Lustro weneckie – suplement

Nie daje mi spokoju poczucie, że artykuliki zamieszczone w tym blogu w poprzednich dwóch miesiącach były przyciężkawe, stosownie zresztą do nastrojów wokół panujących, wywołanych – wiadomo czym.
Dla niezbędnego czasem odprężenia zamieszczam więc trochę weneckich migawek, na których możecie Państwo zobaczyć kawałki miasta i okolicy, sami nie będąc przez nie widzianymi.
Jak w tytułowym weneckim lustrze.
Dodatkowym bonusem dla tych Czytelników, którzy zechcieli tu zajrzeć będą – obok fotografii – dwie akwarelki naszej niezawodnej Ilustratorki.
A że tekstu będzie malutko (to jeszcze jeden bonus!), możecie się Państwo czuć tym razem bardziej widzami niż czytelnikami.

Murano, Burano, Torcello i masa innych, to niewielkie wyspy na Lagunie Weneckiej, na które zmykali u schyłku zachodniego Cesarstwa Rzymskiego mieszkańcy kontynentalnych metropolii (Altinum, Akwileja ), chroniąc się przed najazdami huńskich czy germańskich barbarzyńców.
Teraz jest tam znacznie spokojniej niż we właściwej Wenecji, a nie mniej malowniczo.

Gondole to jak wiadomo jedna z głównych weneckich ikon, które po prostu są i już. Okazało się wszakże, że one też muszą być gdzieś budowane i naprawiane, co uświadomiło nam natknięcie się na gondolową stocznię na wyspie Giudecca.

Tak naprawdę, to cała Wenecja jest jedną wielką ikoną, złożoną z niezliczonej liczby podikon (nie wyłączając zamaskowanych w ostatnim czasie tubylców i przyjezdnych, przemieszczających się vaporetto, czyli tamtejszym wodnym tramwajem).

Kto nie czytał, niech koniecznie sięgnie po “Znak wodny” Brodskiego,
o którym wspomniałem we wpisie sprzed miesiąca. Można tam sprawdzić, w jaki sposób utalentowany fachowiec maluje słowami.
Ja zaś skromnie kończę ten wpis, tradycyjnie zapraszając do odwiedzenia bloga pod koniec każdego miesiąca, gdzie znajdzie się zapewne coś nowego.
A także – do przewijania go wstecz, bo funkcjonuje już od z górą sześciu lat.

Lustro weneckie

Lustro weneckie najczęściej można zobaczyć w filmach kryminalnych; ten zmyślny wynalazek pozwala dzielnym detektywom obserwować zachowanie złoczyńcy w pokoju przesłuchań, podczas gdy sami pozostają dlań niewidoczni.
Podobna idea, chociaż osiągnięta przy pomocy bardziej współczesnych środków technicznych, przyświeca mi przy redakcji niniejszego wpisu.
Chodzi mianowicie o to, abyście Państwo mogli popatrzeć chwilę na Wenecję, sami pozostając dla niej niewidoczni.


Udaliśmy się z krótką wizytą do miasta tysiąca kanałów i tysiąca przymiotników z wykrzyknikami na przełomie kalendarzowej zimy i wiosny po to, jak się okazało, aby zamienić nadbałtycką, niezwyczajną dla marca słoneczną i ciepłą aurę, na chłodną i deszczową akurat aurę adriatycką.

Słowem: taką, jaką w niezrównany sposób opisywał w swoim “Znaku wodnym” noblista Josif Brodski, gdy wyproszony z sowieckiej Rosji nabrał zwyczaju spędzania w Wenecji zim przez szereg kolejnych sezonów, by w końcu znaleźć odpoczynek na tamtejszej cmentarnej wyspie San Michele.
Z pewnym trudem znaleźliśmy jego grób, nie wiadomo dlaczego ulokowany w ewangelickiej części cmentarza, dosyć zaniedbanej i przypominającej przez to liczne zaniedbane cmentarze ewangelickie w naszych stronach rodzinnych.

Jednak to nie “Znak wodny” był pretekstem, żeby poszukać skromnej mogiły poety, a w każdym razie nie pierwszorzędnym pretekstem.

