liściaste suknie panien”, jak też z dość ponurego zamczyska, które przez większą część czternastego wieku pełniło funkcję pałacu papieskiego, miejsca “niewoli awiniońskiej” następców św. Piotra. Most nie sięga nawet połowy szerokości rzeki, bo resztę niszczyły przez wieki różnorakie klęski, jest wszakże natchnieniem artystów, zaś opiewa go nie tylko znana francuska “Sur le pont d’Avignon”, ale też przepiękna piosenka śpiewana przez Ewę Demarczyk do wiersza Kamila Baczyńskiego
  • I jeszcze Arles, miasto blisko ujścia Rodanu, gdzie wybraliśmy się przede wszystkim dla obejrzenia pozostałości starożytnych statków, eksponowanych w miejscowym muzeum, nie zaniedbując przy okazji okazałego rzymskiego amfiteatru, oraz uroczej starówki. Najbardziej bodaj znanym epizodem w historii miasta był blisko dwuletni w nim pobyt Vincenta van Gogha, czas szału twórczego, ale też potęgujących się problemów psychicznych genialnego malarza, zwieńczonych obcięciem sobie ucha. Kolejnym dramatycznym dla Arles wydarzeniem było zgubienie tam przeze mnie ulubionego aparatu fotograficznego, który chyba zostawiłem gdzieś w muzeum, lub w autobusie. Ostał mi się ino sznur (znaczy kabelek do ładowania baterii). 
  • Wracamy do Marsylii i do celu, który powodował nami przy podjęciu decyzji o tej eskapadzie. Otóż nasi odwieczni przyjaciele – Teresa i Wowa (spec od budowy okrętów o światowej renomie) zachęcili nas do udziału w XV – tej edycji ISBSA (International Symposium on Boat and Ship Archaeology – Międzynarodowe Sympozjum Archeologii Łodzi i Statków), organizowanym co kilka lat od 1976  roku, w różnych miejscach na świecie, dwukrotnie także w Gdańsku.  Francuzi byli prekursorami archeologii podwodnej, zresztą samej techniki nurkowania swobodnego także (każdy pewnie słyszał o komandorze Cousteau i jego współpracownikach), zatem udział w konferencji odbywającej się właśnie w Marsylii posiadał jeszcze dodatkowy walor, jakim było zapoznanie się z efektami badań gospodarzy w miejscowych placówkach muzealnych.
  • Wrócimy do tej tematyki w kolejnym wpisie, tymczasem jeszcze trochę wrażeń z Marsylii, której dodatkowego blasku nadały przygotowania do pełnienia roli Europejskiej Stolicy Kultury 2013. Zabrano się na przykład do rewitalizacji położonej na dawnym greckim, świątynnym wzgórzu, dzielnicy Le Panier, do której wejście jeszcze przed niewielu laty odradzano. Teraz coraz więcej starych kamieniczek znajduje nowych właścicieli, adaptujących je na atrakcyjne noclegownie dla turystów, oraz knajpki czy butiki. Mieszkaliśmy w jednej z takich kamieniczek – uroczo i stylowo.
  • Największe jednak wrażenie robi kompleks MUCEM (Muzeum Cywilizacji Europejskiej i Śródziemnomorskiej), którego futurystyczna bryła wspaniale została skomponowana z zabytkowym fortem, strzegącym wejścia do Starego Portu i z pobliską katedrą. W MUCEM odbywała się większa część konferencji, mieliśmy więc sposobność przyjrzeć się wyglądowi i sposobowi funkcjonowania tego niezwykłego obiektu, sanktuarium Międzyziemia .

Przez Via Appia do Wielkiej Grecji

O Wielkiej Grecji będzie trochę niżej. Przedtem kilka refleksji dotyczących historii jako dziedziny wiedzy, inspirowanych w głównej mierze odświeżoną po dwudziestu latach lekturą “Wieloryba” Jerzego Limona, oraz obejrzanej ostatnio w gdańskiej Miniaturze sztuce, bazującej na myśli przewodniej tej książki (obok – fragment plakatu zapowiadającego rzeczony spektakl) . A myśl przewodnia “Wieloryba” (któremu w ilości cytowanych źródeł mogą dorównywać chyba tylko monografie Gerarda Labudy o historii Pomorza) pokrywa się z naszymi obserwacjami co do przekazów historycznych – takimi mianowicie, że są one (te przekazy) z reguły subiektywnymi opowieściami spinającymi fakty. Dobrze, jeśli to fakty w sposób nie budzący wątpliwości opisane, gorzej (i częściej, niestety), jeśli w celowy sposób przeinaczane na potrzeby “zwycięzców, którzy piszą historię”.

