Słowa. Setuchna. Skrzyżowania. Podróż do Polski.

Słowa.
Sztuka tytułowania dzieł bazujących na słowie pisanym jest wyzwaniem nie mniejszym, niż tworzenie treści owych dzieł.
Czuję się upoważniony do sformułowania takiej opinii, bo od blisko ośmiu lat klecę mniej lub bardziej składne opowiastki, dzieląc się nimi z całkiem pokaźną grupą Czytelników za pośrednictwem tego blogu.
Nadanie tytułu bywa trudne i nader często wymaga wyjaśniania, co autor miał na myśli, nazywając tekst tak, a nie inaczej.
W przypadku tego wpisu występuje poczwórny problem bo, jak Państwo zapewne zauważyli, tytuł jest czteroczłonowy.

Nawiasem mówiąc, z zagadnieniem wyżej przedstawionym zgrabnie poradził sobie ostatnio jeden z naszych przyjaciół, rozsyłając do licznych adresatów e-maila, którego cała dość obszerna treść znalazła się w rubryce “temat” (pole treściowe było puste).
Nie jestem pewien, czy był to zabieg celowy, ale z pewnością zdjął z autora dylemat związany z zatytułowaniem korespondencji.

I tyle byłoby na dzisiaj słów w sprawie “Słów” tytułowych.
Nie odchodźcie jednak jeszcze od monitorów, proszę, bo słowa w dalszym ciągu będą się pojawiać.

Setuchna.

Stówa, setka, secinka – takie między innymi spieszczenia liczebnika “sto” brałem pod uwagę, zastanawiając się nad doborem elementów tytułu tego wpisu.
Wszystkie jednak wydawały się mieć wyraźne konotacje (choćby finansowe, lekkoatletyczne, energetyczne lub alkoholowe), niezbyt odpowiednie dla podkreślenia okazji, o której poniżej:

SETUCHNA – niech zatem ten właśnie termin podkreśli wydarzenie, jakim jest setny wpis w tym blogu.
Niech przywoła stukrotne zmagania z autorskim lenistwem, brakiem twórczej weny, oraz złośliwie oporną sferą blogowego oprogramowania.
Stukrotne cierpliwe uwagi Żonny, pierwszej recenzentki i pierwszej ilustratorki, której szkice i akwarelki zbierają wiele zasłużonych pochwał.
No i – przede wszystkim – bardzo liczne, w większości ciepłe i przychylne, reakcje Czytelników, którym za wytrwałość i życzliwość –
stukrotnie dziękuję!!!

Skrzyżowania


Skrzyżowania są wszędzie.
Krzyżują się drogi wszelakiego rodzaju z innymi drogami, też najróżniejszymi.
Bywa, że na skrzyżowaniach dróg stoją krzyże, ale to tylko w krainach, dla których krzyże są ważne jako symbol krzyżowania się fizyki z metafizyką.
Krzyżują się szlaki nieprzyjaznych sobie armii, podążających w kierunkach, nakazanych im przez wodzów, pragnących pokrzyżować zamiary wodzów konkurencyjnych. Tam, gdzie szlaki armii się skrzyżują, pozostają rozległe połacie wbitych w ziemię krzyży.
Pod krzyżami leżą polegli w imię zaspokojenia zamiarów swoich wodzów.
W innych zaś miejscach krzyżują się osobniki płci przeciwnych, aby tym sposobem dostarczać nowej siły żywej, która z czasem legnie pod kombatanckimi krzyżami.
I tak w kółko. I w krzyżyk, pod znakiem którego od wieków maszerowały przez Europę armie w przekonaniu, że ich krzyżyk jest najsłuszniejszy.
Wszelako obserwacje europejskich skrzyżowań mogą dostarczać także wrażeń o znacznie pogodniejszym wydźwięku niż te wspomniane powyżej.

/mapka w/g plakatu Karola Sapińskiego/

Weźmy chociażby skrzyżowanie powstałe z przecięcia linii, łączących najbardziej odległe punkty na kontynencie, o których wspomniano w poprzednich 99-ciu wpisach tego blogu.
Punkt ów znajduje się w Austrii, gdzieś pomiędzy miejscowościami Admont i Hallstatt, które przywołaliśmy w opisie spływu kajakowego alpejskimi rzekami.
Z powyższego spostrzeżenia właściwie nic nie wynika, może poza konstatacją, że Europa to w sumie niezbyt wielki i całkiem swojski wycinek globu.
O tym, że istotnie swojski, upewniło nas najważniejsze skrzyżowanie ostatniego czasu, które w liczbie wielu milionów pojawiło się we właściwych polach kart wyborczych w Polsce, jesienią 2023 roku.


Podróż do Polski.
Nietrudno zauważyć, że znaczna część spośród dotychczasowych dziewięćdziesięciu dziewięciu wpisów była poświęcona włóczęgom po malowniczych i ciekawych ojczystych zakątkach, stąd podtytuł “Podróż do Polski” wymaga krótkiego wyjaśnienia.
Chodzi o to, że przez blisko osiem lat i blisko sto odcinków blogu usiłowaliśmy dotrzeć, czy raczej powrócić do kraju, który przez wcześniejsze ćwierć wieku dało się polubić, a który w gwałtowny i brutalny sposób zaczęto nam zabierać.
Ten ciemny dla polskiej, ludzkiej swobody czas dobiegł końca; teraz potrzebny jest iście herkulesowy wysiłek dla oczyszczenia stajni (warto skądinąd wspomnieć, że pierwszym spektakularnym “osiągnięciem dobrej zmiany” było zrujnowanie światowej reputacji stajni w Janowie Podlaskim), a jeszcze większy – dla przywrócenia, polepszenia i utrwalenia zasad ustrojowych tak, aby wszelkie próby autorytarnych zamachów stanu były w zarodku skazane na niepowodzenie.
Imponujący zryw społeczny przy okazji tegorocznych wyborów parlamentarnych był którymś – tam historycznym polskim wydarzeniem, w kilkudziesięcioletniej sekwencji “odnawiających oblicze ziemi. Tej ziemi.”.
Politolodzy, socjolodzy, psycholodzy społeczni, poważni publicyści, a przede wszystkim – wszechogarniający komentatorzy domowi, dostarczyli już i zapewne jeszcze dostarczą nieprzeliczoną ilość bajtów analizujących fenomen 15 października 2023.
Próbując nieśmiało dołączyć do owej rzeszy, wrócę na krótko do rozważań związanych z pierwszym członem tytułu tego wpisu, a mianowicie ze Słowami, a dokładniej – z jednym słowem.

Słowa składają się, jak wiadomo, na języki, których jedną z cech jest unikalność sprawiająca, że w sposób naprawdę pełny i swobodny są w stanie się nimi posługiwać tylko ludzie wyrośli rodzinnie i społecznie w ich brzmieniu. Niezwykle rzadkie są przypadki osiągnięcia pełnej symbiozy z językiem przez osoby, dla których nie jest on oryginalnym.
Polszczyzna uchodzi za język trudny, jednak dający wspaniałe możliwości “plastyczne”, czego dowiodły zastępy twórców w mistrzowski sposób piszących i mówiących publicznie po polsku .
Cechą wyróżniającą polski język jest też jednak, obok wspomnianej “plastyczności”, także elastyczność.
Objawia się ona możliwością wyrażenia szerokiego spektrum znaczeń za pomocą jednego słowa, odpowiednio modulowanego w wymowie, ewentualnie adaptowanego do zamierzonego celu ekspresyjnego poprzez przyjęcie zróżnicowanych form tego słowa.
Formy kanonicznej wyrazu, o którym myślę, nie ośmielę się przytoczyć z uwagi na jej mało parlamentarny, zdaniem wielu, wydźwięk.
Na potrzeby tego tekstu nie zawaham się wszakże użyć jego pochodnej brzmiącej: Wkurw.
Ta właśnie mutacja najpowszechniej obecnego we współczesnej polszczyźnie słowa, zdaje się trafnie określać przyczynę wyborczego uniesienia rodaków.
Należy wszakże pamiętać, że zjawisko określane tym zgrabnym lingwistycznym nowotworem miewa właściwości wektorowe, a więc łatwo może zmienić swój zwrot.
Piszę to w dniu 11 grudnia 2023, obserwując jednocześnie sejmową relację ze zmiany władzy w naszym kraju i dedykując powyższą uwagę uwadze tych, którzy tę władzę przejmują.
13 grudnia 2023. Przez ostatnie trzy dni gapiliśmy się w telewizor, wyrabiając wielomiesięczną dla nas dawkę korzystania z tego wynalazku, by nie uronić ważniejszych momentów dziania się historii.
Cały czas z niepokojem, czy przypadkiem nie wypali jakiś granatnik.
No i jednak: nie granatnik wprawdzie, ale gaśnica.

W trakcie obchodów święta Chanuki poseł Grzegorz Braun, używając gaśnicy, zgasił i uszkodził świecznik żydowski. Marszałek sejmu Szymon Hołownia wykluczył go z obrad. Szykuje też wniosek do prokuratury (12 grudnia 2023, za Wyborcza,pl)
Uroczy przysiółek Różaniec nad Zalewem Wiślanym (listopad 2023, materiał własny)

Na koniec jubileuszowego wpisu, który należy uznać za ważny, ale nie najważniejszy akcent grudniowych dni 2023, zacytujmy pojawiające się gromadnie w ważnych ostatnio wystąpieniach publicznych frazy:
“Szczęśliwej Polski już czas” oraz “Tak mi dopomóż Bóg”.
Niech współbrzmią!!!


Belgica

Gdańsk (Polska), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Tablice informujące o składowaniu śniegu pozwalają na łagodne przejście od tematyki poprzedniego wpisu (“Lodowiec”), do kolejnego, który rozpoczniemy mroźnym akcentem, lecz potem będzie coraz cieplej.

Mullem (Belgia), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Przy wjeździe do wioski/miasteczka zauważamy ze zdziwieniem tablicę zawierającą znane nam z dawniejszych lektur obrazy, związane ze sławną antarktyczną ekspedycją statku “Belgica”, przedsięwziętą pod koniec XIX wieku.

Internetowe dociekania na temat związków miejscowości Mullem z okolicami bieguna południowego pozwoliły ustalić, że przez kilka lat w połowie XX wieku burmistrzem był tam (tzn. w Mullem, nie na biegunie południowym) Gaston de Gerlache, znany belgijski badacz polarny.
Jego sława w tej branży była niejako dziedziczna, bo to ojciec Gastona, Adrien de Gerlache, kładł sześćdziesiąt lat wcześniej podwaliny pod eksplorację Antarktydy.
I właśnie starszego de Gerlache’a przypomniano na tablicy przy wjeździe do Mullem mimo, że chyba nigdy tam nie był.
W epokowej ekspedycji “Belgiki” podkomendnym Adriena de Gerlache był legendarny norweski badacz Roald Amundsen, a także dwaj wybitni naukowcy – polarnicy polscy: Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski (obaj panowie patronują skądinąd ulicom w Gdańsku, oraz – być może – umieszczonym w sąsiedztwie tych ulic, zaprezentowanym wcześniej, tablicom o składowaniu śniegu w lecie).

Czas najwyższy przystąpić do ocieplania opowieści, które zacznę od wyjaśnienia, w jaki sposób trafiliśmy do Mullem. Otóż stało się to, nieco przypadkiem, podczas przemierzania podrzędnych belgijskich dróg w celu dotarcia do dość prowincjonalnego dzisiaj, acz ociekającego bogatą historią, miasta Tournai.
Chcieliśmy postawić stopę tam, skąd w latach agonii Cesarstwa Rzymskiego (a więc V-VI wieku n.e.), rozwinęła się najskuteczniejsza (spośród wielu innych) próba zapanowania nad osieroconymi przez nie, rozległymi połaciami dzisiejszej Francji i Beneluxu.

Facetem, który osiągnął pierwsze znaczące sukcesy w tym kierunku był Childeryk, władca germańskiego plemienia Franków Salickich, osławiony także dzięki przypadkowemu odkryciu jego przebogatego grobowca obok widocznego na zdjęciu kościoła św. Brykcjusza, w Tournai właśnie, przeszło tysiąc lat po śmierci zainteresowanego.
Skarby z tego grobu rozeszły się po Europie w trakcie zawieruch historycznych paru ostatnich stuleci; jednym z najsławniejszych ocalałych elementów wspomnianego skarbu jest przechowywany w paryskim Luwrze pierścień władcy.
W byłej Childerykowej stolicy udało nam się zaś znaleźć jedynie zakład fryzjerski o nazwie “Childeric”.

Dostrzegliśmy też współczesny mural, przedstawiający czterech królów z (będącej utrapieniem uczniów na lekcjach historii) dynastii Merowingów.


Wnioskować można, że naszego bohatera wyobrażono jako przedostatniego z prawej, zaś obok – jego syna Chlodwiga, najznamienitszego z Merowingów.
Synek z przytupem sfinalizował dzieło tatusia, po czym w 508 roku n.e. przeniósł stolicę swego potężnego już władztwa do Paryża, pozostawiając Tournai rolę podrzędnej diecezji, a także sympatycznego, spokojnego miasta, gdzie byliśmy jednymi z niewielu przyjezdnych.