Od z górą miesiąca trwał najazd Rosji na Ukrainę; wydawało się światu, że szybko zostanie powstrzymany przez sprzeciw rosyjskiego społeczeństwa, któremu w świecie zaczynało się jakoby coraz bardziej podobać.
Koszmarny błąd – poparcie dla Putina i nacjonalistyczne wzmożenie Rosjan osiągnęło niebotyczny poziom, zaś świat gwałtownie zaczął rozglądać się za wytłumaczeniem sobie takiego stanu rzeczy
.
Zaroiło się zatem od publikacji, komentarzy, artykułów, audycji, dysput czy esejów, do których wręcz wypada dołączyć swój głos.
Brak kwalifikacji w tym zakresie nie powinien raczej być przeszkodą, podobnie jak niekoniecznie bywa przeszkodą w wypadku wielu autorów, będących o sobie dobrego zdania.

Dochodzimy tu do momentu, w którym łączyć się zaczyna motyw weneckiego lustra z wizytą przy grobie Josifa Brodskiego.
Postanowiliśmy bowiem, w obliczu powszechnej bezradności w zdefiniowaniu zakamarków “rosyjskiej duszy” i płynących z niej nieszczęść dla świata, przesłuchać na tę okoliczność Poetę, który określał siebie jako przesiąkniętego kulturą rosyjską Żyda, który zrządzeniem spraw dał się poznać ludzkości jako wielki twórca amerykański.
Przesłuchać tak, jak z użyciem lustra weneckiego: będąc niewidocznymi dla przesłuchiwanego (chociaż w przypadku ducha nie ma to większego znaczenia).
Za bazę przesłuchania obraliśmy, inspirowani aktualną sytuacją, wiersz napisany krótko po szczęśliwym rozpadnięciu się ZSRR, co w 1991 roku dało niepodległość Ukrainie.
Światu “zachodniemu” zaś – nadzieję na mozolne podążanie Rosji jego śladami sprzed wieków, a więc kształtowanie cywilizacji w myśl chrześcijańskich kanonów, a przy tym – cywilizowanie chrześcijaństwa w myśl zasad człowieczeństwa.
Poświęćcie, proszę, kilka chwil na powolne odczytanie wiersza, który przytaczam:

Josif BRODSKI
 
NA NIEPODLEGŁOŚĆ UKRAINY
 
Drogi Karolu XII, bitwa pod Połtawą
Chwała Bogu, przegrana. Graserką chropawą
Mówił, że czas pokaże, jego mać, ruiny,
Kość pośmiertnej radości z posmakiem Ukrainy.
 
To nie trawnik–widmo, skażony izotopem.
Żółto-błękitny Lenin ponad Konotopem,
Skrojony z płótna, widać, przysłała Kanada,
Za darmo i bez krzyża, lecz chachłom wypada.
 
Gorzki wszy karbowaniec, ziarnek w garści pełno.
Nie nam, Kacapom, wolno zarzucać im niewierność.
My sami, tak jak oni siedem lat w Riazaniu
Katorgi smak czuliśmy żyjąc na wygnaniu.
 
Mówmy, dźwięków materię pauzami znacząc surowo:
Krzyż wam na drogę, chachły, po liżniku droga.
Idźcie strojni w żupany, by nie rzec – w mundury,
W rosyjskie trzy litery, w świata cztery strony.
 
Niechaj teraz w lepiance chórem z wami Hansy
z Lachami zrobią porządek, pohańcy.
Jak leźć w pętlę, to razem, zupkę jeść pospołu,
A milej w pojedynkę kurę gryźć z rosołu.
 
Żegnajcie, chachły, razem żyliśmy – i z oczu!
Splunąć by w Dniepr, być może jeszcze się wstecz potoczy.
Brzydzicie się godnie nami, znudzeni, znużeni swą męką,
Rozłączonymi węgłami, wielowiekową udręką.
 
Źle nas nie wspominajcie, waszego chleba, nieba
Nam, gdy stłoczycie makuchy, fałszywego nie trzeba.
Nie ma co krwi psuć czy rwać na piersi koszuli,
Skończyła się, widać, miłość, jeśliście ją czuli.
 