  • Dzisiaj pierwszy dzień jesieni, który wszedł należycie w swoją rolę i w sposób bezdyskusyjny przerwał niezwykły, kilkumiesięczny festiwal światła i ciepła. Dzięki świetnej inicjatywie naszych Zstępnych wybieramy się jednak na krótką dogrzewkę do Wielkiej Grecji właśnie, prawie całą rodziną. Prawie, bo Olga i Tomek zostają w domu z Jaśkiem, oraz Matyldą – ich najnowszym dziełkiem, od dziesięciu dni rozpoczynającym przygodę życia.

    Wielka Grecja (Magna Graecia) leży, jak łatwo się domyśleć – we Włoszech. Dokładniej biorąc, leżała kiedyś na południowych wybrzeżach włoskiego buta. Tak starożytni nazwali okolice skolonizowane w okresie VIII-V wieku przed Chrystusem przez Greków, przybyłych ze swych rodzimych miast po drugiej stronie Morza Jońskiego. Grecy z reguły zadowalali się gospodarzeniem na urodzajnych terenach w pobliżu wybrzeża, nie usiłując zajmować ziem w głębi lądu, zamieszkałych przez lokalne ludy, spośród których wyróżniali się Samnici.
    Mieszkańcy Wielkiej Grecji wzbogacili przez wieki siebie i swoje miasta materialnie, a grecką kulturę – intelektualnie.
    Nic dziwnego zatem, że rosnący w siłę i ekspandujący Rzym łakomie spoglądał w tamtym kierunku.
    Pierwszymi, którzy stawili opór rzymskim legionom prącym na południe byli właśnie Samnici i sprzymierzone z nimi plemiona.
    Trzy “wojny samnickie”, toczone ze zmiennym szczęściem w latach 343 – 290 pne., zakończyły się podporządkowaniem ludów południa Półwyspu Rzymowi, zaś jednym z przedsięwzięć ułatwiających podbój była budowa drogi zwanej Via Appia, którą sprawnie mogły przemieszczać się oddziały wojskowe.

    Miasta Wielkiej Grecji i ich bogate, żyzne okolice miały być kolejną zdobyczą rzymską, na przeszkodzie stanęły jednak wezwane na pomoc przez najważniejsze z nich  – Tarentum –  wojska króla greckiego Epiru – Pyrrusa.
    Trwająca 10 lat, od 282 r. pne. wojna przyniosła Grekom kilka zwycięskich bitew, były to jednak “zwycięstwa pyrrusowe”.
    Rzym podporządkował sobie ostatecznie całość półwyspu, zaś zniewoleni mieszkańcy Wielkiej Grecji wnieśli ogromny wkład kulturowy w budowę rzymskiego imperium.

  • Południe Włoch uważane jest za część peryferyjną, mniej znaczącą i uboższą, niż reszta kraju. Tak jest obecnie, jednak na przestrzeni dziejów region ten był kluczowy dla wszelkich rozgrywek w basenie Morza Śródziemnego.
    Wydarzenia o najcięższym kalibrze historycznym, żeby wymienić: wojny punickie, powstanie Spartakusa
    , kampanię Wizygotów pod wodzą Alaryka, ważne wydarzenia wiążące się z formowaniem Królestwa Ostrogockiego, Longobardzkiego, Sycylijskiego, a także istotne epizody wojny o sukcesję polską (to znacznie później, bo w XVIII w.)  rozgrywały się w rejonie włoskiego obcasa.


    Wracając do tytułowego tematu, to po spędzeniu słonecznego weekendu w przyplażowym domku  (uroczym, lecz owiewanym  zdecydowaną wonią pobliskich źródeł siarkowych, których zdrowotne walory skłaniały patrycjuszy rzymskich i kapuańskich do wznoszenia tam swych willi – co z dumą opisali właściciele domu, stojącego w miejscu jednej z tych willi), ruszyliśmy wzdłuż Via Appia. Okazało się, że nasza kwatera przypadkiem znajdowała się dokładnie w miejscu (Mondragone, rzymska Sinuessa), gdzie ta starożytna droga zaczynała oddalać się w kierunku wschodnim od wybrzeża Morza Tyrreńskiego, wzdłuż którego podążała dotychczas z Rzymu, przecinając Błota Pontyjskie.
    Rozjazd wyznacza obecnie warsztat producenta rzeźb nagrobkowych, częstokroć inspirowanych stylistycznie przez dzieła starogreckich rzeźbiarzy. Krajanie tychże założyli w pobliżu już osiemset lat przed Chrystusem pierwsze kolonie w Italii, na wyspie Ischia oraz w Cuma koło Neapolu, będące zalążkiem Magna Graecia. 