Chlodwig, syn Childeryka, wykorzystał wszystkie dostępne w swojej epoce środki dla umocnienia i poszerzenia imperium Franków, oraz swojej w nim władzy: przyjął chrześcijaństwo, konkurentów wymordował lub poddał łagodniejszym formom anihilacji (choćby banicji, oślepieniu, czy ulokowaniu w klasztorze), przekupił, ogłupił poprzez różne formy propagandy, lub sterroryzował (zależnie od potrzeb) społeczeństwa i toczył nieustanne wojny.
Ten zestaw narzędzi znany jest i stosowany zresztą od zawsze (zmieniały się tylko religie i techniczne możliwości środków masowego przekazu, oraz sposobów zadawania śmierci fizycznej i cywilnej).
Na obrazku – średniowieczne wyobrażenie obrzędu chrztu Chlodwiga (na golasa w rytualnej wannie).

Wnikliwi Czytelnicy zorientowali się już zapewne, że u progu lata 2023 zaniosło nas do Belgii. Kraj ten zasługuje ze wszech miar na wzmiankę nieco obszerniejszą, niż te, opiewające walory belgijskiej czekolady, frytek i piwa (skądinąd wydaje nam się, że tylko to ostatnie może być warte wzmianki).
Na czerwono podkreślone są miejsca, do których trafiliśmy (podkład mapki Depositphotos).

Podróżując naszym zwyczajem dość szybko (co nie sprzyja nadmiernemu wnikaniu w wyczuwalne jedynie przez tubylców, lub długoterminowych rezydentów, lokalne klimaty), spróbujemy dać wyraz powierzchownym wrażeniom wychodząc od spotkanych na trasie postaci (a dokładniej – ich wizerunków, lub wzmianek o nich).
Wspomnieliśmy wcześniej o wielkich Merowingach, których poczynania (kontynuowane przez Karolingów, ich podwładnych, którzy swoich szefów obalili i zmienili na tronie) stały się podwaliną kształtu współczesnej Europy.
Obie dynastie trzęsły kontynentem (a w każdym razie jego zachodnią częścią) przez drugą połowę pierwszego tysiąclecia po Chrystusie.
Niewiele lat później, bo w roku 1096, europejskie lobby papiesko – cesarsko – królewsko – możnowładcze (skądinąd będące w ciągłym wzajemnym zwarciu o supremację i wpływy) doprowadziło do podjęcia ruchu krucjatowego, mającego na celu odbicie Ziemi Świętej z rąk muzułmańskich, organizując pierwszą wyprawę krzyżową.

Zanim jednak zdołano wyszykować fachową armię, do roboty wzięli się fanatyczni entuzjaści, pod wodzą Piotra z Amiens, zwanego też Piotrem Eremitą. Ów charyzmatyczny mnich zachęcił do wyprawy na Bliski Wschód ogromne rzesze europejskiej biedoty, formując z nich “wyprawę ludową” i prowadząc na zatracenie.
Jedną z najbardziej płomiennych mów propagandowych wygłosił ponoć Piotr w zacnym mieście Huy, co uwieczniono na powyższej, średniowiecznej ilustracji.
Nie udało nam się jednak znaleźć tam śladu owego wydarzenia sprzed blisko tysiąca lat, ani trwałej pamiątki po dzielnym kaznodziei, więc zamieszczam obrazek zastępczy, uzupełniony błyskotliwym limerykiem.

Znacznie lepiej od Piotra poradził sobie Gotfryd z nieodległego od Huy Boullion, nad którym ciągle góruje potężne rodowe zamczysko.
Gotfryd był jednym z przywódców właściwej (rycerskiej) krucjaty, na czele której zdobył Jerozolimę, oddając jednak tytuł władcy nowo utworzonego w ten sposób królestwa swojemu bratu Baldwinowi, także bardzo zasłużonemu w walce z “niewiernymi”.


Pozostając w klimacie epoki wypraw krzyżowych, przenosimy się na drugi kraniec niezbyt rozległego kraju, do urzekającej patyną średniowiecznej zabudowy Brugii. Wybitnych postaci przewinęło się tam przez stulecia niemało, jednak tę wzmiankę chcę poświęcić tamtejszej lokalnej zbiorowości. Od dobrych siedmiu wieków mianowicie setki mieszkańców Brugii prezentują coroczną Procesję Świętej Krwi, nawiązującą do znajdującej się w miejscowej bazylice pod tym wezwaniem stosownej relikwii, dostarczonej ponoć do miasta po którejś z krucjat bliskowschodnich.
Procesja jest imponującym przedsięwzięciem, o którym zgrubne wyobrażenie można sobie wyrobić, klikając tutaj, na amatorską zbitkę filmików.


Przeskoczyliśmy zatem do flandryjskiego pasa zasobności gospodarczej i kulturalnej, którego oś wyznaczają obok Brugii także Antwerpia oraz Gandawa, i natychmiast dopadła nas zadyszka związana z brakiem pomysłu na przekazanie w zwięzłych słowach i obrazach owej nieprzebranej zasobności. Wydawało się, że jakimś rozwiązaniem mogłoby być sygnalizowane wcześniej pójście śladem napotykanych postaci, ale tu mnogość wybitnych jednostek pojawiających się przez wieki jest zdecydowanie za duża jak na pojemność tego blogu, oraz cierpliwość Czytelników.
Nie pozostaje zatem nic innego, niż postąpić wedle metody chybił – trafił.
Przedtem jednak spójrzmy na hotelik w małym miasteczku Eeklo, którego położenie uznaliśmy za optymalne dla eksploracji wspomnianych wyżej sławnych miast flandryjskich, czyniąc z niego kilkudniową bazę.


Flandria (Region Flamandzki), stanowiąca północną, niderlandzkojęzyczną część Belgii, splatała przez wieki swoją historię z Niderlandami właśnie, wnosząc i biorąc co najlepsze, ale też dzieląc gorsze momenty dziejów.

Antwerpia, miasto wielkiego handlu (głównie za sprawą wielkiego portu), wielkiej sztuki, wielkiej nauki, wielkich pieniędzy i wielkiego dworca kolejowego, była miejscem urodzenia, pracy, lub pochówku (w niektórych przypadkach – wszystkich trzech etapów życia) wielkiej liczby wielkich postaci, których starczyłoby do wypełnienia panteonu niejednej wielkiej nacji.

Stojący na pomniku w centrum miasta Rubens nikogo nie dziwi.
Wyobrażeni natomiast na popiersiach zdobiących ściany muzeum ich imienia Plantinus i jego zięć Moretus nie dorównują sławą wielkiemu malarzowi, choć jako twórcy najważniejszej w swoim czasie europejskiej oficyny wydawniczej – powinni.


Gandawa ma w swoim portfolio porównywalny zapewne z Antwerpią zasób postaci ważnych cywilizacyjnie, chociaż nie brak również takich, których publiczna działalność z cywilizacją miała niewiele wspólnego (proporcje występowania obu grup są wszędzie na świecie zbliżone).
Poprzestańmy zatem na przypomnieniu najbardziej chyba znaczącego w światowej historii syna tego miasta, a mianowicie Karola Habsburga, w wieku 19 lat (w 1519 roku) obwołanego cesarzem rzymsko – niemieckim i zanumerowanego w imperialnej tytulaturze jako Karol V.
Wcześniej przebywał on w rodzinnej Gandawie, zdobywając monarsze kwalifikacje pod okiem Guillaume’a de Croy (pod koniec tekstu wyjaśnię powód przywołania tego nazwiska), by już w roku 1516 podjąć zajęcia praktyczne na stanowisku króla Hiszpanii, na razie jako Karol I.
Zbliżamy się do momentu, w którym okaże się, dlaczego eksponujemy tutaj osobę Karola: otóż na początku swojego hiszpańskiego panowania, w styczniu 1518, dopuścił przed swoje dostojne (acz raczej nieowłosione jeszcze) oblicze, niejakiego Ferdynanda Magellana, udzielając mu poparcia dla projektu odkrycia zachodniej drogi morskiej do Wysp Korzennych, a dzięki temu – pośrednio przyczyniając się do powstania niniejszego blogu.
Młody monarcha szybko pojął, że kasa jest jednym z filarów zdobywania i utrzymywania władzy, więc z talentem stanął za sterem nabierającej wówczas imperialnego rozpędu hiszpańskiej machiny konkwistadorsko – rabunkowej, w ciągu niewielu lat czyniąc z niej największe mocarstwo owych czasów.

Obok ciągnięcia bajecznych zysków z podbijanej Ameryki, a także wspomnianych Wysp Korzennych, czy Filipin, Karol nie zaniedbywał bliższych źródeł dochodu.
Przejawem tego było choćby srogie ukaranie mieszkańców rodzinnej Gandawy za próby wymigania się od części narzuconych im obciążeń podatkowych, za co – zamiast stanąć na wielkim pomniku w najważniejszym punkcie miasta, został przez tych mieszkańców uwieczniony jedynie w skromnej figurze na ratuszowej ścianie.

Obywatele miasta nie poskąpili jednak środków na okazały monument Jacoba van Artevelde, postaci znacznie lepiej od Karola w Gandawie i okolicach notowanej (ciekawe szczegóły proponuję doczytać pod wskazanym linkiem w Wikipedii).

Nie wszyscy zapewne wiedzą, że z obecnych ziem belgijskich wywodził się także wynalazca, któremu ludzkość zawdzięcza skonstruowanie saksofonu.
Ten dość skomplikowany instrument muzyczny rozpowszechnił się na świecie, stając się narzędziem tworzenia przebojów cieszących nasze uszy od co najmniej stu lat.
Adolf Sax pochodził z Dinant, malowniczego miasteczka w Ardenach, gdzie dzisiaj na każdym kroku można spotkać wyobrażenie saksofonu.

W rodzinnym domu Adolfa Saxa urządzono małe, gustowne muzeum.
Położone w dolinie Mozy Dinant doświadczyło zdarzeń nie tylko miłych, jak przyjście na świat Adolfa Saxa, ale też dramatycznych – choćby w dwudziestowiecznych wojnach światowych.
W początkowej fazie pierwszej z nich (1914) Niemcy, gwałcąc belgijską neutralność, prowadzili tędy kampanię w kierunku Francji, dokonując wojennych zbrodni wobec opierających się temu cywilów (w Dinant zginęło ich wówczas kilkuset). Natomiast pod koniec drugiej wojny rejon doświadczył zaciętych walk aliantów z wojskami niemieckimi, które podjęły desperacką ofensywę w Ardenach.


Powierzchnia Belgii jest z grubsza dziesięciokrotnie mniejsza niż Polski, zaś liczba ludności – mniejsza prawie trzykrotnie.
Belgijskie państwo w obecnym kształcie zostało powołane blisko 200 lat temu, w znacznej mierze jako efekt gry europejskich mocarstw w epoce postnapoleońskiej.
Decydująca była tu rola Wielkiej Brytanii która, podobnie jak wiek później w przypadku kształtowania się państwa Izrael, rozgrywała swoje interesy największej w tych czasach imperialnej potęgi.
Nie można wszakże lekceważyć lokalnych wektorów państwowotwórczych, u których podstawy leżały względy religijne i ambicjonalne : chęć uniezależnienia się od dominacji holenderskiej w sferze gospodarczo – politycznej, oraz odcięcie się od preferowanych przez tę dominację opcji protestanckich w życiu kościelnym (przy okazji: “rewolucję belgijską 1830 roku” bezwiednie wsparło polskie powstanie listopadowe, wiążąc wojska rosyjskie i pruskie, wybierające się do Belgii z interwencją zbrojną).
Belgowie (Belgae), lud o proweniencji najpewniej celtycko – germańskiej, zostali odnotowani na arenie dziejów już za czasów Juliusza Cezara, który tę podbitą przez siebie kilkadziesiąt lat pne. krainę nazwał Gallia Belgica.
Nie rozwijając tego wątku szerzej warto tylko wspomnieć, że jednym z “ojców” współczesnej Belgii był Etienne Constantin de Gerlache, którego nazwisko brzmi identycznie jak przywołanego na początku tego artykułu sławnego belgijskiego polarnika (aczkolwiek przy pobieżnej kwerendzie nie odnalazłem związku rodzinnego obu panów).

Po przypomnieniu kilku faktów z dziejów Belgii i objechaniu paru jej zakątków, czas najwyższy zajrzeć do stolicy. Każdy porządny przewodnik turystyczny zaczyna opowieść o Brukseli od przedstawienia najsławniejszego w tym mieście monumenciku: Manneken pis (zbieżność fragmentu nazwy figurki siusiającego w centrum stolicy Europy chłopca, z nazwą antyeuropejskiej partii rządzącej sporym europejskim krajem – zapewne przypadkowa) stał się i dla nas obowiązkowym obiektem do zerknięcia i pstryknięcia. Ale również, (mimo napierającej ciżby innych zerkających i pstrykających) pretekstem do chwili refleksji nad fenomenem krainy która, mimo że targana wirami historii, chroni od wieków swobodę publicznego opróżniania pęcherza przez nieletniego. A chroniąc tę i inne ludzkie swobody, dobrze zaświadcza również o tym, że “lepszość” się w pocie czoła wypracowuje, a nie wykrzykuje.
Nie pochwalając generalnie siusiania na ulicy zauważmy, że brukselska figurka jawi się jako przewrotny symbol ludzkiej wolności – tworzywa Unii Europejskiej, która nie bez przyczyny ustanowiła swoje centrum właśnie tutaj, w Brukseli.

Imponujący brukselski Wielki Plac niejedno widział przez wieki swojego istnienia. Podobnie jak centralne miejsca innych europejskich miast, bywał areną wielce pożądanej przez ludność rozrywki – publicznych egzekucji. Najbardziej pamiętną na Grote Markt van Brussel była dekapitacja w 1568, z rozkazu niesławnej pamięci księcia Alby, przywódców niderlandzkiego ruchu antyhiszpańskiego – Egmonta i Hoorna.