Coś zagrzebano zbytnio motyką w rwanych korzeniach.
Was rodził grunt, czarnoziem płodny, ziemia,
Wystarczy rozhuśtać prawa, szyć jedno i drugie w znoju.
Ta ziemia wam nie daje, w tym błocie, spokoju.
 
Oj, wy łąki, arbuzy, piękności, stepy, pielmienie,
Więcej chyba tracili ludzi niż grosza w kieszeni.
Jakoś się przebijemy. A łzie, co w oku się kręci,
Nikt nie nakazał, by trwała do drugiej okazji w pamięci.
 
Z Bogiem orły, kozacy, hetmani i gieroje,
Lecz kiedy umierać wam przyjdzie, hultaje i buhaje,
Będziecie rzęzić, czepiając się skraju materaca,
Te strofy Aleksandra, a nie brednie Tarasa.

           Tłum.: Leszek Szaruga

Muszę przyznać, że odczułem ogromny dyskomfort po pierwszej lekturze dziełka.
Przy kolejnej przyszła refleksja: przecież to niemożliwe, żeby gość takiego formatu jak Brodski w zgrabny, lecz wysoce chamski sposób pisał o Ukraińcach.
Chcę wierzyć, że jest to szyderczy tekst a’rebours, naprawdę mający pokazać sposób myślenia większości Rosjan, ale nie Autora. Onże zresztą zbył nasze nagabywania w tej sprawie jedynie tajemniczym uśmiechem spoza weneckiego lustra.
“Chachły” skądinąd pojawiają się ostatnio w przechwytywanych korespondencjach rosyjskich żołnierzy z ukraińskiego frontu; widać to zwrot funkcjonujący od dawna w relacji “Wielkiej” do “Małej” Rusi.


Wstawiłem tych kilka zdjęć, aby pozwolić Czytelnikowi odpocząć nieco od tekstu.
Zdjęcia były zrobione jakiś czas temu w rodzinnym mieście Josifa B. oraz Władimira P., określanym często mianem “Wenecji Północy” , czyli Leningradzie/Petersburgu.

Pierwsze z nich obrazuje “russkij wojennyj korabl” – ciągle utrzymującą się na powierzchni wody “Aurorę”, jeden z symboli globalnego nieszczęścia, jakim była Rewolucja Październikowa (nawyk tytułowania tego wydarzenia wielkimi literami został mi po czasach szkolnych, przepraszam. Z drugiej strony niewykluczone, ze wkrótce dziatwa szkolna będzie przymuszana do pisania np. o Zamachu Smoleńskim)
Ostatnie – zachętę do odwiedzenia nastrojowej kawiarni nad Newą.

Wróćmy jednak do prawdziwej Wenecji (którą ponoć rosyjska Duma ma chęć przemianować na “Petersburg południa”) i nastawmy ucha na płynące zza weneckiego lustra/nagrobka Poety jego/nie jego urywane refleksje, próbujące zdefiniować w koncentracie kłopoty doczesnego świata.

Chamstwo. Jeśli zastanowić się chwilę, to owo pojęcie jest w stanie wyczerpać gros problemów trapiących cywilizację.
Wymaga jednak dokładnego opisu zjawisk, które, jak zapewne uważałby Noblista zza Weneckiego Lustra, są w nim zawarte.
Przychodzi ich do głowy bezlik, jednak wszystkie zdają się być pochodną skłonności do wykorzystywania swojej przewagi wobec innych w sytuacjach, gdy nie jest to konieczne ze względów egzystencjalnych.
Doświadczenie i wiedza o świecie wskazują nam, że chamem według takiego kryterium bywa wyłącznie istota ludzka, zaś ofiarami chamstwa mogą być wszelkie istoty przyrody ożywionej, jak też obiekty przyrody nieożywionej.
Na pierwszy rzut oka jest w tym stwierdzeniu pułapka, bo mogłoby sugerować wprost proporcjonalną zależność chamstwa i człowieczeństwa, jednak fakt występowania objawów chamstwa jedynie u części populacji unieważnia ewentualność wystąpienia takiej zależności.