  •  Srogi Neptun ukarał nas za opuszczenie miłej plaży, zsyłając wiatr i deszcz, które ze zmiennym natężeniem towarzyszyły nam aż do końca południowowłoskiej podróży.
    Starając się trzymać jak najbliżej przebiegu starorzymskich szlaków, przemieszczaliśmy się najczęściej podrzędnymi, kiepskiej jakości drogami. Niewygody podróży wynagradzała nam możliwość przyjrzenia się, jak od wieków wytyczano szlaki komunikacyjne, wykorzystując wszelkie możliwości ułatwienia sobie życia w tak niewdzięcznym terenie, jak Apeniny.
    Nadto kontakt z autentyczną tamtejszą prowincją, no i widoki – te w chwilach przebłysków słońca powodowały opadanie szczęk z zachwytu i szybkie wyczerpywanie się baterii w aparatach fotograficznych, jak też zużywanie  Aninych piórek i pędzelków.
     
  • Minęliśmy zatem Capuę, Montesarchio (antyczne Caudium) i stanęliśmy w leżącym w bok od turystycznych szlaków miasteczku San’t Agata de’Goti, które zachwyciło swoją średniowieczną, nadbudowaną (jak wszędzie prawie w tych stronach) na znacznie dawniejszej strukturze, architekturą.
    B&B, które znaleźliśmy na starówce, mieściło się w arystokratycznym pałacu; śniadaliśmy zatem na salonach.
    Byliśmy w sercu Samnium, jak Rzymianie nazwali tę prowincję, podbiwszy po długich wojnach z przełomu IV i III wieku p.n.e. jej walecznych mieszkańców -Samnitów, którzy zresztą wcześniej podbili inne osiadłe tam plemiona, itd. wstecz historii.

  • Benewent (Benevento) to jedno z kluczowych miast regionu, wokół którego rozegrało się sporo ważnych bitew starożytności, a którego znaczenie brało się z położenia pozwalającego kontrolować główne szlaki komunikacyjne, co z kolei, jak wiadomo, przekłada się na bogactwo.
    Rzymianie podciągnęli tutaj swoją  Via Appia, którą w miarę postępów podboju południa Italii, przedłużali w kierunku Wielkiej Grecji, na południe.
    Jednakowoż później, gdy Republika Rzymska już od przeszło stu lat przekształciła się w Cesarstwo, ogarniając swym zasięgiem cały Półwysep Apeniński, jak też Grecję właściwą, północną Afrykę, Bliski Wschód, Galię i Anglię, jeden z największych imperatorów, Trajan, zdecydował o budowie nieco dogodniejszej drogi, zmierzającej z Benewentu w kierunku Brindisi.
    Powstała wówczas Via Traiana, kierująca się bardziej na wschód, w stronę Adriatyku.
    Pamiętacie może z wpisu o Jordanii wzmiankę o Via Traiana Nova – to dzieło tego samego faceta!
    Zgodnie z ówczesnym obyczajem początek nowej drogi ozdobiono w Benewencie efektownym łukiem ku czci miłościwie panującego.
  • Z Benewentu pojechaliśmy ku Adriatykowi wzdłuż rzeczonej Via Traiana po to , aby spotkać się z Via Appia w Brindisi, gdzie obie odnogi docierały do portu.
    Port w Brindisi najbliżej sąsiaduje przez morze z albańskim Durres, kiedyś rzymskim Dyrrachium.
    Tu znowu odwołam się do dawniejszego wpisu na tym blogu, mianowicie z sierpnia 2016 (“Bałkańska przymiarka”) , gdzie wspominam o drodze Via Egnatia, biegnącej z Konstantynopola do Dyrrachium właśnie, aby z wykorzystaniem szlaku morskiego przez Adriatyk do Brindisi, w najkrótszy sposób łączyć stolice wschodniego i zachodniego cesarstwa: Rzym i Konstantynopol.
    Zakończenie Via Appia (i Via Traiana) w porcie Brindisi wieńczyły dwie potężne kolumny, z których do dzisiaj na miejscu stoi jedna, drugą zaś przeniesiono przed trzystu z górą laty do Lecce.

    Udawało nam się trafiać na oryginalne fragmenty drogi oraz mosty, ale czasem dostępu do znajdujących się na prywatnych terenach atrakcji archeologicznych broniły nieprzyjaźnie nastawione psy.