Skoro zaś powrócił za sprawą Egmonta wątek dawnych zawiłych relacji niderlandzko – hiszpańskich, to “odhaczając” go w naszej relacji, spójrzmy na zdobiący Plac Hiszpański w Brukseli okazały pomnik arcyhiszpańskich, ale też – arcyludzkich, bohaterów: Don Kichote’a i jego wiernego giermka Sancho Pansy.
Stolica Europy to właściwe miejsce dla otrzeźwienia błędnych rycerzy.


Na tym można by zakończyć przydługą, choć i tak o wiele za krótką jak na potencjalną obfitość obrazów, relację z niewielkiej, ale ważnej Belgii.
Nie sposób jednak pominąć wzmianki o tym, jak pomocni w realizacji naszej eskapady byli, znani już najwytrwalszym Czytelnikom z relacji o Kubie sprzed kilku lat, Inge i Jan. Ci zacni mieszkańcy holenderskiego, ale leżącego blisko belgijskiej granicy, Eindhoven (do którego w godzinę można dofrunąć bezpośrednio z Gdańska), nie tylko ugościli nas w swoim domu i pożyczyli swój samochód, ale także odbyli wspólne z nami wycieczki rowerowe po okolicy.

W pobliżu Eindhoven leży miasteczko Neunen, gdzie w latach 1883 – 1885 mieszkał Vincent van Gogh (jego ojciec był w tym czasie pastorem miejscowego kościoła reformowanego) i gdzie powstały jego pierwsze wybitne, choć w pełni docenione pośmiertnie, dzieła malarskie.

Vincent w Nuenen
Kościółek, w którym pracował ojciec Vincenta
(zdjęcie zrobione przez specjalną ramkę, ustawioną ku uciesze turystów)
Kościółek widziany przez Vincenta (1884)
Kościółek widziany przez Żonnę (2023)

Kilka kilometrów dalej odkryliśmy malowniczy zameczek Croy, którego nazwa skojarzyła się od razu nie tylko z przywołaną wcześniej postacią Guillaume’a de Croy, wychowawcy cesarza Karola V, ale też dała asumpt do poszperania w rodzinnych koligacjach Anny de Croy.
Ta ostatnia księżniczka pomorska z rodu Gryfitów poślubiła w 1619 roku księcia Ernesta de Croy, pana między innymi na wspomnianym zameczku.

Anna de Croy owdowiała szybko i wskutek niesnasek z katolicką rodziną zmarłego małżonka (sama była protestantką), zdecydowała się osiąść w przydzielonym jej przez brata, pomorskiego księcia Bogusława IV, zamku w Słupsku.
Zasłużyła się dla miasta i okolicy na różne sposoby, a dobra pamięć o tych jej zasługach przetrwała, mimo niemal całkowitej wymiany ludności po 1945 roku.
Dowodem jest choćby nazwanie jej imieniem winnicy pod Słupskiem, której właściciel – pasjonat i znawca przedmiotu – od blisko czterdziestu lat para się uprawą winorośli i produkcją całkiem zacnego wina.
Klimat północnej Polski zaczyna coraz bardziej temu sprzyjać, więc winnic przybywa, a odwiedziny w nich bywają doprawdy egzotycznym przeżyciem.

Okonek – południowy stok Wału Pomorskiego
Leniwi szczęśliwcy mogą zyskać potwierdzenie opinii o winnym potencjale Polski północnej nie wychodząc nawet z domu.

Wspomnienie lokalnych winnych smaczków pozwoliło się zapewne Czytelnikom zorientować, że ten odcinek blogu poświęcamy nie tylko ciekawostkom belgijsko – europejskim, ale po części także krajowym, czy właściwie polsko – europejskim, jak się wkrótce okaże.
Najpierw jednak proponuję spojrzenie na ciekawostki, uwiecznione w ostatnich tygodniach niedaleko domu.

Ciekawe, czy to jeszcze relikt popandemiczny, czy przejaw troski o obyczajność?
A może, po prostu – troski
o to, ażeby dochować słusznej zasady: “jeden klient – jedna opłata!”

Warszawa (Polska), 4 czerwca 2023, temperatura powietrza +26oC.
Na “spacerze do ZOO” spotkało się pół miliona ludzi, wyrażających nieprzepartą chęć otrząśnięcia się z coraz bardziej ponurej rzeczywistości i zapobieżenia ryzyku jej kontynuacji po zbliżających się wyborach.
Wiedzą oni, że warunkiem tego jest przegłosowanie zwolenników ekipy, która zaczynając od Porozumienia Centrum, wyewoluowała szybko do symbolu skrajnego nieporozumienia.

Warszawa (Polska), 1 października 2023 temperatura powietrza bliska +26oC , temperatura emocji miliona pełnych nadziei ludzi – znacznie wyższa.
Takiej ciżby Polska jeszcze nie widziała, rekord z 4 czerwca z pewnością zdwukrotniony.
Wygląda na to, że uczestnicy marszu wiedzą, co trzeba zrobić za dwa tygodnie:
pogonićpogańską reakcję” !
Przepraszam za cytowanie samego siebie, ale okoliczności usprawiedliwiają odwołanie się do blogowego wpisu sprzed sześciu lat.
Zwłaszcza po opisanym wyżej pobycie
w naszej (ciągle) Europie.


Fragment wspomnianego wpisu z września 2017 roku pt. "Reakcja pogańska":

- “Reakcją pogańską” nazywają historycy fale odwrotu od chrześcijaństwa, które miewały miejsce wśród społeczeństw intensywnie chrystianizowanych, na ogół za polityczną (choć czasem też duchową) inspiracją, lub co najmniej przyzwoleniem ich władców.  
- Na słowiańszczyźnie zjawisko to wystąpiło z dużą mocą w XI-XII wieku, zwłaszcza wśród plemion połabskich (na terenach obecnych północnych Niemiec), jak też w państwie Piastów. Wzmiankowałem o tym w dawniejszych wpisach i z pewnością nie raz powrócę do sprawy w przyszłości. 
- Dziś jednak ów historyczny termin nasuwa mi takie oto skojarzenia: chrześcijaństwo przed tysiącem z górą lat nadciągnęło, ze wszystkimi swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, z zachodu Europy, zaś reakcja pogańska była emanacją “ludowego” sprzeciwu przeciw owej nie swojskiej doktrynie. Żywiła się hasłem powstania z kolan, dosłownego w tym przypadku, bo sprzeciwiającego się oddawania na klęczkach czci nowemu bogu.
-Społeczeństwa zachodniej Europy wykształcały przez ten tysiąc lat obecny model funkcjonowania – z pewnością daleki od doskonałości –  jednak będący (przynajmniej jeszcze całkiem niedawno) przedmiotem westchnień społeczeństwa polskiego. Działo się to wśród potoków krwi wojen religijnych, swądu stosów inkwizycji i ogromu niegodziwości pokoleń kościelnych hierarchów, ale także wśród przebijającej się przez nie stopniowej humanizacji ludzkich relacji.
- I co widzimy? Owe w miarę ucywilizowane wzorce, w ostatnich latach z ochotą przeszczepiane na polski grunt, nagle spotkały się z odporem. Katolicki naród zaczął kontestować owoce tysiącletniej ewolucji chrześcijańskiej Europy. Reakcja pogańska we współczesnym polskim wydaniu nacjonalistyczno – katolickim. Taki mam obraz.
- No, może trochę się zagalopowałem. Jest bowiem rzymski katolicyzm (nie całkiem Franciszkowy, niestety), ale są też jego skrzywione odmiany, jak choćby rydzki kaczoliżyzm , skutecznie mobilizujący lud polski do wspomnianej pogańskiej reakcji.
- Co do przyczyn tego stanu rzeczy – dziesiątki publicystów pochylają się, próbując je zdefiniować i szukać sposobów przeciwdziałania. Jedni bardziej, inni mniej sensownie. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł – poinformuję o tym niezwłocznie na blogu; zachęcam też komentatorów!

Lodowiec

Czarna linia na mapie łączy dwa odległe, ale mające ze sobą sporo wspólnego, miasteczka:
szwedzkie Vemdalen i polską Wisłę.
Pierwsze z nich leży w Górach Skandynawskich, które w jego okolicy rzadko przekraczają wysokość 1000 m. Wisła zaś leży, jak wiadomo, w Beskidzie Śląskim, sięgającym w jej pobliżu podobnych wysokości.


Obydwie miejscowości są znanymi ośrodkami turystycznymi, popularnymi zwłaszcza zimą, z uwagi na rozmaitość tras zjazdowych i biegowych.
Łączy je także historia geologicznego czwartorzędu; skandynawski lodowiec w trakcie tzw. zlodowacenia południowopolskiego dotarł aż po Bramę Morawską, oddzielającą Beskidy od Sudetów, a położoną nieopodal Wisły.
Działo się to setki tysięcy lat temu, zaś wspomniany, nasuwający się od północy lodowiec, uformował w znacznej mierze powierzchnię Polski, tworząc moreny z przemielonych fragmentów Gór Skandynawskich, niesionych z okolic Vemdalen.
Czas owej mrożącej aktywności określić można (stosując zaproponowaną w tym blogu parę lat temu, “przełomową” klasyfikację), mianem pierwszego ze “skandynawskich falowań“, jedynego skądinąd niezwiązanego z poczynaniami gatunku homo sapiens.
Wymądrzywszy się odrobinę na początku wpisu, spróbuję dalszy ciąg ograniczyć do zdjęć i szkiców z obu stron Bałtyku, sumujących znikającą właśnie w otchłani przeszłości zimę 22/23.


Urządzenie miejsc takich jak Vemdalen nie powala wprawdzie formą architektoniczną, ale ich skala i funkcjonalność czynią je wysoce przyjaznymi i w każdym calu praktycznymi dla niedługiego pobytu.
Podobnie miłych enklaw nie brak wszakże również w licznych górskich miejscowościach w Polsce (której nazwa – według opinii części obserwatorów – może być w niedługim czasie zmieniona na “Orlenię”, jeśli sprawy w kraju w dalszym ciągu będą kierunkowały się tak, jak w kilku ostatnich latach).
Weźmy wzmiankowaną już wcześniej Wisłę – dopóki stoi się tyłem do koszmarnej, gigantycznej, zasłaniającej kawał Beskidu bryły hotelu “Gołębiewski”, to wrażenia wizualne są całkiem przyjemne.

Rejon Wisły (i w ogóle Śląska Cieszyńskiego) miał w dwudziestoleciu międzywojennym swoją wagę polityczną w obliczu polsko – czeskich niesnasek terytorialnych, stąd starania ówczesnych władz RP o lokowanie tam odpowiednio prestiżowych obiektów.
Przodowała naturalnie wśród nich funkcjonująca do dziś rezydencja Prezydenta RP, zbudowana na początku lat trzydziestych XX wieku w czystym stylu kanciastego modernizmu, lecz jeszcze przed wojną obdarzona dyskusyjnymi (choć bardziej praktycznymi w górskim klimacie) spadzistymi dachami.

Znalezione w internetowej domenie publicznej dawne zdjęcia w uroczy sposób dokumentują młodość stuletnich już prawie dzisiaj, lecz krzepko się trzymających i ciągle wielce użytecznych budowli.
Dom Zdrojowy, zamykający reprezentacyjny plac miasteczka, pełni dziś inne funkcje, natomiast nawet w czasie okupacji z powodzeniem funkcjonował jako Kurhaus Weichsel.
Kolejnym pomnikiem modernizmu w okolicy jest sanatorium dziecięce, zbudowane w latach trzydziestych według projektu Jadwigi Dobrzyńskiej – pierwszej w Polsce kobiety, która ukończyła studia architektoniczne i uzyskała uprawnienia projektowe.

Nie sposób ominąć wiaduktu kolejowego (na zmodernizowanej ostatnio, po długich i ciężkich cierpieniach, linii), który jest jednym z najbardziej fotogenicznych reliktów międzywojennego boomu inwestycyjnego między Gdynią a Wisłą.

Ciekawostką dnia dzisiejszego w Wiśle jest dość mało znane, lecz ze wszech miar godne polecenia, leżące trochę na uboczu, Muzeum Magicznego Realizmu.
Umiejscowione w willi zbudowanej na przełomie stuleci (XIX i XX, naturalnie) przez wyjątkowego luminarza wszech sztuk i nauk tamtego czasu, Juliana Ochorowicza, prezentuje pokaźną galerię dzieł artystów “odlotowych” zarówno dawniejszych (m.in. Salvatora Dali), jak i współczesnych.

Śniegu ostatniej zimy w Beskidach nie brakowało, zwłaszcza na starannie utrzymywanych trasach biegowych i zjazdowych. Kto wolał pobiegać – wybierał widoczne niżej szlaki Przełęczy Kubalonka, zaś zwolennicy formuły wyciąg – stok mogli na przykład:
dotarłszy już ze Szwecji szusować na Soszowie (szlifując przy okazji płynną wymowę tej frazy).