Kompleksy. Kompleks niższości łatwo może generować uczucia zawiści i nienawiści, a kompleks wyższości – uczucie pogardy. Od pogardy i nienawiści powinniśmy zaś być chronieni przez Pana, jak napisał to Tenenbaum, a wyśpiewywali Gintrowski, Kaczmarski i inni. Od głupoty także.

Kłamstwo. Pamiętam z pobytów na letnich koloniach w dzieciństwie, że najlepszym kawałem zrobionym nielubianemu koledze było poczęstowanie go pieczołowicie zebranymi na łące kozimi bobkami, starannie zawiniętymi w papierki po cukierkach.
Mówienie nieprawdy, czyli kłamstwo, to dość powszechna ludzka przywara, najczęściej mająca u podłoża chęć uniknięcia konsekwencji nieładnego uczynku.
Jednak kłamstwo użyte w przestrzeni publicznej dla osiągania politycznych celów przypomina owe kolonijne “cukierki”; opakowane w efektowne papierki propagandy stanowi z reguły zawartość znacznie gorszą niż kozie bobki.

Żądza władzy i posiadania. Skłonność naturalna w ludzkich społecznościach, jednak wymagająca mechanizmów ograniczających, bo osiągnięta – szybko ulega zwyrodnieniom. Próbą ograniczeń jest wypracowanie i strzeżenie systemu demokratycznego; żeby przekonać się, jak trudne to zadanie, nie musimy nawet zaglądać za wschodnią granicę, wystarczy krajowe podwórko.
Prawdziwa demokracja bazuje bowiem, jak wiadomo, na szeregu misternie powiązanych ze sobą, a jednak w istocie niezależnych od siebie instytucji, patrzących sobie wzajemnie na ręce i efektywnie pilnujących, aby żadna nie wyrosła ponad miarę.
Noszą one poważne nazwy: Sądów, Parlamentów, Trybunałów, Prezydentów i podobnych, przed którymi wypada uchylić kapelusza.
Bardzo łatwo jednak owe poważne nazwy mogą przeobrazić się w przywoływane wyżej papierki od cukierków, zawierające produkty demokracjopodobne o wartości kozich bobków, niezbędne autokratycznym kacykom do lukrowania ich niecnej działalności i zyskiwania aplauzu tłumów.


Miał być idylliczny wpis o Wenecji, a przez Putina i Brodskiego wyszła garść pseudofilozoficznych spostrzeżeń.
Mają one wszelako wartość przynajmniej dla mnie, bo pozwalają z punktu widzenia emerytowanego hydraulika docenić wysiłek prawdziwych filozofów.


Przez Via Appia do Wielkiej Grecji

O Wielkiej Grecji będzie trochę niżej. Przedtem kilka refleksji dotyczących historii jako dziedziny wiedzy, inspirowanych w głównej mierze odświeżoną po dwudziestu latach lekturą “Wieloryba” Jerzego Limona, oraz obejrzanej ostatnio w gdańskiej Miniaturze sztuce, bazującej na myśli przewodniej tej książki (obok – fragment plakatu zapowiadającego rzeczony spektakl) . A myśl przewodnia “Wieloryba” (któremu w ilości cytowanych źródeł mogą dorównywać chyba tylko monografie Gerarda Labudy o historii Pomorza) pokrywa się z naszymi obserwacjami co do przekazów historycznych – takimi mianowicie, że są one (te przekazy) z reguły subiektywnymi opowieściami spinającymi fakty. Dobrze, jeśli to fakty w sposób nie budzący wątpliwości opisane, gorzej (i częściej, niestety), jeśli w celowy sposób przeinaczane na potrzeby “zwycięzców, którzy piszą historię”.

  • Dzisiaj pierwszy dzień jesieni, który wszedł należycie w swoją rolę i w sposób bezdyskusyjny przerwał niezwykły, kilkumiesięczny festiwal światła i ciepła. Dzięki świetnej inicjatywie naszych Zstępnych wybieramy się jednak na krótką dogrzewkę do Wielkiej Grecji właśnie, prawie całą rodziną. Prawie, bo Olga i Tomek zostają w domu z Jaśkiem, oraz Matyldą – ich najnowszym dziełkiem, od dziesięciu dni rozpoczynającym przygodę życia.

