Na początku kolejnej partii rozpoczętych w ubiegłomiesięcznym wpisie irlandzkich migawek, postaram się głębiej uzasadnić ich tytuł.
Wiadomo powszechnie, że masło jest jedną ze specjalności wyspiarskiego kraju, bo jest smaczne i jest go dużo.
Błędem byłoby jednak mniemanie, że nadaje się ono tylko do smarowania chleba.
Wyobraźcie sobie Państwo łódź z wikliny, pokrytą skórami, zbudowaną w szóstym wieku dla podjęcia dalekomorskich wypraw.
Łódź oczywiście przecieka, ale po nasączeniu skór roztopionym masłem – staje się szczelną konstrukcją, o dużej dzielności morskiej.
Taką właśnie jednostkę zbudował irlandzki mnich, św. Brendan, i na niej odbył swoje półlegendarne podróże, odkrywając i eksplorując szereg wysp i wysepek brytyjskich, Hebrydy, Orkneye, a nawet ponoć docierając do Islandii i Ameryki Północnej.
Te globtroterskie przedsięwzięcia stały się we wczesnym średniowieczu, bez względu na fakty (nieostre za mgłą domysłów i legend), osnową dla hagiograficznej opowieści “Podróż Świętego Brendana”, która wzmacniając wcześniej już ugruntowany kult jej bohatera, przyczyniła się do uznania go patronem żeglarzy i podróżników.
Łatwo zatem zrozumieć, dlaczego jednym z pierwszych miejsc które postanowiliśmy odwiedzić w Irlandii było Clonfert, szczycące się posiadaniem katedry Św. Brendana, w której ponoć został on pochowany (grobu dotychczas nie znaleziono, może dlatego, iż sędziwy mnich zadbał przed swoim odejściem w zaświaty, aby przypadkiem nie pokrojono jego truchła na relikwie; ten odrażający, trącący kanibalizmem proceder, kwitnie niestety do dnia dzisiejszego ).
Katedry – wiadomo – wymagają sporego dystansu lub szerokokątnego obiektywu, aby można je było ująć na zdjęciu, no i oczywiście z reguły są ozdobą dużych miast.
Clonfert tymczasem okazało się być niewielką wioską, zaś rozmiary Brendanowej katedry przystają raczej do gabarytów wiejskiego kościółka, według polskich standardów naturalnie.
Małe wszakże bywa piękne, a w tym wypadku emanuje też niezwykłą aurą spokoju niezakłócanego przez turystów, którzy z rzadka tu trafiają.
Opiekująca się świątynią pani, którą zastaliśmy akurat na miejscu, wpuściła nas też do dawnych ogrodów opuszczonego żeńskiego klasztoru, będącego kiedyś jednym kompleksem z katedrą. Czarodziejskie miejsca.
Patron żeglarzy i podróżników, św. Brendan, postać mało do niedawna znana nad Wisłą, doczekał się jednak w ostatnich latach uhonorowania poprzez umieszczenie jego wizerunku w rzeszowskiej farze (więc nie nad Wisłą wprawdzie, a nad Wisłokiem).
Doprowadził do tego Andrzej “Tourbanik” – może jeszcze nie patron, ale na pewno już guru polskich obieżyświatów, skądinąd wykazujący fizyczne podobieństwo do wyobrażonego na wspomnianym konterfekcie Brendana (lub odwrotnie).
Z braku pewności co do faktycznego wyglądu twarzy świętego irlandzkiego mnicha, Żonna ograniczyła się tutaj do popełnienia alegorii, obrazującej go od tyłu.
Maślane tropy irlandzkie zawiodły nas niepostrzeżenie w stronę jeszcze jednej wyspiarskiej domeny, mianowicie irlandzkiego monastycyzmu – zjawiska o istotnym wpływie na dzieje wczesnośredniowiecznej Europy.
Powstało na ten temat wiele mądrych rozpraw, ale z żadnej nie wynika jednoznaczny wniosek objaśniający, dlaczego akurat na tej dość odizolowanej od ówczesnego głównego nurtu europejskiej cywilizacji wyspie, doszło w połowie pierwszego millenium do istnej erupcji aktywności intelektualnej, bazującej na mnożących się tam licznie ośrodkach życia klasztornego.