  • Jak wspomniałem, przemierzenie znacznych, rzadziej eksplorowanych  (początkowy odcinek Via Appia znany jest pewnie każdemu, kto odwiedził Wieczne Miasto) fragmentów starorzymskich dróg, było głównym motywem naszej włóczęgi po Mezzogiorno, czyli Południa (Włoch, oczywiście).
    Trudno jednak podróżować po Italii skupiając się tylko na pozostałościach sprzed dwóch tysięcy lat. Popatrzcie zatem na migawki z późniejszych czasów, jak też ze współczesności. 
  • Nie można pominąć postaci cesarza Fryderyka II Hohenstaufa, wybitnego trzynastowiecznego władcy, budowniczego, artysty, również – animatora krucjat. Zwany przez Włochów z racji pochodzenia Szwabem (Svevo), pozostawił po sobie wielką ilość budowli, także obronnych:

    Niektóre, jak sławny ośmioboczny Castell del Monte, były ledwie widoczne przez mgłę. Tam jednak przedsiębiorczy dozorca parkingu krążył między nielicznymi tego dnia samochodami, prezentując swój kajet zawierający opisaną w wielu językach instrukcję wynagrodzenia go za trud opieki nad wehikułem.

  •  Jeszcze napotkane Polonica: grobowiec królowej Bony w bazylice Św. Mikołaja w Bari (nasza władczyni, jak wiadomo, nauczyła Włochów jeść włoszczyznę), a także leżące przy Via Traiana miasto Bitonto, pod którym w 1734 miała miejsce ważna bitwa w wojnie o sukcesję polską (między Austriakami a Hiszpanami akurat, lecz  wygrana hiszpańska nie pomogła Leszczyńskiemu, podobnie jak niefortunna, równoległa ekspedycja francuska, mająca pomóc wspierającemu go Gdańskowi):

  • Osiągnąwszy finalny punkt Via Appia/Via Traiana w przy jednej z dwóch kolumn, pozostałej w Brindisi, zaczęliśmy posuwać się tą pierwszą “pod prąd”, dążąc do zamknięcia pętli dwóch dróg w Benewencie.
    Zajechaliśmy do miasta Lecce, leżącego wprawdzie ciut na uboczu szlaku, jednak zdecydowanie w sercu Wielkiej Grecji. Tam spodziewaliśmy się zobaczyć drugą kolumnę z Brindisi, która przeniesiona w XVII wieku stanęła na rynku jako baza statui św. Oronzo, patrona Lecce.
    Zobaczyliśmy jednak tylko rusztowania osłonięte reklamowymi siatkami, bo święty akurat w remoncie. Zawód został złagodzony przez wrażenia z barokowego miasta, oraz smakowanie (w zacnym towarzystwie spotkanych ziomali) specjalności tych stron – wina z winogron szczepu Primitivo, obecnego tu ponoć za sprawą Greków od prawie trzech tysiącleci. 
  • “Skoki w bok” od zadanego szlaku brały się z fizycznej niemożliwości dokładnego za nim podążania lub – częściej – z chęci zobaczenia pobliskich atrakcji.
    Lecce było jedną z nich, ale wszystkie przebiła Matera, miasteczko leżące kilka zaledwie kilometrów od Via Appia, będące konglomeratem średniowiecznych slumsów ulokowanych w jaskiniach z przybudówkami, oraz tu i ówdzie kościołów i pałaców.
    Miejsce, niestety, coraz popularniejsze w masowym przemyśle turystycznym, ale wyjątkowe (zwłaszcza, gdy się światło poukłada tak, jak w czasie naszego oglądania) 

    Dla porządku należało także zerknąć na sławne, bardzo malownicze “trulli” – okrągłe domy, których moc w okolicy Locorotondo …

    …oraz przycupnięte pod zamczyskiem Hohenstaufa Melfi, gdzie jest też fabryka Fiata i mile wspominany sklep z damskim obuwiem:

  • Zatrzymaliśmy się w kilku jeszcze miejscach, połączonych tytułową drogą. Ciekawe, że w górzystych terenach Apeninów szlak prowadzono często wzdłuż grani zamiast, jak to się najczęściej czyni, dolinami. Wydaje się, że ta niewątpliwa komplikacja wynikała z chęci utrudnienia pracy ewentualnym napastnikom, chcącym niepokoić korzystających z drogi. Jednocześnie zaś trakt mógł efektywnie łączyć warownie, stawiane zresztą z reguły w miejscach, gdzie od dawna funkcjonowały samnickie, i jeszcze starsze, osiedla.                                               Największe bodaj wrażenie wywarła prastara Aquilonia (przez pewien czas zwana też Carbonarą), której antyczne pozostałości objęto zamkniętym założeniem muzealnym, natomiast ruiny miasteczka średniowiecznego, zniszczonego przez trzęsienie ziemi w 1930 roku, pozostawiono w formie pomnika kataklizmu, podczas gdy ocalałych mieszkańców osiedlono w całkiem nowej zabudowie, zlokalizowanej opodal. 