    Wielka Grecja (Magna Graecia) leży, jak łatwo się domyśleć – we Włoszech. Dokładniej biorąc, leżała kiedyś na południowych wybrzeżach włoskiego buta. Tak starożytni nazwali okolice skolonizowane w okresie VIII-V wieku przed Chrystusem przez Greków, przybyłych ze swych rodzimych miast po drugiej stronie Morza Jońskiego. Grecy z reguły zadowalali się gospodarzeniem na urodzajnych terenach w pobliżu wybrzeża, nie usiłując zajmować ziem w głębi lądu, zamieszkałych przez lokalne ludy, spośród których wyróżniali się Samnici.
    Mieszkańcy Wielkiej Grecji wzbogacili przez wieki siebie i swoje miasta materialnie, a grecką kulturę – intelektualnie.
    Nic dziwnego zatem, że rosnący w siłę i ekspandujący Rzym łakomie spoglądał w tamtym kierunku.
    Pierwszymi, którzy stawili opór rzymskim legionom prącym na południe byli właśnie Samnici i sprzymierzone z nimi plemiona.
    Trzy “wojny samnickie”, toczone ze zmiennym szczęściem w latach 343 – 290 pne., zakończyły się podporządkowaniem ludów południa Półwyspu Rzymowi, zaś jednym z przedsięwzięć ułatwiających podbój była budowa drogi zwanej Via Appia, którą sprawnie mogły przemieszczać się oddziały wojskowe.

    Miasta Wielkiej Grecji i ich bogate, żyzne okolice miały być kolejną zdobyczą rzymską, na przeszkodzie stanęły jednak wezwane na pomoc przez najważniejsze z nich  – Tarentum –  wojska króla greckiego Epiru – Pyrrusa.
    Trwająca 10 lat, od 282 r. pne. wojna przyniosła Grekom kilka zwycięskich bitew, były to jednak “zwycięstwa pyrrusowe”.
    Rzym podporządkował sobie ostatecznie całość półwyspu, zaś zniewoleni mieszkańcy Wielkiej Grecji wnieśli ogromny wkład kulturowy w budowę rzymskiego imperium.

  • Południe Włoch uważane jest za część peryferyjną, mniej znaczącą i uboższą, niż reszta kraju. Tak jest obecnie, jednak na przestrzeni dziejów region ten był kluczowy dla wszelkich rozgrywek w basenie Morza Śródziemnego.
    Wydarzenia o najcięższym kalibrze historycznym, żeby wymienić: wojny punickie, powstanie Spartakusa
    , kampanię Wizygotów pod wodzą Alaryka, ważne wydarzenia wiążące się z formowaniem Królestwa Ostrogockiego, Longobardzkiego, Sycylijskiego, a także istotne epizody wojny o sukcesję polską (to znacznie później, bo w XVIII w.)  rozgrywały się w rejonie włoskiego obcasa.


    Wracając do tytułowego tematu, to po spędzeniu słonecznego weekendu w przyplażowym domku  (uroczym, lecz owiewanym  zdecydowaną wonią pobliskich źródeł siarkowych, których zdrowotne walory skłaniały patrycjuszy rzymskich i kapuańskich do wznoszenia tam swych willi – co z dumą opisali właściciele domu, stojącego w miejscu jednej z tych willi), ruszyliśmy wzdłuż Via Appia. Okazało się, że nasza kwatera przypadkiem znajdowała się dokładnie w miejscu (Mondragone, rzymska Sinuessa), gdzie ta starożytna droga zaczynała oddalać się w kierunku wschodnim od wybrzeża Morza Tyrreńskiego, wzdłuż którego podążała dotychczas z Rzymu, przecinając Błota Pontyjskie.
    Rozjazd wyznacza obecnie warsztat producenta rzeźb nagrobkowych, częstokroć inspirowanych stylistycznie przez dzieła starogreckich rzeźbiarzy. Krajanie tychże założyli w pobliżu już osiemset lat przed Chrystusem pierwsze kolonie w Italii, na wyspie Ischia oraz w Cuma koło Neapolu, będące zalążkiem Magna Graecia. 