Zaistniała wówczas w Irlandii nowatorska forma mniszej reguły, oparta na prostym pomyśle zagospodarowania czasu wolnego od ascetycznych praktyk religijnych dla potrzeb zgłębiania wiedzy doczesnej, a także jej opisywania za pomocą pracowicie przyswajanej sobie łaciny (wspomniane wyżej peregrynacje św. Brendana i późniejsze ich opisy, to niezły tego przykład).
Poruszając się po wyspie nie sposób ominąć licznych pozostałości po wczesnośredniowiecznych klasztornych centrach religijno – naukowo – kulturalnych, jak choćby resztki kompleksu w Clonmacnoise.
Łatwo zauważyć, że zdjęcia zamieszczane w irlandzkiej relacji są w większości szarawe, pozbawione gry światła i cienia, jednym słowem – pochmurne.
Sorry, taki mają klimat!
Mimo niedogodności ekspozycyjnych widać jednak wyraźnie elementy charakterystyczne dla tamtejszej chrześcijańskiej scenerii.
Na przykład okrągłe wysokie wieże, do których zmykali mnisi w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa (choćby brutalnych najazdów, lub raczej -napływów, Wikingów w IX wieku, czy nie bardziej przyjaznych poczynań Anglo -Normanów w XII wieku), lecz przede wszystkim – krzyże celtyckie.
Dlaczego celtyckie? No właśnie, nie zdążyłem pośród maślanych rozważań przypomnieć, że to właśnie Celtowie skolonizowali Wyspy Brytyjskie, więc także Irlandię, w ostatnich wiekach starej ery. Przynieśli ze sobą swoje zdobycze cywilizacyjne, na czele z umiejętnością produkcji żelaza, oraz naturalnie – zestaw wierzeń religijnych, w owym czasie preferujących Słońce jako swój symbol.
Te ostatnie stały się celem natarcia krzewicieli chrześcijaństwa, których aktywność na wyspie gwałtownie zaczęła przybierać na sile od czasu skutecznej misji św. Patryka w pierwszej połowie piątego wieku po Chrystusie.
Jedna z interpretacji genezy kształtu krzyża celtyckiego określa go jako “kompromis” pomiędzy celtyckimi, kolistymi przedstawieniami Słońca i najważniejszym symbolem chrześcijaństwa. A może raczej – jako kompilację najważniejszych symboli starej i nowej religii, mającej złagodzić celtycki opór przed chrystianizacją.
Skoro zaś wspomniałem o św. Patryku, to będąc uznanym za patrona Irlandii, dorobił się należytych rozmiarów katedry w Dublinie (w odróżnieniu od św. Brendana, o którego minikatedrze w Clonfert było trochę na początku tego artykułu).
Święty Patryk urodził się i wychował w północnej Anglii, w pobliżu muru Hadriana (o którym wspomnieliśmy swojego czasu tutaj), pod sam koniec rzymskiego panowania nad tą krainą i po licznych życiowych perypetiach (wśród których był także okres kilkuletniego zniewolenia przez irlandzkich zbójów, najeżdżających sąsiednią wyspę), zdobywszy stosowną edukację kościelną na terenach obecnej Francji, jął się dzieła ewangelizacji Irlandii.
Skuteczność jego misji potwierdza wspomniany wyżej fakt uznania go za katolickiego patrona maślanej wyspy.
Niewielu lat było trzeba, aby wektor misyjny się odwrócił i irlandzcy mnisi zaczęli peregrynować i nawracać – najpierw jeszcze niewiernych mieszkańców Wysp Brytyjskich (zwłaszcza Szkocji), a potem – kontynentalnej Europy.
Działalność irlandzkich i szkockich (na kontynencie byli traktowani tożsamo z powodu wspólnych gaelickich = celtyckich korzeni) misjonarzy wywarła na rozwój gwałtownie chrystianizującej się Europy wpływ nieproporcjonalnie wielki, biorąc pod uwagę ich liczebność oraz “prowincjonalną” proweniencję.
Nie rozwijając tu szerzej tego skądinąd arcyciekawego wątku wspomnę choćby takie imiona jak, aktywny w rejonie Brytanii Columba, czy też Columbanus, gorliwie organizujący klasztory na terenach obecnej Francji, Niemiec, Szwajcarii czy północnych Włoch (dodam, że obaj święci mnisi byli płci męskiej, chociaż brzmienie ich imion na pierwszy rzut oka i ucha zdaje się sugerować coś innego).
Cały zaś zastęp najznamienitszych braciszków owego czasu zwany jest “dwunastką irlandzkich apostołów”,
aczkolwiek w sumie jest ich chyba więcej niż tuzin.