    Jedynym nie zrujnowanym obiektem w wymarłym miasteczku okazała się knajpka, o dziwo – czynna.
    Dogadanie się na prowincji w języku innym niż lokalny jest prawie niemożliwe (nie tylko w południowych Włoszech zresztą), ale miła kelnerka zrozumiała, że chcielibyśmy cokolwiek “mangiare”.
    Na stół wjechały pyszne przekąski, potem coś bardziej konkretnego, no i oczywiście wina dzban specyficzny, z podwójnym dzióbkiem, żeby nie kapało. W pewnym momencie pani (pełniąca jednocześnie funkcję kucharki) słysząc naszą rozmowę spytała, czy przypadkiem rozumiemy rosyjski.
    Wykształcona pianistka Andżelika spod Lwowa znalazła pracę w tym dość zapadłym miejscu i miała mocne postanowienie znaleźć tam też męża.
    Postawny właściciel przybytku zorientowawszy się, że jest sposób na porozumienie się z przybyszami (chyba nieczęsto zdarzają się tam turyści), zaprosił nas na kolację na “swój” koszt.
    Zdecydowaliśmy się zanocować w niedalekim nowym miasteczku i skorzystać z zaproszenia. Potwierdziła jednak się stara prawda, że nie ma darmowych posiłków.
    Ceną, jaką zapłaciliśmy za świetną i wielką kolację, było bowiem obejrzenie i wysłuchanie dwugodzinnej, włoskojęzycznej prezentacji anatomicznych materacy, skierowanej do miejscowej śmietanki towarzyskiej i do nas, jako gości honorowych.
    Jeden z komiwojażerów niezłą angielszczyzną opowiedział, że dwa tygodnie wcześniej był w …Trójmieście, urlopowo! Był też gotów tak sprasować i poskładać materac, żebyśmy go zmieścili w nasz podręczny bagaż, ale grzecznie podziękowaliśmy.

  • Venosa (ant. Venusia, n.b. miejsce urodzenia Horacego, wielkiego poety rzymskiego) i Aeclanum (obecnie Mirabella Eclano) to kolejne ważne punkty na Via Appia Antica…

    …której jedną z kulminacyjnych stacji było najważniejsze bodaj z miast Wielkiej Grecji, założony przez Spartan w VIII wieku przed Chrystusem Tarent.

  • Wielka Grecja rodziła się wykorzystując dogodne do lądowania zatoczki, stanowiące zalążki przyszłych portów i rozkwitających wokół nich miast. Koloniści helleńscy nie poprzestali jednak na opanowaniu wybrzeży południowej Italii; konkurując o supremację na Morzu Śródziemnym z Fenicjanami zakładali swoje placówki coraz dalej ku zachodowi.
    Należało więc, żegnając Mezzogiorno, spojrzeć w tamtym kierunku tym bardziej, że wkrótce jawiła się okazja, aby się tam udać.

Pielgrzymka z Santiago

Tytuł wpisu nie jest pomyłką; nasza “pielgrzymka” zaczęła się, a nie skończyła, jak w przypadku wszystkich innych pielgrzymów od z górą tysiąca lat – w Santiago de Compostela. Wspomniałem w poprzednim wpisie o wyczynie naszej sąsiadki Ali, która na początku czerwca podjęła wędrówkę tzw. francuskim szlakiem do Santiago. Przebyła ponad 800 kilometrów, wykazując wielki hart ducha w obliczu trudności terenowych, pogodowych jak i tych, które dotykają każdego przy ekstremalnym wysiłku. Śledziliśmy jej doniesienia z podziwem, ale i odrobiną zazdrości. Uczucia te poskutkowały spontaniczną decyzją, aby spotkać dzielną pątniczkę na mecie jej peregrynacji, a potem wspólnie udać się nad Atlantyk, na przylądek Finisterre, gdzie docierają najwytrwalsi pielgrzymi, zanurzając się w oceanie i paląc swoje zużyte wędrówką buty.  