Jeśli ktoś z Państwa dotarł do tego miejsca, to mogę mieć nadzieję, że zagląda tego bloga nie od dzisiaj, a w dodatku ma jakieś oczekiwania na przyszłość.
Wpis, który za chwilę skończycie przeglądać, jest dziewięćdziesiątym ósmym od chwili, kiedy przyszło mi do głowy zacząć tę ilustrowaną pisaninę, a chwila ta miała miejsce siedem lat temu.
Jak zapewne zauważyliście, zwolniłem ostatnio tempo publikacji wpisów;
po prostu odwlekam moment zredagowania wpisu setnego, który w połączeniu z sugerującym zmiany, upływającym właśnie siedmioleciem, powinien obligować do zaproponowania czegoś odświeżonego.
Nie mam pewności, na ile to obligo zadziała, ale obiecuję nie poddać się bez walki.
Odebrawszy to zapewnienie, zechcijcie proszę zajrzeć na blogową podstronę : PRZESTRZEŃ – CZAS I PRZESTRZEŃ (beszczynski.pl), gdzie wymienione są wszystkie nazwy geograficzne, które w ostatnich siedmiu latach zaistniały w blogu, jak też limeryki powstałe z inspiracji tymi nazwami.
Zaznaczyć należy, że inspiracja zadziałała na razie jedynie w stosunku do niewielkiej części spośród nazw, a w dodatku zamieszczone zostały tylko takie limeryki, których lektura nie uraziłaby odczuć bardzo młodej, lub wyjątkowo uwrażliwionej obyczajowo, części Rzeszy Czytelniczej.

Na koniec – obraz ciekawego kościółka (jednego z reliktów cichych, choć ciągle trwających, zmagań katolicyzmu z tradycyjnie obecnymi w rejonie Śląska Cieszyńskiego odłamami chrześcijaństwa reformowanego). I tyle tematyki religijno – kościelnej w bieżącym odcinku.

Jeszcze tylko serdeczne podziękowania dla Tych z Państwa, którzy zechcieli życzliwie odnieść się do apelu, zamieszczonego m.in. w poprzednim wpisie tego blogu. Wpłaty otrzymane przez Lions Club Gdańsk – 1 pozwoliły na skompletowanie i wyekspediowanie kolejnych 200 apteczek taktycznych dla ukraińskich wojsk obrony terytorialnej.

Wojna i pokój


To nie jest normalny wpis w tym blogu, tak jak poprzednie – mniej lub bardziej udatnie relacjonujący nasze wrażenia z poruszania się w różnych kierunkach róży wiatrów po to, aby zaspokoić własną ciekawość świata, a także pomniejszyć własne braki w wiedzy historycznej, sugerując to samo Czytelnikom.
To nie jest zatem normalny wpis, bo stoi za nim konstatacja, że wszystkie bodaj wcześniejsze wpisy wiązały relacje z odwiedzanych miejsc ze wzmiankami o ich przeszłości która, niestety, nader często obfitowała w wojenne zmagania.
Kolejna konstatacja, bardzo oczywista: żeby dotrzeć do miejsc, w których niegdyś toczyły się wojny i próbować te miejsca opisać oraz pokazać, potrzebny jest pokój.
Pokój został zaś ostatnio w brutalny sposób zakłócony przez tych, dla których Tołstojowska epopeja “Wojna i Pokój” stała się kompasem w rejsie “russkowo korabla” ku reaktywacji moskiewskiego imperium.

Ten wpis odbiega od blisko setki wcześniejszych jeszcze z innego powodu.
Po raz pierwszy mianowicie pozwalam sobie zasugerować Czytelnikom wsparcie konkretnego przedsięwzięcia niosącego pomoc tym, których agresja zmusiła do czynnego udziału w wojnie.

Lions Club Gdańsk – 1 (Organizacja Pożytku Publicznego) podjął, obok licznych działań na rzecz Ukraińców przebywających czasowo w naszym regionie, także akcję przygotowywania i przekazywania specjalistycznych apteczek dla żołnierzy ukraińskiej obrony terytorialnej.
Skład apteczek, który zaprojektowali doświadczeni lekarze przy konsultacji z ratownikami medycznymi polskich wojsk specjalnych, został bardzo pozytywnie oceniony przez odbiorców (dotychczas wysłano zaufanym kanałem blisko 500 sztuk).
Zakup poszczególnych medykamentów, a następnie kompletowanie zestawów przez członków Klubu i ich rodziny, pozwala na znaczną oszczędność kosztów (ok. 250 zł/szt.) w porównaniu z zakupem gotowych apteczek (ok. 400 zł/szt).
Klub kontynuuje tę akcję, zatem jeśli zechcieliby Państwo ją wspomóc, to każda kwota przekazana na konto:
“Stowarzyszenie Lions Club Gdańsk – 1”
nr 21 1160 2202 0000 0000 5069 0589 (tytułem: “apteczki”),
będzie zagospodarowana z najwyższą starannością na wspomniany cel.


Kończy się ponury rok 2022, w którym lekko zaczęła odpuszczać trzymająca przez z górą dwa lata ludzkość za gardło pandemia po to, by jej miejsce zajęła wojna.
To, że udało nam się w tym czasie odwiedzić kilka ciekawych miejsc i podzielić się wrażeniami z Czytelnikami blogu, należy uznać za szczęśliwe zrządzenie losu.
Ubyło w odchodzącym roku z grona Czytelników
kilkoro, przychylnie odnoszących się do naszych “reporterskich” poczynań.
Jacek, Inka, Leszek, Danka, Rysiek, Szczęsny – Ich mailowe adresy pozostawiłem na liście wysyłkowej, bo zasięg Internetu ciągle się powiększa, więc może….

Turecki Serial odc.4 – Między Robertami

Rok 1976. Pierwsza wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Gadochaaa!!!
Liczba ludności Polski zbliża się do 40 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 40 mln.

Rok 2022. Druga wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Lewandowskiii!!!
Liczba ludności Polski spada do 37,5 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 85 mln.

Starsi Czytelnicy zapewne wiedzą, młodszym zaś wspomnę, że Robert Gadocha był fantastycznym skrzydłowym polskiej reprezentacji piłkarskiej z czasów jej największej świetności w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Znanym w świecie, a w kraju na tyle popularnym, że często oczekujący potomstwa rodzice rozważali nadanie chłopcu imienia Robert, a dziewczynce – Gadocha (były to czasy, gdy płeć dziecka ujawniała się dopiero po porodzie).
Roberta Lewandowskiego przedstawiać nie trzeba – jest fantastycznym środkowym napastnikiem w czasach marności polskiej reprezentacji (szkoda, że minął się o pół wieku z Gadochą, może wspólnie więcej zdziałaliby w Katarze).

O ile mundial w emiracie nad Zatoką Perską pozostawił nam, kibicom reprezentacji Lechistanu, duży niedosyt (częściowo tylko złagodzony wspaniałym finałem mistrzostw), o tyle przedsięwzięta nieco wcześniej, w coraz bardziej niezawodnym towarzystwie M. i J., wycieczka do Turcji – zadowoliła w wysokim stopniu nasze podróżnicze upodobania, będąc też okazją do wspomnienia dawnych przewag Polaków na piłkarskich arenach.
Poniżej garść ilustrowanych wrażeń z wędrówki, miejscami nawiązujących do tytułowej klamry czasowej “między Robertami”.


W poprzednich odcinkach “Tureckiego serialu” staraliśmy się podzielić wrażeniami, odrobinę je systematyzując i uzupełniając fragmentami “doczytanej” wiedzy, co mogło bywać chwilami uciążliwe dla Czytelników, ale ciekawe, mam nadzieję.
Wspomnieliśmy tam choćby znakomitego, działającego na przełomie piętnastego i szesnastego wieku kartografa tureckiego Piri Reisa, którego mapy zainspirowały Żonnę co do stylistyki graficznej przedstawienia trasy naszego wojażu.
Z uwagi na limitowany czas, zdecydowaliśmy się na objazd Morza Marmara (zgodnie ze wspomnianą stylistyką przedstawionego w kolorze pomarańczowo – brązowym), zbaczając nieco na południe, aby dotrzeć do najdalej wysuniętego na zachód punktu Azji – przylądka Baba.
Na przylądku króluje stojąca w centrum rybackiej wioski Babakale, niewielka turecka forteca. Dziwne, ale zamiast wielkiej flagi z półksiężycem, dominuje nad nią jedynie skromniutka morska latarnia (może z uwagi na przepisy nawigacyjne).

Jeszcze parę obrazków z Babakale i pobliskich wiosek oraz miasteczek, w których króluje ryneczkowy handelek (głównie w damskim wydaniu).

Udzielnymi władztwami są herbaciano – kawowo – nargilowe skromne kafejki, funkcjonujące wyłącznie w obsadzie męskiej, zdecydowanie niechętnej fotograficznym zapędom niewiernych (z podanego powodu zdjęć brak).
Stali rezydenci tych przybytków odrywają się od swych szklaneczek i fajek tylko pięć razy dziennie, gdy muezin z pobliskiego meczetu wezwie ich śpiewnym “Allahu Akbar” do spełnienia modlitewnej powinności. Taką mają pracę.
Wydaje się natomiast, że nic przeciwko uwiecznianiu ich wizerunku nie mają wszechobecne w tureckim krajobrazie koty.

Pewnie niedługo już uchowają się przed ekspansją przemysłu turystycznego urokliwe senne uliczki, z posesjami zawiązywanymi na wstążkę pod nieobecność domowników, w takich czarownych wioskach jak leżące na azjatyckim finis terrae Babakale.
Gdyby nie zaparkowane tu i ówdzie wytwory przemysłu motoryzacyjnego, mogłoby się zdawać, że czas zatrzymał się tu na dacie budowy miejscowego meczeciku, uwidocznionej na informacyjnej tabliczce zarówno w formacie kalendarza muzułmańskiego (1140), jak i gregoriańskiego (1725).

Trafiliśmy też do leżącej w pobliżu Bursy wioski Cumalikizik, pamiętającej czasy krzepnięcia dynastii osmańskiej (trochę o tym było w poprzednim wpisie), a dla swojej niezwykłej, dobrze zachowanej urody – przyciągającej turystów (wydaje się, że głównie tureckich; zresztą podczas naszej wycieczki bardzo rzadko spotykaliśmy turystów nietureckich – z wyjątkiem Stambułu i Troi, gdzie się od nich roi).

Nasz serial pozostawiałby zapewne niedosyt, gdyby w którymkolwiek jego odcinku zabrakło choćby drobnej wzmianki o Izniku – Nicei , uroczym małym mieście o wielkiej historii.
Wzmianka niniejsza wiąże się z przywołanym powyżej kalendarzem gregoriańskim, którego wprowadzenie w XVI wieku było motywowane głównie chęcią skorygowania błędów w systemie wyznaczania terminów Świąt Wielkanocnych, ustalonym na Soborze Nicejskim w oparciu o kalendarz juliański.
I jeszcze – Iznik słynie z przepięknej ceramiki (na zdjęciu – podział pracy w warsztacie przy jej zdobieniu), oraz starotureckich łaźni grzanych drewnem (tu na zdjęciu akurat wielce zabytkowy Murat Hamami, oraz paliwo do robienia pary).

Rozpalające wyobraźnię, wyjątkowe dla antycznej historii miejsca położone tam, gdzie Morze Egejskie zmierza do spotkania z Cieśniną Dardanele (Assos, Apollo Smitheion, Aleksandria Troas, Troja), przywołaliśmy już w poprzednich odcinkach Tureckiego Serialu, a zwłaszcza tym nazwanym “Panteony”.
Możemy zatem z czystym sumieniem przemieścić się nad wspomnianą cieśninę, zwaną przez starożytnych Greków Hellespontem, by zatrzymać się w Canakkale.
Zatrzymać się nie byle gdzie, bo w niewielkim Hotel des Etrangers w którym, jak okazało się na miejscu, bazował Heinrich Schliemann poszukując, a potem eksplorując pozostałości Troi (więcej o tym – także w odcinku “Panteony”).

Canakkale okazało się być całkiem rozrywkowym miastem, pełnym ulicznych smakołyków, młodzieży, muzyki, spacerujących tłumów, i restauracji proponujących najróżniejsze odcienie świetnej tureckiej kuchni.
Nie potrafię niestety, wobec swoich braków językowych, przetłumaczyć treści widocznego obok szyldu.

Znacznie większym talentem językowym wykazał się natomiast kelner w jakiejś tureckiej knajpce, który powziąwszy informację o naszej narodowości, wykrzyknął naturalnie: Robert Lewandowski!!!
Potem stwierdził, że miał już do czynienia z Polakami i zna trochę naszą mowę, a po dłuższej chwili wręczył nam z dumą sporządzony naprędce słownik bazowy. Uczcie się tureckiego!!!

Krótki rejs promem przez cieśninę Dardanele dał widok na osmańskie fortyfikacje, wzniesione po obu jej stronach dla kontroli morskiego ruchu, natomiast nie dał odpowiedzi na nurtujące nas pytanie: skąd wziął się “osioł dardanelski”?

Przepływając cieśninę wróciliśmy do Europy i znaleźliśmy się na półwyspie Gallipoli.
Nazwa kojarzy się przede wszystkim z jatką, którą urządzili tu sobie nawzajem we wczesnej fazie I Wojny Światowej (1915) sprzymierzeńcy z Ententy i ich przeciwnicy z Państw Centralnych.
Wielki desant wojsk angielskich, francuskich, ale przede wszystkim – australijskich i nowozelandzkich, mający na celu opanowanie cieśnin Dardanele i Bosfor, oraz wybrzeży Morza Marmara (chodziło o udrożnienie szlaków transportowych do będącej w sojuszu z zachodnimi aliantami Rosji), został po kilku miesiącach niezwykle krwawych walk odparty przez Turków, wspomaganych kadrą niemiecką.
Półwysep Gallipoli to dziś wielki cmentarz ponad 400 tysięcy poległych po obu stronach idiotycznych zmagań (tak jak idiotyczne są wszelkie wojenne zmagania).