  •  Srogi Neptun ukarał nas za opuszczenie miłej plaży, zsyłając wiatr i deszcz, które ze zmiennym natężeniem towarzyszyły nam aż do końca południowowłoskiej podróży.
    Starając się trzymać jak najbliżej przebiegu starorzymskich szlaków, przemieszczaliśmy się najczęściej podrzędnymi, kiepskiej jakości drogami. Niewygody podróży wynagradzała nam możliwość przyjrzenia się, jak od wieków wytyczano szlaki komunikacyjne, wykorzystując wszelkie możliwości ułatwienia sobie życia w tak niewdzięcznym terenie, jak Apeniny.
    Nadto kontakt z autentyczną tamtejszą prowincją, no i widoki – te w chwilach przebłysków słońca powodowały opadanie szczęk z zachwytu i szybkie wyczerpywanie się baterii w aparatach fotograficznych, jak też zużywanie  Aninych piórek i pędzelków.
     
  • Minęliśmy zatem Capuę, Montesarchio (antyczne Caudium) i stanęliśmy w leżącym w bok od turystycznych szlaków miasteczku San’t Agata de’Goti, które zachwyciło swoją średniowieczną, nadbudowaną (jak wszędzie prawie w tych stronach) na znacznie dawniejszej strukturze, architekturą.
    B&B, które znaleźliśmy na starówce, mieściło się w arystokratycznym pałacu; śniadaliśmy zatem na salonach.
    Byliśmy w sercu Samnium, jak Rzymianie nazwali tę prowincję, podbiwszy po długich wojnach z przełomu IV i III wieku p.n.e. jej walecznych mieszkańców -Samnitów, którzy zresztą wcześniej podbili inne osiadłe tam plemiona, itd. wstecz historii.

  • Benewent (Benevento) to jedno z kluczowych miast regionu, wokół którego rozegrało się sporo ważnych bitew starożytności, a którego znaczenie brało się z położenia pozwalającego kontrolować główne szlaki komunikacyjne, co z kolei, jak wiadomo, przekłada się na bogactwo.
    Rzymianie podciągnęli tutaj swoją  Via Appia, którą w miarę postępów podboju południa Italii, przedłużali w kierunku Wielkiej Grecji, na południe.
    Jednakowoż później, gdy Republika Rzymska już od przeszło stu lat przekształciła się w Cesarstwo, ogarniając swym zasięgiem cały Półwysep Apeniński, jak też Grecję właściwą, północną Afrykę, Bliski Wschód, Galię i Anglię, jeden z największych imperatorów, Trajan, zdecydował o budowie nieco dogodniejszej drogi, zmierzającej z Benewentu w kierunku Brindisi.
    Powstała wówczas Via Traiana, kierująca się bardziej na wschód, w stronę Adriatyku.
    Pamiętacie może z wpisu o Jordanii wzmiankę o Via Traiana Nova – to dzieło tego samego faceta!
    Zgodnie z ówczesnym obyczajem początek nowej drogi ozdobiono w Benewencie efektownym łukiem ku czci miłościwie panującego.
  • Z Benewentu pojechaliśmy ku Adriatykowi wzdłuż rzeczonej Via Traiana po to , aby spotkać się z Via Appia w Brindisi, gdzie obie odnogi docierały do portu.
    Port w Brindisi najbliżej sąsiaduje przez morze z albańskim Durres, kiedyś rzymskim Dyrrachium.
    Tu znowu odwołam się do dawniejszego wpisu na tym blogu, mianowicie z sierpnia 2016 (“Bałkańska przymiarka”) , gdzie wspominam o drodze Via Egnatia, biegnącej z Konstantynopola do Dyrrachium właśnie, aby z wykorzystaniem szlaku morskiego przez Adriatyk do Brindisi, w najkrótszy sposób łączyć stolice wschodniego i zachodniego cesarstwa: Rzym i Konstantynopol.
    Zakończenie Via Appia (i Via Traiana) w porcie Brindisi wieńczyły dwie potężne kolumny, z których do dzisiaj na miejscu stoi jedna, drugą zaś przeniesiono przed trzystu z górą laty do Lecce.