Znaleźliśmy się zatem w Galicji. I tu znowu drobna zagwozdka nazewnicza; dla nas bardziej “osłuchaną” Galicją jest ta rozciągająca się od Krakowa po Lwów i jeszcze trochę na wschód. O tym zaś, że w północno – zachodniej Hiszpanii też jest Galicja, upewniały nas mijane pokrywy studzienek kanalizacyjnych  Żeby było ciekawiej – obie Galicje wzięły swe nazwy od Galów = Celtów, którzy byli na ich terenach aktywni sporo lat przed naszą erą i po jej rozpoczęciu. Celtów iberyjskich usiłował, z dość miernym skutkiem, ewangelizować Św. Jakub Apostoł, którego szczątki po rozlicznych legendarnych przygodach spoczęły w miejscu, które na jego cześć nazwano Santiago. Do wspaniałej romańskiej katedry, mieszczącej grób Świętego, pielgrzymuje się od stuleci z całej Europy, a ostatnio i reszty świata; wielu nazywa to odwieczne pielgrzymowanie prawzorem turystyki.


  • Hiszpania z polskiego punktu widzenia wydaje się być – z uwagi na położenie – nieco marginalnym regionem Europy. To oczywisty błąd, bo w toku dziejów Półwysep Iberyjski był obiektem pożądania wielu cywilizacji, tak jako miejsce osiedleńcze, jak i tranzytowe. Nie rozwijając tu z oczywistych względów związanych z półwyspem historii Iberów, potem Iberoceltów, Fenicjan, Rzymian, Kartagińczyków, Wandalów, Swebów, Gotów, Żydów, Arabów i Berberów –  którzy po trochu poskładali się na przeciętny współczesny genotyp hiszpański – przypomnę tylko w kilku słowach o tych, z którymi wiąże nas (mocno rozsunięta w czasie, co prawda) wspólnota miejsca zamieszkania.  
  • Z Gotami spotykaliśmy się w tym blogu wielokrotnie, tak przy okazji odwiedzin bliskich nam okolic pomorskich, jak też w Skandynawii, czy na drugim krańcu Europy – w Albanii. Pamiętamy zatem, że w początkach naszej ery przemieszkali blisko trzy wieki na Pomorzu wschodnim, po czym powędrowali tam, gdzie dziś Ukraina, Mołdawia i Rumunia. Stamtąd ruszyli generalnie na zachód, demolując i opanowując Cesarstwo Rzymskie, by w końcu w Iberii ufundować Królestwo Wizygockie  (Wizygotami przyjęło się nazywać tych Gotów, którzy w różnych okresach i regionach przebywali nieco na zachód od swych pobratymców Ostrogotów).
  • Królestwo Wizygotów funkcjonowało blisko 300 lat do czasu, kiedy w 711 roku kres jego istnieniu położyła inwazja muzułmańska z północnej Afryki. By zakończyć historyczny wtręcik wspomnę, że początki rekonkwisty, czyli trwającego kolejne stulecia procesu odzyskiwania terenów Hiszpanii przez chrześcijan, miały miejsce w Galicji.  (mapki – z Wikipedii).

  • Galicja nie jest najczęstszym kierunkiem turystycznych eskapad do Hiszpanii, a niesłusznie. W odróżnieniu od reszty kraju jest bowiem zielona i nie tak upalna (wpływ Atlantyku), natomiast wspaniałości cywilizacyjnych i przyrodniczych jest bez liku, podobnie jak w reszcie kraju.    
  • Najbardziej charakterystycznym, wszechobecnym motywem, są horreos gallegos, niewielkie kamienne, czasem drewniane, a współcześnie także betonowe spichrze; na ich wzór stylizuje się nawet przystanki autobusowe      

    Przebywając kilka dni na pielgrzymim szlaku i nocując w albergach – skromnych schroniskach o standardzie PRL – owskich akademików (może nieco bardziej schludnych), mieliśmy okazję zakosztować atmosfery stwarzanej przez wędrowców z całego świata. Wszechobecny uśmiech, życzliwość, kultura, chęć pomocy – ech! Piszę to akurat w dniu, kiedy w sposób będący całkowitym przeciwieństwem powyższych przymiotów nasz “suweren” kończy dzieło dobijania niezależnego sądownictwa, przerywając mozolną pielgrzymkę Polaków w stronę demokracji. 

Jak pewnie zauważyliście, mailowe powiadomienia o nowych wpisach opatruję zawsze uwagą pozwalającą każdemu zażądać zaprzestania przysyłania doń tych powiadomień. Zrobiło to dotychczas kilka osób, pisząc krótkie “nie” – co naturalnie bezzwłocznie uszanowałem. Uszanowałem też wolę osoby znanej mi jeszcze z młodych lat, wyrażoną w obszerniejszy sposób, który pozwalam sobie zacytować bez komentarza: 

“Szczęść Boże!  Przykro mi Piotrze, ale z Waszymi z Anią wstawkami do opisów z podróży zupełnie się nie zgadzamy, przypomina nam to targowiczan, którzy teraz szaleją i tak jak kiedyś zbeszczeszczają dobre imię Naszej Ojczyzny Polski poza jej granicami.  My tu żyjemy już sporo lat i trzeba widzeć jak takie zachowanie odbierane jest przez zagranice.Nie przysyłaj nam więcej tych opisów. Serdecznie pozdrawiamy, i liczymy że przyszłość zmieni Wasze zapatrywania.” 