W historii grubą czcionką zapisały się dwa nazwiska związane z tym koszmarem:
Mustafa Kemal (znany światu jako Ataturk) – dowódca wojsk tureckich i autor ich pyrrusowego zwycięstwa, które to zasługi wkrótce przekuł w rolę odnowiciela i reformatora państwa po upadku dynastii Osmanów.
Winston Churchill – I Lord Admiralicji Brytyjskiej, autor planu desantu na Gallipoli i pośrednio – klęski z nim związanej, co kosztowało go wycofanie z polityki na ponad 20 lat. Po tym czasie, jak wiadomo, wrócił, by stać się jednym ze zwycięzców II WŚ.
Czterysta tysięcy nazwisk innych uczestników dramatu widnieje tylko na tabliczkach cmentarnych, rozsianych obficie po półwyspie Gallipoli.

Oddany do użytku kilka miesięcy przed naszym pobytem w tych okolicach, najdłuższy na świecie wiszący most, noszący dla upamiętnienia wyżej przywołanych wydarzeń nazwę “Canakkale 1915” (tak Turcy określają bitwę na Gallipoli), może być
dobrym pretekstem do posnucia rozważań o tytułowym czasie “między Robertami”.
Zacznijmy więc od spraw widocznych na pierwszy rzut oka, czyli infrastruktury.
Tu notowany przez nas od 1976 roku postęp jest gigantyczny; obawialiśmy się jazdy slalomem między oślimi zaprzęgami, a spotkały nas setki kilometrów autostrad i doskonałych dróg niższej kategorii, a także mostowe połączenia w poprzek wodnych przeszkód, jak to nad Cieśniną Dardanele (widoczne powyżej), czy te nad Cieśniną Bosfor (pod którą skądinąd przebito też imponujący tunel drogowo – kolejowy).
Jest również turecki CPK (z tym, że zrealizowany), czyli ogromne nowe lotnisko pod Stambułem, którego z różnych przyczyn nie udało się jednak sfotografować.

Jedyne chyba zdjęcie stambulskiej ulicy z czasów Roberta Gadochy, jakie znalazłem w swoich starociach (oszczędzało się wtedy każdą klatkę filmu), przedstawia głównie hałdy śmieci.
Następnych kilka ujęć, zrobionych niedawno (w czasach późnego Lewandowskiego), przedstawia działające w dużej sile służby oczyszczania Stambułu i widoczne
efekty ich działania.
Ocenia się, że wielkie zasługi dla naprawdę sprawnego funkcjonowania metropolii ma obecny burmistrz, który w najbliższych wyborach prezydenckich mógłby zagrozić Erdoganowi.

Tenże uruchomił więc ostatnio “niezależny” sąd, który skazał Ekrema Imamoglu pod błahym pretekstem na błahy wyrok, uniemożliwiający mu wszakże start w wyborach.
Modus operandi pilnie studiowany w różnych stolicach europejskich.

Znowu się trochę zagalopowałem; powiedziałby kto, że nawet śmieci kojarzą mi się z polityką. Postaram się zatem, aby kolejne fotografie były wolne od podtekstów.
Przespacerujmy się zatem jeszcze chwilę po Stambule, bez specjalnego scenariusza (chyba z naddatkiem już starczy tego po lekturze poprzednich odcinków Serialu).
Jak wspomniałem wcześniej, staraliśmy się unikać tłumów (widocznych na niektórych zdjęciach), w zamian za co nas postanowiło unikać słońce (utrudniając zrobienie przyzwoitych – również w sensie jakości – zdjęć).

Jeszcze kilka widoków z europejskiego brzegu Morza Marmara, z regionu Tracji.
Są to ziemie od tysiącleci znane z wybornej winorośli i produktów z niej wytwarzanych – cała ta branża podnosi się po zapaści, spowodowanej wymianą ludności w latach dwudziestych XX wieku (zasiedziały etnos grecki został wymieniony na Turków, niemile widzianych w Grecji po wojnie miedzy oboma państwami). Obecnie robi się tam całkiem dobre wina, oraz wyborną raki – anyżówkę bazującą na winnym destylacie.

Na koniec naszego objazdu zaś dwa wyobrażenia – a jakże – Ataturka.
Jedno patetyczne, w otoczeniu towarzyszy walki i pracy, stojące na placu Taksim w Stambule.
Drugie – z miasteczka Sarkoy w Tracji – bardziej “ludzkie”, a przede wszystkim oświetlone odrobiną słońca, która nam się wyjątkowo przydarzyła.

Turecki serial odc.3 – Półksiężyce

Zgodnie z zapowiedzią spotykamy się znów przy wzniesionych w początkach
V wieku na polecenie cesarza Teodozjusza II murach, noszących jego imię i broniących dostępu do Konstantynopola od strony zachodniej, lądowej.
Potężne konstrukcje nie dały się sforsować przez dobre tysiąc lat, aż do maja 1453 r.
Od tego czasu powiewają nad nimi flagi tureckie zdobne tytułowymi półksiężycami, a na dalszym planie powyrastały strzeliste minarety.
Zdobycie Konstantynopola w 1453 roku uważane jest za cezurę wyznaczającą nie tylko definitywny upadek Cesarstwa Bizantyńskiego, ale także – koniec średniowiecza, jako epoki historycznej.

Powyższe zdjęcia zrobiłem wewnątrz wybudowanej niedawno, w połowie długości murów Teodozjusza, okazałej rotundy mieszczącej ekspozycję “Panorama 1453”. Trochę obawialiśmy się “narodowego kiczu”, często spotykanego w tego rodzaju gigantycznych ilustracjach “ku chwale”, ale było całkiem nieźle.

Pisząc “nieźle” mam na myśli efektowną formę plastyczną ekspozycji.
Opisy zaś są najpewniej zgodne z podstawą programową tureckiego resortu oświaty. Poniżej wersja angielska jednej z tablic, uzasadniającej konieczność zdobycia Konstantynopola (bez wymienienia tej nazwy).
Obok niej – info toaletowe, zredagowane w podobnej klasy angielszczyźnie.

“Panorama 1453” to jedno z niezliczonych wyobrażeń bitwy o Konstantynopol.
Dla nas o tyle ciekawe, że przedstawione w optyce zwycięzców, a nie przegranych, do czego byliśmy zwyczajni w europejskiej narracji o islamskim naporze i chrześcijańskim odporze.
Taktyczne rozwiązania młodego, żądnego sławy i władzy sułtana Mehmeda II, budzą uznanie wśród speców od metodologii wzajemnego masakrowania się grup ludzkich, w imię tego czy owego.
W przypadku ataku na niezdobywalny – wydawałoby się – Konstantynopol, Mehmed wdrożył co najmniej dwa błyskotliwe pomysły.

Jednym z nich było sięgnięcie po raczkującą wówczas, ale szybko rozwijającą swe niszczące właściwości artylerię i zatrudnienie węgierskiego speca nazwiskiem (nomen omen) Orban do skonstruowania i wykorzystania dla kruszenia murów gigantycznego działa, nazwanego przekornie “bazyliką”.

To ono poczyniło pierwsze wyłomy w teodozjańskich murach, zanim nie rozpadło się wskutek niedociągnięć projektowych, często spotykanych w innowacjach.
Nic dziwnego zresztą, że się rozpadło bo, jak stwierdziliśmy ostukując armatę wyeksponowaną przed budynkiem “Panoramy 1453”, była ona …styropianowa.

Drugi pomysł Mehmeta polegał na przeciągnięciu lądem sporej części tureckiej floty z cieśniny Bosfor do zatoki Złoty Róg, odgrodzonej przez Bizantyńczyków potężnym łańcuchem (jak pamiętamy z poprzedniego odcinka – sforsowanie łańcucha udało się tylko raz, w 1204 roku, podczas ataku świątobliwych krzyżowców na chrześcijańską metropolię).

Mehmed II, noszący nieprzypadkowo przydomek “Zdobywca”, każąc okręty przetransportować przez wzgórza Galaty (konstantynopolitańskiej dzielnicy oddzielonej od centrum metropolii zatoką Złoty Róg) udowodnił, że dla osiągnięcia historycznych celów nie jest konieczne budowanie przekopów.
Młody sułtan przewidział być może, że budowane wielkim nakładem środków i czasu przekopy mogą dzielić, zamiast łączyć.
Zwycięstwo Mehmeta było zwieńczeniem kilkusetletniego procesu naporu ludów turkijskich na Bliski Wschód i Europę.

Procesu naporu ludów turkijskich w europejskim kierunku nie będę nawet w największym skrócie próbował opisać.
Mnogość wydarzeń z tym związanych (na ogół zresztą w dość swobodny sposób relacjonowanych w rozmaitych źródłach) jest tak wielka, że trzeba starać się o skupienie na najważniejszych z nich, aby chwytać istotę procesów historycznych.
Wspomnę zatem jedynie, że te wywodzące się z Azji środkowej plemiona przemieszczały się, zgodnie z modą naówczas panującą, na zachód, z intencją lokowania się w bogatszych – w intersującym nas przypadku – bizantyńskich, rejonach Azji Mniejszej (Anatolii), a potem – Europy.
Rożne wykształcające się spośród nich, większe lub mniejsze imperia, mościły swoje siedziby w najdogodniejszych okolicach, starając się wyprzeć stamtąd wcześniejszych suwerenów, co od zawsze było rutyną wędrówek ludów.

Przez przeszło dwieście lat (od 1078 roku) pierwsze skrzypce w Anatolii grał Sułtanat Rumu, utworzony przez Turków Seldżuckich i w ciągu swojej niedługiej historii na przemian zmagający się lub współdziałający z: Bizancjum, Persami, Arabami, Frankami (krzyżowcami), Mongołami, wreszcie – z licznymi turkijskimi pobratymcami.


Dodać należy, że w Sułtanacie nie pędzono ulubionego trunku żeglarzy, co mogłaby sugerować jego nazwa. Rum to były dla Turków i Arabów ziemie rzymskie, czyli w ich pojęciu – cała Europa plus bizantyńskie posiadłości w Anatolii.
Przez kilkanaście lat stolicą państwa była znana nam z poprzednich odcinków Nicea,
która jednak po pierwszej krucjacie wróciła do Bizancjum (1097), aby – jak pamiętamy – stać się ośrodkiem władzy Cesarstwa Nicejskiego po zawładnięciu Konstantynopolem przez krucjatę czwartą (1204).
Poniżej kilka obrazków z Izniku – Nicei, obecnie niedużego, sympatycznego prowincjonalnego miasteczka. Zwróćcie proszę uwagę na mnogość półksiężyców.


Podczas gdy w bizantyńskiej “protezie”, jaką było Cesarstwo Nicejskie, rozmyślano o sposobach pozbycia się z Konstantynopola niechcianych gości spod znaku papieskiego krzyża, w niedalekiej okolicy uaktywnił się kolejny turecki klan – Sogut, z którego wypączkowała dynastia Osmanów.
Dynastia ta, jak zasiadła na tronie Imperium Ottomańskiego (Osmańskiego) pod koniec XIII wieku, tak nie dała się z niego strącić aż do 1922 roku, kiedy nastąpił jej kres na fali upadków imperialnych monarchii przegranych w I Wojnie Światowej (również m.in. Habsburgowie, Hohenzollernowie), lub w efekcie rewolucji (Romanowowie).
Niewiele brakowało, by upadek Osmanów doprowadził też do upadku państwa tureckiego, na co wielką ochotę mieli odwieczni jego wrogowie (i ofiary), z Grekami i Ormianami na czele.
Objawił się wszakże wówczas “zbawca narodu” – Mustafa Kemal – Ataturk, który uznał laicyzację państwa i jego ukierunkowanie na zbliżenie z cywilizacją zachodnią za właściwą drogę odbudowy i modernizacji kraju (niestety, nie każdy “zbawca” uważa taki kierunek za właściwy; czasem wygrywa orientacja wschodnia i klerykalna).
Oceniany z perspektywy stu lat wybór dokonany przez Ataturka okazał się niewątpliwie słusznym (aczkolwiek nie pozbawionym wybojów), jednak przez aktualnego prezydenta kraju – aktywnie kontestowanym.
Owa kontestacja skutkuje w widoczny sposób wzrostem skali budownictwa meczetowego, a także zamiany funkcji muzealnej zabytkowych obiektów na funkcję sakralną (choćby stambulskie Hagia Sophia czy Chora), oraz – bardzo wysoką inflacją.
Mnożą się nie tylko minarety, ale też potężne maszty z półksiężycowymi flagami – alternatywna, narodowa wersja energetyki wiatrowej.

Stolicą państwa Osmanów była (zanim zdobyli oni Konstantynopol i przemianowali go na Stambuł) – Bursa, starożytne greckie miasto, leżące nieopodal kilkakrotnie wzmiankowanej tu Nicei.
/Dla ścisłości trzeba dodać, że na okres 40 lat po Bursie, a przed Stambułem na funkcję tureckiej stolicy załapał się leżący po europejskiej stronie Adrianopol – Edirne./
Dziś Bursa obfituje we wspaniałe zabytki islamskiej architektury jak też przemiłe hoteliki, ulokowane w tradycyjnej zabudowie. Oferuje także najlepsze bodaj w Turcji przysmaki tamtejszej kuchni, z kebabem najróżniejszych odmian na czele.