    Udawało nam się trafiać na oryginalne fragmenty drogi oraz mosty, ale czasem dostępu do znajdujących się na prywatnych terenach atrakcji archeologicznych broniły nieprzyjaźnie nastawione psy.

  • Jak wspomniałem, przemierzenie znacznych, rzadziej eksplorowanych  (początkowy odcinek Via Appia znany jest pewnie każdemu, kto odwiedził Wieczne Miasto) fragmentów starorzymskich dróg, było głównym motywem naszej włóczęgi po Mezzogiorno, czyli Południa (Włoch, oczywiście).
    Trudno jednak podróżować po Italii skupiając się tylko na pozostałościach sprzed dwóch tysięcy lat. Popatrzcie zatem na migawki z późniejszych czasów, jak też ze współczesności. 
  • Nie można pominąć postaci cesarza Fryderyka II Hohenstaufa, wybitnego trzynastowiecznego władcy, budowniczego, artysty, również – animatora krucjat. Zwany przez Włochów z racji pochodzenia Szwabem (Svevo), pozostawił po sobie wielką ilość budowli, także obronnych:

    Niektóre, jak sławny ośmioboczny Castell del Monte, były ledwie widoczne przez mgłę. Tam jednak przedsiębiorczy dozorca parkingu krążył między nielicznymi tego dnia samochodami, prezentując swój kajet zawierający opisaną w wielu językach instrukcję wynagrodzenia go za trud opieki nad wehikułem.

  •  Jeszcze napotkane Polonica: grobowiec królowej Bony w bazylice Św. Mikołaja w Bari (nasza władczyni, jak wiadomo, nauczyła Włochów jeść włoszczyznę), a także leżące przy Via Traiana miasto Bitonto, pod którym w 1734 miała miejsce ważna bitwa w wojnie o sukcesję polską (między Austriakami a Hiszpanami akurat, lecz  wygrana hiszpańska nie pomogła Leszczyńskiemu, podobnie jak niefortunna, równoległa ekspedycja francuska, mająca pomóc wspierającemu go Gdańskowi):

  • Osiągnąwszy finalny punkt Via Appia/Via Traiana w przy jednej z dwóch kolumn, pozostałej w Brindisi, zaczęliśmy posuwać się tą pierwszą “pod prąd”, dążąc do zamknięcia pętli dwóch dróg w Benewencie.
    Zajechaliśmy do miasta Lecce, leżącego wprawdzie ciut na uboczu szlaku, jednak zdecydowanie w sercu Wielkiej Grecji. Tam spodziewaliśmy się zobaczyć drugą kolumnę z Brindisi, która przeniesiona w XVII wieku stanęła na rynku jako baza statui św. Oronzo, patrona Lecce.
    Zobaczyliśmy jednak tylko rusztowania osłonięte reklamowymi siatkami, bo święty akurat w remoncie. Zawód został złagodzony przez wrażenia z barokowego miasta, oraz smakowanie (w zacnym towarzystwie spotkanych ziomali) specjalności tych stron – wina z winogron szczepu Primitivo, obecnego tu ponoć za sprawą Greków od prawie trzech tysiącleci. 
  • “Skoki w bok” od zadanego szlaku brały się z fizycznej niemożliwości dokładnego za nim podążania lub – częściej – z chęci zobaczenia pobliskich atrakcji.
    Lecce było jedną z nich, ale wszystkie przebiła Matera, miasteczko leżące kilka zaledwie kilometrów od Via Appia, będące konglomeratem średniowiecznych slumsów ulokowanych w jaskiniach z przybudówkami, oraz tu i ówdzie kościołów i pałaców.
    Miejsce, niestety, coraz popularniejsze w masowym przemyśle turystycznym, ale wyjątkowe (zwłaszcza, gdy się światło poukłada tak, jak w czasie naszego oglądania) 

    Dla porządku należało także zerknąć na sławne, bardzo malownicze “trulli” – okrągłe domy, których moc w okolicy Locorotondo …