Serdecznie Wszystkich pozdrawiam!!!

 

Wszystko, co maltańskie…

Jak zapowiedziano w marcowym wpisie, tak zrobiono. Udano się mianowicie na Maltę, przy wykorzystaniu niedrogiego aeroplanu, łączącego dwa razy w tygodniu ten sławny archipelag z Gdańskiem.

Jak na dłoni widać, że wyspy (Malta jest główną i największą) ulokowały się pośrodku Morza Śródziemnego. A że przez tysiąclecia jego wybrzeża stanowiły pępek cywilizacji (przynajmniej z naszego, europejskiego punktu widzenia), to na Malcie siłą rzeczy krzyżowały się najważniejsze morskie szlaki śródziemnomorskiego świata, zaś ich kontrola poprzez panowanie nad wyspą nęciła wszystkie liczące się w historii Europy imperia. Rzucającym się dzisiaj w oczy tego efektem jest wymieszanie genetyczne nielicznej ludności państewka (niespełna pół miliona, tyle co Gdańsk), unikalny język, oraz ogromna ilość interesujących zabytków, z których najstarsze mają grubo ponad 5 tysięcy lat.

Nie chcąc zanudzać Czytelników opisem zawiłych losów historycznych, odsyłam zainteresowanych do nieocenionej Wikipedii, gdzie znajdą kompendium wiedzy o Malcie. Poniżej zaś dzielę się refleksjami z zaledwie dwudniowego pobytu wedle klucza, gdzie nazwa wyspy występuje w formie przymiotnikowej. Ilustracje to zdjęcia naszej roboty oraz szkice autorstwa Ani.

  • Maltańska artyleria i maltańska duma

 

Strzelająca raz dziennie na wiwat nadbrzeżna bateria jest jedyną aktywną (w widoczny sposób) pozostałością militarnej przeszłości Malty : niezliczonych bitew, oblężeń, ostrzałów i nalotów. Dramatyczne epizody trwają w pamięci, jednak prawdziwym powodem dumy Maltańczyków jest ich skok cywilizacyjny w ostatnich latach, wyraźnie związany z członkostwem w Unii Europejskiej. Duma narodowa może być, jak widać, radosna i optymistycznie skierowana ku przyszłości, zauważana i doceniana przez inne nacje. Bywa jednak również inna: pełna pretensji, obolała, konstruowana i dekretowana w myśl politycznych potrzeb rządzących, wykrzykiwana przez nich zdziwionemu światu. Wolę tę maltańską.

  • Maltańska prezydencja i maltańska “arogancja władzy”

Malta sprawuje aktualnie prezydencję Unii Europejskiej, stąd większa zapewne niż zazwyczaj ilość unijnych symboli w publicznych przestrzeniach.  Natomiast widoczne poniżej oznaczenia rezerwacji miejsc parkingowych na ulicy dla Urzędu Premiera, Prezydenta, Ministra Spraw Zagranicznych, Prokuratora Generalnego czy Rzecznika Praw Obywatelskich, to jedyne przejawy wynoszenia się władzy państwowej ponad ogół.

 

 No, jeszcze warta przed Pałacem Prezydenckim (za czasów Kawalerów Maltańskich – siedzibą Wielkiego Mistrza)

  • Maltański krzyż, maltańska religijność i maltański język 

Charakterystyczny, o równych i rozdwajających się na końcach ramionach, wywodzi swój pierwowzór ponoć z italskiego Amalfi, gdzie były zaczątki działalności Joannitów – Szpitalników – Kawalerów Maltańskich (zarys dziejów tego zakonu można sobie także przypomnieć, wracając do marcowego wpisu tego blogu), których stał się znakiem rozpoznawczym. Do dzisiaj wszechobecny w maltańskim krajobrazie, nie mówiąc o kościelnych wnętrzach (na ostatnim zdjęciu poniżej nie ma wprawdzie krzyża, jest za to sugestywny, bardzo typowy fragment posadzki)

 

Malta to kraj niemal w całości katolicki, jednak frekwencja w kościołach nie jest duża (być może wynika to z wyjątkowo wysokiego wskaźnika świątynioosobowego, bo kościołów jest mnogość, a mieszkańców niewielu). Wrażenie robi natomiast liturgia sprawowana w unikalnym języku maltańskim, melodyką chyba najbardziej przypominającym arabski. Fachowcy zaliczają maltański do grupy języków semickich (podobnie jak hebrajski czy arabski), spośród których jako jedyny zapisywany jest alfabetem łacińskim.