Warto wspomnieć o kilku postaciach historycznych, z których Turcy są szczególnie dumni.
Sułtan Mehmed II – zdobywca Konstantynopola, czy młodszy odeń o 450 lat Mustafa Kemal – Ataturk (ojciec Turków, jak sam kazał się nazywać, założyciel Republiki Tureckiej po upadku Imperium Osmańskiego) mignęli już w powyższych akapitach i zapewne spotkamy się z nimi jeszcze.
Sułtan Sulejman Wspaniały, który doprowadził swoje imperium do szczytu potęgi.
Tę znaczącą w dziejach postać przywołujemy tu jednak dla dwóch ważnych zasług:


– bycia bohaterem tureckiego serialu telewizyjnego, w którym ponoć obszernie opowiedziano sułtańską historię (wiem o tym z relacji zagorzałych widzów), a którego wieloletnia emisja zainspirowała tytuł bieżącej serii wpisów w tym blogu.

– docenienia architektoniczno -inżynierskiego geniuszu Mimara Sinana i uczynienia zeń nadwornego budowniczego, służącego w swym długim życiu także kolejnym sułtanom.
Dzieła tego twórcy w liczbie około czterech setek rozrzucone są we wszystkich zakątkach dawnego imperium Sulejmana, budząc podziw swoją formą i rozwiązaniami technicznymi.

Panorama Stambułu swój kształt w dużej mierze zawdzięcza dziełom Sinana.

Osobistością dość wyjątkową w panteonie tureckiej dumy jest Piri Reis.
Sławę zawdzięcza on swoim osiągnięciom jako kartografa, twórcy jednych z najdokładniejszych map morskich swojej epoki, czyli epoki wielkich odkryć geograficznych.
Głównym zawodem Piri Reisa było korsarstwo, uprawiane w służbie sułtanów, z początku u boku jego sławnego wuja Kemala Reisa (który swą flotę uczynił śródziemnomorską potęgą), a z czasem – samodzielnie, w randze admirała.

Mapy Piri Reisa są precyzyjną kompilacją najlepszych osiągnięć kartograficznych z różnych stron świata, powstałych na przełomie wieków piętnastego i szesnastego, ale sięgają też do źródeł wcześniejszych, czasem niosących informacje z pogranicza legendy.
I tak na mapie obrazującej znany wówczas zarys wybrzeży Atlantyku dostrzec można…mityczny epizod z podróży św. Brendana, znanego nam z relacji irlandzkich sprzed kilku miesięcy (u góry, odwrócony rysunek ilustrujący scenę rozpalania ogniska na grzbiecie wieloryba).

Zakończmy ten fragment tureckiej relacji widokiem chłopca, dzierżącego – a jakże – chorągiewkę z półksiężycem. Chłopaczyna wymachiwał nią, entuzjastycznie reagując na pokaz tańca “wirujących derwiszy”, od stuleci wprawiającego w modlitewny trans członków tego muzułmańskiego zakonu.

Turecki serial odc.2 – Krzyże

Powodowany zrozumieniem dla ograniczonych zasobów czasowych Czytelników, a także Ich ograniczonej cierpliwości staram się, aby relacje w tym blogu były możliwie jak najtreściwsze i niosące istotne informacje.
Nie mnie oceniać, w jakim stopniu się to udaje, zapewniam jednak, że zamysł nieprzynudzania bywa czasem niezwykle trudny do realizacji.
Dzieje się tak, gdy próbujemy przekazać wrażenia z miejsc, gdzie Historia postanowiła toczyć się wyjątkowo szybko i intensywnie, a w dodatku od zawsze.
Te miejsca to Pępki Świata (uznajemy, że Świat może mieć więcej niż jeden Pępek), zaś Bizancjum/Konstantynopol/Stambuł bez wątpienia się do nich zalicza.

Na fotografii widać Guldporten, konstantynopolitańską “Złotą Bramę“, znacznie ładniej skądinąd odwzorowaną na akwarelce, kończącej poprzedni wpis.
Przez bramę wychodziła z miasta Via Egnatia (jej śladem biegnie teraz ulica obok widocznych w oddali dwóch wieżowców).

Przypomnijmy, że ta imponująca magistrala drogowa (wprawdzie o niespełna trzymetrowej zaledwie, lecz wystarczającej podówczas, szerokości) powstała, gdy Rzymianie zabrali się w II wieku p.n.e. za podbój bogatych greckich terytoriów. Łączyła zaś Rzym z greckim miastem Byzantion, położonym w strategicznym miejscu nad Bosforem.

Tę mapkę Imperium Romanum z czasu jego największej ekspansji, podobnie jak widniejącą powyżej mapkę przebiegu Via Egnatia (obie skopiowane z Wikipedii), pokazuję tu nie po raz pierwszy, bo dają one pojęcie o ogromie polityczno – militarno – gospodarczo – cywilizacyjnego przedsięwzięcia, jakim było Cesarstwo Rzymskie.

Liczba ludności Cesarstwa w II wieku n.e. sięgała blisko 100 milionów (była to znacząca część ówczesnej światowej populacji), a długość granic przeszło 10000 km.
Panowanie nad tak wielkim obszarem, przy naturalnym oporze podbitych społeczeństw i równie naturalnym naporze społeczeństw sąsiadujących, było na tyle kłopotliwe, że na przełomie III i IV wieku cesarz Dioklecjan ustanowił drugie, obok Rzymu, centrum władzy (Nikomedia w Azji Mniejszej), oraz zawiły system wielowładztwa (tetrarchia).
Tenże Dioklecjan był skądinąd ostatnim spośród rzymskich cesarzy gnębicielem chrześcijan, których liczba i aktywność w imperium niebywale wzrosła od czasu wcześniejszych o ponad 200 lat poczynań misyjnych św. Pawła, wspomnianych tu przed miesiącem.

Konstantyn Wielki przez kilkanaście lat pracował w pocie czoła nad przekształceniem wymyślonego przez poprzednika (Dioklecjana) systemu wielowładztwa, w swoje własne jedynowładztwo. Dopiął tego w 325 roku metodami, których subtelność od zawsze charakteryzowała politykę (i nic się od wówczas w tym względzie nie zmieniło).

Znalazł jednak przy tym czas i wolę na podjęcie co najmniej dwóch epokowych decyzji: usankcjonowania chrześcijaństwa jako legalnej religii w Cesarstwie (edykt mediolański), oraz przeniesienia stolicy wschodniej części imperium z Nikomedii do miasta Byzantion , co sfinalizowano z pompą w roku 330, kiedy to cesarz w swej łaskawej skromności nadał mu nazwę Konstantynopol.
Bizancjum (Byzantion) stało się od tego czasu określeniem Cesarstwa Wschodniorzymskiego, a z chwilą ostatecznego upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego w 476 roku przejęło wszelkie atrybuty Imperium Romanum.

Konstantynopol – makieta (źródło :Wikimedia Commons)

Dwa sposoby odwzorowania pozwalają na dobry ogląd kształtu miasta, które przez kilkadziesiąt lat rozrosło się od niewielkiej faktorii handlowej do formatu światowej metropolii, naturalnie na miarę czasów.

mapa autorstwa: Cplakidas – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4988495

Położenie Konstantynopola jest wyjątkowe, zarówno w wymiarze lokalnym jak i globalnym.
O wymiarze globalnym już wspominaliśmy; miasto stanowiło i ciągle stanowi, zależnie od okoliczności – pomost lub rygiel na lądowych i morskich szlakach pomiędzy Azją i Europą, pomiędzy Morzem Śródziemnym i Morzem Czarnym.
Wymiar lokalny – to znakomite warunki do obrony miasta, na większej części swoich granic oblanego wodami Morza Marmara (Propontyda), oraz jego zatoki zwanej Złotym Rogiem. Wzmocnienie murami granic wodnych, ale przede wszystkim ufortyfikowanie zachodniej granicy lądowej, pozwoliło mieszkańcom metropolii pokazywać środkowy palec najróżniejszym najeźdźcom przez długie wieki.
Na planie widać dwie główne linie murów lądowych, wzniesione w interesujących nas czasach: te z lat dwudziestych IV wieku (“Konstantyńskie”), oraz znacznie potężniejsze, o sto lat późniejsze “Teodozjańskie” (zbudowane za Teodozjusza II) – odsunięte dwa kilometry na zachód, dla zwiększenia przestrzeni rozrastającego się szybko miasta i lepszej jego obrony.

W tle murów teodozjańskich – dziesiątki statków na bosforańskiej redzie, zmierzających do ukraińskich portów po zboże, którego odbiór i możliwość przewozu w wojennych realiach 2022 roku próbuje negocjować Turcja.
To bardzo aktualna ilustracja nawiązująca do motywów, kierujących cesarzami w wyborze i umacnianiu Konstantynopola jako “Drugiego Rzymu”.

Dobrnęliśmy do momentu, w którym możemy zacząć eksploatację tematyki związanej z tym odcinkiem “Tureckiego serialu”, zatytułowanym: “Krzyże”.
I tutaj gładko przechodzimy od wątku murów obronnych i areału Konstantynopola, które związane są z imionami cesarzy Konstantyna i Teodozjusza (obu skądinąd zdobi w historii przydomek “Wielki”), oraz Teodozjusza II, do mających daleko większy wpływ na historię świata poczynań tych panów, tyczących się ekspansji chrześcijaństwa.

Konstantyn, jak wspomniałem wcześniej, zalegalizował chrześcijaństwo w Cesarstwie Rzymskim. Zaangażował się w sprawę do tego stopnia, że w 325 roku zwołał w swojej podstołecznej rezydencji w Nicei sobór powszechny, którego ustalenia dały podstawę dla bazowej doktryny chrześcijaństwa, czyli wyznania wiary, ale także dla jednoznacznego określenia terminu obchodów Świąt Wielkanocnych, dzięki czemu od wieków wiadomo, kiedy należy zacząć malować jajka.
Letni pałac Konstantyna zniszczyło trzęsienie ziemi, zaś ruiny zniknęły pod wodami jeziora, nad którym leży Nicea (przemianowana przez Turków na Iznik).
Nie ma pewności, czy sobór odbył się właśnie w owym zatopionym pałacu, czy może raczej w nikejskiej bazylice Hagia Sophia, kilkakrotnie przebudowywanej, a obecnie służącej jako meczet.
Raczej jako pewnik przyjmuje się natomiast, że w tej bazylice obradował w 787 roku Sobór Nicejski II, będący jedną z odsłon zmagań z ikonoklazmem w Kościele Wschodnim, czyli kłótniami o oddawanie lub nie oddawanie czci świętym obrazkom.

Wielcy: Konstantyn, oraz władający Cesarstwem kilkadziesiąt lat po nim Teodozjusz, doprowadzili w ciągu IV wieku do legalizacji chrześcijaństwa, a potem do uczynienia go oficjalną religią w Imperium Romanum (Teodozjusz był ostatnim władcą obu jego części, wschodniej i zachodniej).
Można jedynie spekulować, w jakiej proporcji pozostawały w umysłach obu władców autentyczna wiara oraz rachuba polityczna, biorąca się z obserwacji atrakcyjności nowej religii dla mas społecznych.
Tego rodzaju spekulacje dotyczą większości władców i większości religii, z jakimi miała (i ma ciągle) do czynienia ludzkość w swojej historii.

Hagia Irene, czyli Bazylika św. Ireny, jest jednym z niewielu bizantyńskich obiektów sakralnych, do których po tureckiej konkwiście Konstantynopola nie dobudowano minaretów.

Bazylika św. Ireny była w Konstantynopolu najważniejszym kościołem, do czasu wybudowania w pobliżu sławnej Hagia Sophia, istnego cudu bizantyńskiej architektury i sztuki.
Ta ostatnia została jednak przerobiona na meczet, a fantastyczne freski – zręcznie zamaskowane. W Hagia Irene maskowanie za pomocą siatek ma zapobiegać skutkom aktywności wydalniczej gołębi, co jak widać po plamach – dobrze się udaje.



Rzadko udaje się dziś znaleźć krzyże na tureckich od przeszło pięciuset lat terenach dawnego Bizancjum. Na wspaniałych świątyniach zastąpiły je półksiężyce, chociaż sama forma architektoniczna bizantyńskich bazylik zyskała uznanie wyznawców Proroka; trzeba przyznać zresztą, że minarety całkiem dobrze się z nią komponują.

O półksiężycach i ich starciach z krzyżami będzie trochę w kolejnym odcinku, a na razie wspomnijmy o tym, jak to krzyż krzyżowi krzyżem bywał.

Średniowieczna ilustracja do manuskryptu opisującego zdobycie Konstantynopola przez krzyżowców w 1204 roku.

Krucjaty, czyli zwoływane pod znakiem krzyża wojenne wyprawy europejskiego rycerstwa przeciwko “niewiernym” występowały już w tym blogu niejednokrotnie.
Przypomnijmy, że ich historia zaczęła się na przełomie XI i XII wieku skutecznym wyparciem muzułmanów z Ziemi Świętej, co przerodziło się w trwające dziesiątki lat zmagania, angażujące wielkie pokłady żarliwej wiary przeplatanej żądzą podboju, rabunku, sławy i władzy.
Bizancjum było, z uwagi na terytorialną bliskość celu krucjat (a także na swoje porachunki z wyznawcami islamu, kąsającymi i po trochu odgryzającymi kawałki cesarstwa), naturalnym zapleczem logistycznym wypraw krzyżowych.
Lepiej czy gorzej układające się współdziałanie sił spod patronatu rzymskiego papiestwa, z tymi mającymi błogosławieństwo patriarchy Konstantynopola, miało miejsce mimo narastających kontrowersji między wschodnim i zachodnim odłamami chrześcijaństwa, których kulminacją była schizma 1054 roku .
Bieg spraw odwrócił się kompletnie w latach 1202 – 1204, kiedy to nagromadzenie politycznych wektorów (w pierwszym rzędzie mocarstwowych aspiracji Wenecji, jak też wewnętrznych walk o tron w Bizancjum) spowodowało, że ogłoszona przez papieża IV krucjata dała sobie w zasadzie spokój z jej nominalnym celem (Jerozolimą i resztą Palestyny), skupiając się na zdobyciu i złupieniu chrześcijańskiego, bądź co bądź, Konstantynopola.