    …oraz przycupnięte pod zamczyskiem Hohenstaufa Melfi, gdzie jest też fabryka Fiata i mile wspominany sklep z damskim obuwiem:

  • Zatrzymaliśmy się w kilku jeszcze miejscach, połączonych tytułową drogą. Ciekawe, że w górzystych terenach Apeninów szlak prowadzono często wzdłuż grani zamiast, jak to się najczęściej czyni, dolinami. Wydaje się, że ta niewątpliwa komplikacja wynikała z chęci utrudnienia pracy ewentualnym napastnikom, chcącym niepokoić korzystających z drogi. Jednocześnie zaś trakt mógł efektywnie łączyć warownie, stawiane zresztą z reguły w miejscach, gdzie od dawna funkcjonowały samnickie, i jeszcze starsze, osiedla.                                               Największe bodaj wrażenie wywarła prastara Aquilonia (przez pewien czas zwana też Carbonarą), której antyczne pozostałości objęto zamkniętym założeniem muzealnym, natomiast ruiny miasteczka średniowiecznego, zniszczonego przez trzęsienie ziemi w 1930 roku, pozostawiono w formie pomnika kataklizmu, podczas gdy ocalałych mieszkańców osiedlono w całkiem nowej zabudowie, zlokalizowanej opodal. 

    Jedynym nie zrujnowanym obiektem w wymarłym miasteczku okazała się knajpka, o dziwo – czynna.
    Dogadanie się na prowincji w języku innym niż lokalny jest prawie niemożliwe (nie tylko w południowych Włoszech zresztą), ale miła kelnerka zrozumiała, że chcielibyśmy cokolwiek “mangiare”.
    Na stół wjechały pyszne przekąski, potem coś bardziej konkretnego, no i oczywiście wina dzban specyficzny, z podwójnym dzióbkiem, żeby nie kapało. W pewnym momencie pani (pełniąca jednocześnie funkcję kucharki) słysząc naszą rozmowę spytała, czy przypadkiem rozumiemy rosyjski.
    Wykształcona pianistka Andżelika spod Lwowa znalazła pracę w tym dość zapadłym miejscu i miała mocne postanowienie znaleźć tam też męża.
    Postawny właściciel przybytku zorientowawszy się, że jest sposób na porozumienie się z przybyszami (chyba nieczęsto zdarzają się tam turyści), zaprosił nas na kolację na “swój” koszt.
    Zdecydowaliśmy się zanocować w niedalekim nowym miasteczku i skorzystać z zaproszenia. Potwierdziła jednak się stara prawda, że nie ma darmowych posiłków.
    Ceną, jaką zapłaciliśmy za świetną i wielką kolację, było bowiem obejrzenie i wysłuchanie dwugodzinnej, włoskojęzycznej prezentacji anatomicznych materacy, skierowanej do miejscowej śmietanki towarzyskiej i do nas, jako gości honorowych.
    Jeden z komiwojażerów niezłą angielszczyzną opowiedział, że dwa tygodnie wcześniej był w …Trójmieście, urlopowo! Był też gotów tak sprasować i poskładać materac, żebyśmy go zmieścili w nasz podręczny bagaż, ale grzecznie podziękowaliśmy.

  • Venosa (ant. Venusia, n.b. miejsce urodzenia Horacego, wielkiego poety rzymskiego) i Aeclanum (obecnie Mirabella Eclano) to kolejne ważne punkty na Via Appia Antica…

    …której jedną z kulminacyjnych stacji było najważniejsze bodaj z miast Wielkiej Grecji, założony przez Spartan w VIII wieku przed Chrystusem Tarent.

  • Wielka Grecja rodziła się wykorzystując dogodne do lądowania zatoczki, stanowiące zalążki przyszłych portów i rozkwitających wokół nich miast. Koloniści helleńscy nie poprzestali jednak na opanowaniu wybrzeży południowej Italii; konkurując o supremację na Morzu Śródziemnym z Fenicjanami zakładali swoje placówki coraz dalej ku zachodowi.
    Należało więc, żegnając Mezzogiorno, spojrzeć w tamtym kierunku tym bardziej, że wkrótce jawiła się okazja, aby się tam udać.