Z językami spotykamy się na wyspie także w nieco innym znaczeniu; tak mianowicie (Langua) zwano grupy narodowościowe w strukturze Zakonu Maltańskiego. Każdy z “Języków” odpowiadał za obronę innego odcinka fortyfikacji i każdy posiadał swój okazały dom modlitwy (i nie tylko modlitwy zapewne), zwany po prostu oberżą. Jak rycerz nie zdzierży, bieży do oberży! (chyba niezłe na dyktando!)

  • Maltańscy Kawalerowie, maltańskie panny, maltańska młodzież

O Kawalerach Maltańskich trochę już było; najbardziej czytelne ich wizerunki znaleźliśmy w sklepie z pamiątkami:   W centrum stolicy stoi natomiast okazały pomnik Wielkiego Mistrza Jeana de la Valette, który po odparciu tureckiego oblężenia w 1565 roku, kazał wybudować od podstaw miasto, nazwane jego imieniem (Valetta) 

Raz Kawaler Maltański, obrońca Valetty,                                    w przerwach między wojnami jął szukać podniety.                    Próbował budowy szańców                                                   i odmawiania różańców,                                                   lecz w końcu grzeszne oko dojrzało...kobiety!

W odróżnieniu od Kawalerów, panny maltańskie spacerują po ulicach “na żywo”

Maltańską młodzież szkolną oprócz daty urodzenia wyróżniają jednolite mundurki, co budzi zrozumiałe zainteresowanie uczestników studenckich wycieczek uniwersytetów trzeciego wieku

  • Maltańska fauna

Maltański pies (maltańczyk) – podobnie jak w przypadku Kawalerów Maltańskich nie udało się zaobserwować żywego egzemplarza, dlatego przedstawiam wizerunek wiszący w pałacyku rodziny Piri (warto też zwrócić uwagę na twarze odbite w szybie chroniącej obraz:)

Maltański pies z importu (dostępny na dworcu autobusowym):

Maltański wieprzek (w towarzystwie):  

Maltański królik (próbowaliśmy, niezły):  

Maltański koń zaprzęgowy (z kuposprzątaczem): 

Maltański sokół roczna zapłata wnoszona przez Wielkiego Mistrza cesarzowi Karolowi V za podarowanie Malty zakonowi Joannitów. Naturalnie cesarz kalkulował znacznie większe korzyści z transakcji, mające strategiczny charakter, w czym się nie zawiódł. Ptaszysko jednakowoż stało się znanym symbolem, a także pożywką dla twórczości literackiej i filmowej. Najłatwiej spotkać je dzisiaj tam, gdzie sprzedają souveniry:  

Maltańska martwa natura – jak pewnie zauważyliście, większość przedstawionej tu maltańskiej natury wygląda na martwą. Dla uzupełnienia jeszcze jedna, nie wiadomo dlaczego – z Buddą:

  • Maltańskie Trójmiasto  (10 minut promem z Valetty)
  • Maltańska bandera (tania) – chętnie wykorzystywana przez armatorów w zrozumiałym celu ograniczenia obciążeń podatkowych. Rodzimy ślad: maltańską banderę noszą statki Polskich Linii Oceanicznych.  
  • Maltańskie balkony – zabudowane, stanowią bardzo charakterystyczny element miejscowej architektury (zwłaszcza w Valetcie):
  •  
  •                                   
  • Maltańskie landszafty
  •  
  • Zazwyczaj na zakończenie wpisu umieszczałem kilka słów swojego komentarza do jakiegoś “świeżego” wydarzenia. Tym razem będzie inaczej, bo wpis powstawał w okolicy 10 kwietnia; wszystko zatem powyłączałem, aby odciąć się od medialnej tupolewizny. Wiem wszakże, że Wielkanoc nadchodzi i wkrótce dobiegnie końca niezwykły czas Wielkopostnego Zdziwienia Wątroby. Zalecam sobie i innym stopniowe oswajanie tego organu z okolicznościami świątecznymi, jak również zwrócenie uwagi na duchowy wymiar przeżyć najbliższych dni. Życzę spokoju, pogody, optymizmu mimo wszystko, no i zdrowia, ma się rozumieć. Alleluja!!!