Metropolia padła po raz pierwszy od wzniesienia 800 lat wcześniej murów Teodozjusza, które zresztą przy tej okazji nie były atakowane (najeźdźcy wdarli się od strony słabszych umocnień wzdłuż Złotego Rogu).
/Mapka skopiowana z książki “Czwarta Krucjata” M.Angolda/

Warto jednak wspomnieć, że bizantyńskie elity solidnie zapracowały na tę klęskę, doprowadzając system władzy do legendarnej wręcz degrengolady, na końcu której dość powszechną praktyką bywało królobójstwo, skutkujące szybką rotacją na cesarskim tronie.
Poddani Cesarstwa niespecjalnie rwali się zatem do obrony, a elitarna zaciężna gwardia wareska odmówiła w pewnym momencie współpracy na znak obrzydzenia wobec poczynań swoich pracodawców.

Tu znowu swoją chwilę (trwającą kilkadziesiąt lat) w historii miała wspomniana wyżej w związku ze sławnym soborem z 325 roku, Nicea (obecnie Iznik).
Właśnie tam bowiem po upadku stolicy zainstalował się bizantyński “rząd na uchodźctwie”, w którym z czasem objawiły się indywidualności zdolne odbudować potęgę Cesarstwa i doprowadzić do odbicia w 1261 roku Konstantynopola z rąk łacinników (lub “Franków”, jak nazywali ich Grecy).

Uwieńczeniem procesu był triumfalny wjazd do miasta przez znaną nam z początku tej opowieści Złotą Bramę,
Michała VIII Paleologa (jeszcze jako cesarza nikejskiego) i przywdzianie przezeń bizantyńskiej korony
(mal. Rosen Toshev).
Dynastia Paleologów zdołała “dorządzić” do upadku państwa w 1453 roku, któremu nie zdołała wszakże zapobiec.

Trwający z górą dziesięć wieków w Bizancjum czas krzyży pozostawił po sobie niezliczoną ilość architektonicznych i inżynieryjnych cudów.
Te sakralne są na ogół dalej sakralnymi, tylko sacrum się zmieniło po 1453 roku, gdy półksiężyc zapanował w miejsce krzyża.
Jest jednak w Konstantynopolu/ Stambule wyjątkowa budowla służąca wprawdzie sferze profanum, ale swym ogromem i kunsztem wykonania wprowadzająca zwiedzającego w stan duchowego uniesienia.
Jeśli zdarzy Wam się być w tym mieście, nie omińcie Bazyliki Cystern!!!!!

Odrestaurowanie i świetne wyeksponowanie Bazyliki Cystern, (lub Cysterny Bazyliki), jest jednym z przykładów rozumnego podejścia tureckich zdobywców Bizancjum do materialnych pozostałości tego imperium.
Widać to też w innych miejscach, gdzie prowadzone są prace badawcze, zabezpieczające, a w miarę możliwości – także rekonstrukcyjne.
Trzeba mieć nadzieję, że jest to robione w imię świadomego wpisywania się w cywilizacyjną ciągłość, a nie z intencją “podczepiania się” pod osiągnięcia dawnych pokoleń, oraz ich “przyswajania” po odpowiedniej “obróbce”.
Jak dobrze wiemy, bywa to częstą praktyką wśród autokratyczno – populistycznych rządców w różnych krajach.

Turecki serial odc.1 – Panteony


Koń jaki jest – każdy widzi, nawet przy kiepskim oświetleniu.
Koń jest mianowicie trojański i w dość wątpliwy sposób ozdabia plac recepcyjny najsławniejszego chyba w świecie kompleksu archeologicznego.
Ale po minięciu parkingów z setką autokarów, kas biletowych, sklepów z pamiątkami, oraz konia, robi się coraz lepiej.


Trudno opanować wzruszenie, gdy idzie się powoli systemem drewnianych pomostów, poprowadzonych wśród wykopalisk i ogląda odkryte przez Schliemanna i pokolenia jego następców obiekty.
Przypomina się z pradawnych, szkolnych czasów, fascynacja lekturą takich dzieł jak “Bogowie, groby i uczeni” Cerama, gdzie pionierzy dziewiętnastowiecznej archeologii opisani byli niczym herosi, których tajemnice starali się odsłaniać. Tego świetlanego wizerunku nie był w stanie przyćmić nawet fakt masowego – co tu dużo mówić – rabunku i wywozu ogromnych ilości bezcennych artefaktów (aczkolwiek nie można wykluczyć, że gdyby nie znalazły się one w muzeach Londynu, Paryża, Berlina czy Nowego Jorku, to mogłyby po prostu nie przetrwać).

Zanim zaczniemy przemierzać chodniki ułożone pośród ruin Troi, zajrzyjmy do relacji sprzed trzech lat, napomykającej o wydarzeniach sprzed trzech tysięcy lat i miejscach na Peloponezie, gdzie rozpoczęła się uwieczniona w strofach “Iliady” Homera trojańska awantura.
Obok ślepego greckiego poety i opiewanych przezeń bohaterów, postacią łączącą Troję i peloponeskie Mykeny oraz Tiryns jest Henryk Schliemann, postępujący za wskazówkami zawartymi w “Iliadzie” odkrywca pozostałości wymienionych antycznych miast.

"Homer (stgr. Ὅμηρος, Hómēros, gr. Όμηρος) (VIII wiek p.n.e.) – grecki pieśniarz wędrowny (aojda), epik, śpiewak i recytator (rapsod). Uważa się go za ojca poezji epickiej. Najstarszy znany z imienia europejski poeta, który zapewne przejął dziedzictwo długiej i bogatej tradycji ustnej poezji heroicznej. Do jego dzieł zalicza się eposy: Iliadę i Odyseję."

(fragment artykułu z Wikipedii)

rysunek: Ania B.

Jak wspomniano, Henryk Schliemann potraktował epos Homera jako wiarygodne źródło informacji nie tylko o przebiegu i bohaterach wojny trojańskiej, ale także o szczegółach topograficznych takich, jak obwód murów, czy odległość miasta od brzegu morskiego.
Kierując się tymi wskazówkami wytypował wzgórze koło wsi Hisarlik i w roku 1871 rozpoczął tam wykopaliska, przy których prace trwają od tego czasu niemal nieprzerwanie, kontynuowane przez specjalistów różnych nacji – szczęśliwych posiadaczy koncesji tureckiego rządu. Ostatnimi czasy skądinąd wyraźna jest tendencja “turczenia” badań archeologicznych, nie tylko w Troi zresztą.
Dla zainteresowanego obserwatora wielkim walorem ekspozycji trojańskich wykopalisk jest wyraźne oznaczenie i opisanie warstw osadniczych.
Badacze doliczyli się ich nie mniej niż dziewięciu (niektórzy – nawet kilkunastu), bazując na subtelnych przesłankach pozwalających na datowanie, takich jak znajdowane w nich artefakty, lub techniki budowlane.

Pierwsze z powyższych zdjęć, skopiowane z zasobów internetowych, pokazuje próbę rekonstrukcji Troi w jej najbardziej znanej w świecie warstwie VI, przypisywanej czasom wojny trojańskiej (XIII w pne). Na kolejnym widać jedną z licznych tablic informacyjnych na terenie wykopalisk, nieźle obrazujących zidentyfikowane warstwy osadnicze, pokazane w terenie tak, jak na trzecim zdjęciu.
Jeśli zaś przyjrzeć się dokładnie czwartej fotografii, to widać w dalekiej perspektywie poza ruinami statek, zmierzający w stronę Cieśniny Dardanele (w antyku – Hellespont) i Morza Marmara (Propontis), a jeszcze dalej – zarys jednego z monumentów na półwyspie Gallipoli, upamiętniającego epizody I Wojny Światowej (o tym w następnych odcinkach).

Niewykluczone, że taki właśnie rzut oka upewnił Schliemanna co do lokalizacji Troi, według Homera osiągalnej w trakcie niedługiego marszu od wybrzeża, do którego dobiły okręty wiozące wojska spartańsko - mykeńskie (wsparte posiłkami innych greckich miast i wysp)
Nie chcąc dalej eksploatować cierpliwości Czytelników, oraz zasobów własnej niewiedzy, zakończę trojański epizod naszej eskapady naszkicowanym przez Żonnę konterfektem Panni Zofii Schliemannowej, ozdobionej przez jej znakomitego małżonka znalezioną przezeń w ruinach Troi antyczną biżuterią, która w jego wyobraźni i marzeniach mogła trzy milenia wcześniej należeć do pięknej Heleny. Porwanie Heleny, żony króla Sparty Menelaosa, przez Parysa, syna trojańskiego króla Priama,  miało być pretekstem do podjęcia przez grecką koalicję wojny przeciw Troi. Uczeni ciągle nie są zgodni co do tożsamości etnicznej mieszkańców Troi w owym czasie. 

Ten i kolejne odcinki “Tureckiego serialu” noszą podtytuły nawiązujące do skojarzeń religijnych, bo wielkie religie panujące w różnych epokach na terenach obecnej Turcji mogą, moim zdaniem, czytelnie identyfikować te epoki.
Zaczęliśmy zatem od “Panteonów”, będących określeniem zarówno zbiorowiska najważniejszych dla danej kultury bóstw, jak też poświęconych im sanktuariów.
Panteony były przedmiotem czci ludu i narzędziem sprawowania władzy przez panujących; ołtarze od zawsze podpierały trony, od zawsze z wzajemnością.
Przed nastaniem cywilizacji greckiej w drugim tysiącleciu p.n.e. niewątpliwie panowały wśród tamtejszych ludów (choćby Hetytów, którzy stworzyli potężne państwo w Azji Mniejszej) politeizmy, po których pozostało sporo śladów.
Natomiast panteon grecki i będący jego kalką rzymski, są nam doskonale znane zarówno dzięki źródłom pisanym, jak i dziełom sztuki oraz architektury.

Odwiedziliśmy w Troadzie (krainie, której Troja była metropolią) kilka fantastycznych przybytków, gdzie kamienne resztki zachowały się, w przeciwieństwie do otaczającej je w antycznych czasach zabudowy miejskiej z cegły suszonej na słońcu. Wszędzie wałęsaliśmy się praktycznie sami.
Sanktuarium Ateny w Assos góruje nad pobliskim wybrzeżem Morza Egejskiego i nad pozostałościami publicznych obiektów miasta, które w historii gościło tak znamienite postaci jak Arystoteles, czy św. Paweł z Tarsu.

Nieopodal trafiamy na zespół świątynny kolejnej ważnej postaci greckiego panteonu, Apolla. W tutejszym wydaniu nosi on przydomek “Smintheion”, z grubsza przekłada się to ponoć na “Apollo od myszy”. Gryzonie symbolizują tu zarazę, jaką miał zesłać Apollo na greckie wojska oblegające Troję, na prośbę kapłana imieniem Chryzos.
Nie wdając się w dalsze zawiłości związane z tym wątkiem, zachęcam Czytelników do wnikliwej lektury “Iliady”, gdzie wszystko zostaje przez Homera detalicznie wyłożone.

Ostatnie ze zdjęć obrazuje kawałek antycznej drogi, łączącej apollińskie sanktuarium z leżącym kilka kilometrów dalej miastem i portem Aleksandria Troas, nazwanym tak na cześć macedońskiego imperatora. Port został z czasem kompletnie zapiaszczony i pozostało po nim niewielkie jezioro o czerwonawej barwie.
Pozostałości okazałego niegdyś miasta badają zaś obecnie archeolodzy z uniwersytetu w Ankarze.
Wiadomo, że kwitło ono jeszcze kilka wieków po podboju rzymskim (133 p.n.e.), a nawet było brane pod uwagę przez cesarza Konstantyna jako potencjalna stolica imperium. Przegrało jednak w konkurencji z Bizancjum, o czym w kolejnych odcinkach.

Świętego Pawła spotkaliśmy już w Assos, zaś Aleksandria Troas była jeszcze ważniejszym punktem jego misyjnych wędrówek. Pojawienie się “Apostoła Narodów” w tej relacji zwiastuje rychłe zaistnienie chrześcijaństwa w rzymsko – greckim imperium i powolny zmierzch “Panteonów” w “Tureckim serialu”.

Skoro dobrnęliśmy do postaci niestrudzonego wędrowca – misjonarza, który kładł w połowie I wieku podwaliny chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim i w należyty sposób przypłacił to w końcu życiem, należy wspomnieć o tym, że swoje podróże odbywał morzem (choćby korzystając z portu Aleksandria Troas), ale także lądem, korzystając ze znakomitej sieci dróg, wybudowanych przez Rzymian dla podboju i administrowania imperium.
Najważniejszą bodaj z nich była Via Egnatia, przywoływana swojego czasu w relacji z Macedonii i Albanii, a także – z wędrówki w poszukiwaniu śladów Via Appia.
Via Egnatia łączyła dwie stolice Cesarstwa – Rzym i Bizancjum, wchodząc w mury tego ostatniego poprzez Złotą Bramę, od której wkrótce rozpoczniemy kontynuację naszej grecko – rzymsko – tureckiej opowieści.

Austriackie gadanie

Powyższe zdjęcie jest wypełnieniem obietnicy danej Czytelnikom na zakończenie poprzedniego wpisu.
Przedstawia, jak łatwo zauważyć, tysiące woluminów pogrupowanych na setkach metrów półek, w przebogatym barokowym wnętrzu. To sławna biblioteka benedyktyńska w austriackim Admont.
Sporo było we wcześniejszych, irlandzkich opowiastkach, o tamtejszym średniowiecznym ruchu monastycznym, skutkującym powstawaniem klasztornych ośrodków o charakterze naukowym, "eksportujących" następnie wyedukowanych mnichów do Europy kontynentalnej i Anglii.
Irlandczycy zakładali tam swoje zgromadzenia, ale też z czasem przystępowali do zakonów o podobnym charakterze, wśród których prym wiedli benedyktyni. 
Może trafili także do powstałego prawie tysiąc lat temu klasztoru w Admont, w austriackiej Styrii?
Braciszkowie oddawali się tam iście benedyktyńskiej pracy, tworząc bogato iluminowane manuskrypty, będące ozdobą wyżej wzmiankowanej biblioteki. Nie zaniedbywali wszakże działań bliższych codzienności, prowadząc ożywioną działalność gospodarczą.
Od kilkudziesięciu lat flagowym ich przedsięwzięciem jest mająca już dobrą markę kompania przemysłu drzewnego, bazująca na bogatych zasobach alpejskiego drzewostanu.

Tytułowe “austriackie gadanie”, to takie właśnie sobie gadanie, z mniejszym lub większym sensem, a generalnie – bez jasnej myśli przewodniej. Czasami też oznacza po prostu gadanie bez sensu .
Wymykając się wszakże tym galicyjskim definicjom postanowiłem nie tylko gadać, ale też pozwolić Państwu popatrzeć na przewagi, które tego lata były udziałem KKK (Klubu Kochających Kajaki).
Owo czcigodne zgromadzenie, goszczące już w tym blogu we wcześniejszych wakacyjnych sezonach w pomorsko – przybałtyckich okolicznościach, zmierzyło się tym razem z górskimi wodami austriackich, alpejskich rzek.
Będziemy zatem mieli do czynienia nie z gadaniem, a z oglądaniem zdjęć.
Niektóre z nich mogły powstać tylko dzięki temu, że ich autor wyrzucony gwałtownie z pneumatycznej kanadyjki zdołał żywym osiąść na skale, w dodatku chroniąc aparat przed zalaniem.

Charakterystyczną cechą osób prawdziwie kochających kajaki jest to, że potrafią
przemierzać wzdłuż cieki wodne nawet wtedy, gdy kajaków zwodować się nie da…

Spływ zakończył się bez ofiar (nie licząc złamanego Sławkowego palca), co na starcie wcale nie wydawało się oczywiste.
W ramach relaksu po jego zakończeniu dzielni KKK-owcy zahaczyli jeszcze, poza wspomnianym klasztorem w Admont, o obfitującą w spektakularne widoki odkrywkową kopalnię rudy żelaza Erzberg.
Obwożą po niej gigantycznymi wywrotkami, na których przymocowane są specjalne platformy, służące ulokowaniu posiadaczy biletów wstępu.

Wpis, do którego końca zmierzacie, miał być krótki i będzie krótki, aczkolwiek na koniec nie pozbawiony odrobiny austriackiego gadania o powiązaniach.
No bo, proszę Państwa, rudy żelaza z okolic Erzbergu niechybnie mogły być eksploatowane już przez Celtów, którzy w połowie ostatniego tysiąclecia przed Chrystusem zawędrowali w te strony, niosąc wczesne umiejętności ich hutniczego wykorzystania. Niedaleko leży wszak Hallstatt, które utytułowało mocną, archeologiczną identyfikację tutejszej celtyckiej aktywności powszechnie przyjętym terminem “kultury halsztackiej”.
Celtowie zaś, jak wspomniano w wielu poprzednich wpisach, pociągnęli stamtąd dalej, wywierając przemożny wpływ na dzieje zachodniej Europy kontynentalnej, jak też Wysp Brytyjskich, do których zalicza się Irlandię.
Folgując wielokrotnie sygnalizowanej chęci przypominania Czytelnikom o plątaninie powiązań czasoprzestrzennych w dziejach ludzkości wspomnę, że wyżej opisane ciekawostki austriackie spotkaliśmy w relatywnie niewielkiej odległości od Wiednia, spod którego w swoim czasie zmykali Turcy, pogonieni przez polską husarię.
Ta habsburska stolica, o której więcej można poczytać w artykulikach zgromadzonych w kategorii “Habsburgowie”, leży z grubsza w połowie drogi między Dublinem a Istanbułem, z których pierwszy występował w ostatnich, a drugi – wystąpi w następnych wpisach w tym blogu.

W ramach “austriackiego gadania” zauważę jeszcze tylko że, według ostatnich doniesień medialnych, pewien znany w Polsce “Skromny Prezes Partii Politycznej” (cytat z szeroko rozpowszechnianego samookreślenia) , pomyślnie dokonawszy współpoświęcenia przekopu Mierzei Wiślanej, podzielił się z Narodem refleksją o swojej wizycie w Wiedniu sprzed kilkudziesięciu lat.
Owo epizodyczne dotknięcie “Zachodu” wywołało u niego odruch, mówiąc delikatnie, niechęci, którą pracowicie usiłuje przenieść na społeczeństwo.
W jakim stopniu się to udaje – przekonamy się przy najbliższych wyborach, oby uczciwych.
Nawiasem mówiąc, partyjno – rządowe gremium zmierzające na przekopową fetę, niechybnie otarło się o inny przekop, zbudowany przed stu kilkudziesięciu laty w celu utworzenia nowego ujścia Wisły, dla ochrony Gdańska i Żuław przed katastrofalnymi powodziami.
Wielokrotnie dłuższy, szerszy i trudniejszy w realizacji od przekopu Mierzei, jest ciągle przykładem ze wszech miar sensownej inwestycji.

Światowa opinia publiczna w tym samym czasie (choć w nieco zróżnicowanym stopniu) ekscytowała się okołoprzekopowymi występami, jak też królewskimi funeraliami w Wielkiej Brytanii.
Te ostatnie uwidoczniły, jak ważne dla Brytyjczyków jest trwanie monarchii i jak ogromna ich większość uważa tę instytucję za szczęśliwą dla kraju okoliczność.
Szczęśliwą okolicznością dla Polski jest natomiast pewność, że nie grozi jej dynastyczne następstwo tronu.

Masło irlandzkie III

W poprzednich wpisach staraliśmy się wskazać na charakterystyczne elementy irlandzkiego krajobrazu, obyczaju czy historii.
Obok tytułowego masła przywołane zostały inne sławne przetwory spożywcze (whiskey, piwo), a następnie: chmury, klasztory (z całą otoczką związaną z irlandzkim monastycyzmem), limeryki, oraz klify.
Przychodzą mi jeszcze do głowy: kuchnia, dolmeny, puby, tańce, muzyka i linie lotnicze. Joyce’a, jak i innych licznych luminarzy irlandzkiej kultury wysokiej, oszczędzę Państwu z uwagi na wakacyjno – relaksacyjną formułę tej relacji.

Co do irlandzkiej kuchni, to jej specjalnością wydaje się być pizza, podobnie jak w przypadku narodowych kuchni większości ze 193 krajów zrzeszonych w ONZ (jednym z chlubnych wyjątków jest Italia).
Najlepszą zjedliśmy w mieście Tullamore, którego nazwa kojarzy się zdecydowanie bardziej z płynnym smakołykiem irlandzkim, niż z posiłkiem neapolitańskiej biedoty.

Klify na wybrzeżach Irlandii wielu uważa za najbardziej malownicze w Europie. Żeby odnieść się do tej opinii, warto mieć okazję obejrzeć owe nadmorskie urwiska w świetle słonecznym, na które nieczęsto udaje się tam trafić.
Najbardziej znane klify o wdzięcznej nazwie Moher (nadanej im zapewne po to, aby przyjezdni zaopatrzyli się w odpowiednio ciepłe bereciki) ledwo – ledwo przezierały przez atlantycką mgłę i opad atmosferyczny, co widać – nie widać na fotografiach.

Wszelako nawet na tej mglistej wyspie bywają z rzadka okienka pogodowe, które tamtejsze widoki czynią godnymi zapamiętania i utrwalenia.
Momentów takich zdarzyło się niewiele, zatem i zdjęć w słonecznym świetle zobaczycie w tej, jak i dwóch poprzednich irlandzkich relacjach, zaledwie kilka.

Historia cywilizacji w Irlandii nie zaczęła się od czasów św. Patryka, czy “dwunastu irlandzkich apostołów” (V – VI wiek n.e.), nie zaczęła się też od przybycia prawie tysiąc lat wcześniej Celtów.
Ludziska ciągnęli na wyspy brytyjskie od czasów najdawniejszych, bo są one enklawą względnie przyjaznego klimatu (choć nie zawsze przychylnego fotografom z wyżej wspomnianych względów, co jednak w neolicie było przeszkodą pomijalną), dającego perspektywę nie tylko przeżycia, ale też rozmnażania się.
Mają też, jak to wyspy, walor obronny, utrudniający ewentualnym chętnym niepokojenie wcześniej osiadłych na nich społeczności.
Losy prairlandczyków próbują uczeni odtwarzać badając znajdowane tu i ówdzie odłamki ich kości; jest to zajęcie obarczone z góry ogromnym marginesem niepewności co do wnioskowanego obrazu.
Pewne przybliżenie dają natomiast efektowne pozostałości kultur sprzed paru tysięcy lat, kiedy to w różnych miejscach globu jęto je upamiętniać w sposób do dziś budzący szacunek i podziw.
To z czasów egipskich piramid czy mezopotamskich zikkuratów pochodzą irlandzkie dolmeny – megalityczne konstrukcje, służące pewnie celom kultowym, lub będące miejscem wiecznego spoczynku kogoś ówcześnie ważnego.

Puby irlandzkie, w odróżnieniu od dolmenów, tętnią życiem.
Każdy z nich jest państewkiem w państwie, rządzi się swymi własnymi, często odwiecznymi zwyczajami i prawami, zaś władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą sprawuje w nich barman (autorytarna władza barmana w irlandzkich pubach to skądinąd zapewne natchnienie i inspiracja dla niejednego Najważniejszego Polityka w niejednym prawdziwym państwie).
Wiele pubów opisuje siebie jako najstarsze na wyspie; nie należy się zbytnio do tego przywiązywać, natomiast należy cieszyć się piwem i muzyką, których nie brakuje.
W zasobie zdjęć z irlandzkiej włóczęgi nie znalazłem takich, które obrazowałyby puby jako puby, zatem zamieszczam fotografie zawierające wizerunki osób w pubowej scenerii, za ich domniemaną zgodą.




Raz turysta w Kilkenny
chciał coś łyknąć za penny.
Barman na to: nie te czasy,
tu się pije za eurasy!
I za potrójne ceny!

W poprzednich dwu odcinkach relacji z krainy masła, piwa i destylatu, sporo miejsca poświęciłem świętym tamtejszym, których panteon jest okazały.
Trudno się dziwić, bo Irlandię nie tylko kształtowały w swoim czasie płynące przez Europę prądy chrześcijańskie, ale na zasadzie fali odbitej wracały one na kontynent, wzmocnione przepracowanym na wyspie duchem i myślą średniowiecznych mędrców, spośród których wielu dosłużyło się przedrostka “św.” przed imieniem.
O korelacjach polityki z niesioną na sztandarach taką czy inną religią wspominamy co rusz, bo to bodaj najważniejsze paliwo historycznego wehikułu; dzieje Irlandii nie są tu wyjątkiem.

Ciekawym zjawiskiem natomiast, zwłaszcza z polskiego dzisiejszego punktu widzenia, jest gwałtownie postępujący w ostatnich latach proces odchodzenia irlandzkiego społeczeństwa od katolickiego kościoła, do niedawna wszechwładnego w tym kraju.

Coraz częściej mieszkańcy Corku
odmawiają odmawiania paciorków.
"Od spraw niebiańskich tera
my mamy Rajanera"-
tak mówią od środy do wtorku.

Przyczyn tego trendu dociekają w licznych publikacjach tęgie i biegłe w tematyce głowy; na porządnie ugruntowane wnioski trzeba spokojnie poczekać, niekoniecznie wiążąc ów fenomen z imponującymi osiągnięciami irlandzkiej gospodarki, wśród których sukces Ryanaira jest jednym z najbardziej spektakularnych.

Na koniec “irlandzkiego tryptyku”, dawkowanego P.T. Czytelnikom powolutku w upalnych wakacyjnych miesiącach, wspomnę o miejscu, którego na maślanej zielonej wyspie nie obejrzeliśmy, bośmy nie zaklepali na czas biletów.
To sławna biblioteka sławnego Trinity College w Dublinie – z konieczności na zdjęciu Dilitta, a nie moim.
Jako rekompensatę zaprezentuję już w kolejnym wpisie inną sławną bibliotekę, którą udało mi się sfotografować osobiście.