Belgica

Gdańsk (Polska), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Tablice informujące o składowaniu śniegu pozwalają na łagodne przejście od tematyki poprzedniego wpisu (“Lodowiec”), do kolejnego, który rozpoczniemy mroźnym akcentem, lecz potem będzie coraz cieplej.

Mullem (Belgia), maj/czerwiec 2023, temperatura powietrza +26oC. Przy wjeździe do wioski/miasteczka zauważamy ze zdziwieniem tablicę zawierającą znane nam z dawniejszych lektur obrazy, związane ze sławną antarktyczną ekspedycją statku “Belgica”, przedsięwziętą pod koniec XIX wieku.

Internetowe dociekania na temat związków miejscowości Mullem z okolicami bieguna południowego pozwoliły ustalić, że przez kilka lat w połowie XX wieku burmistrzem był tam (tzn. w Mullem, nie na biegunie południowym) Gaston de Gerlache, znany belgijski badacz polarny.
Jego sława w tej branży była niejako dziedziczna, bo to ojciec Gastona, Adrien de Gerlache, kładł sześćdziesiąt lat wcześniej podwaliny pod eksplorację Antarktydy.
I właśnie starszego de Gerlache’a przypomniano na tablicy przy wjeździe do Mullem mimo, że chyba nigdy tam nie był.
W epokowej ekspedycji “Belgiki” podkomendnym Adriena de Gerlache był legendarny norweski badacz Roald Amundsen, a także dwaj wybitni naukowcy – polarnicy polscy: Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski (obaj panowie patronują skądinąd ulicom w Gdańsku, oraz – być może – umieszczonym w sąsiedztwie tych ulic, zaprezentowanym wcześniej, tablicom o składowaniu śniegu w lecie).

Czas najwyższy przystąpić do ocieplania opowieści, które zacznę od wyjaśnienia, w jaki sposób trafiliśmy do Mullem. Otóż stało się to, nieco przypadkiem, podczas przemierzania podrzędnych belgijskich dróg w celu dotarcia do dość prowincjonalnego dzisiaj, acz ociekającego bogatą historią, miasta Tournai.
Chcieliśmy postawić stopę tam, skąd w latach agonii Cesarstwa Rzymskiego (a więc V-VI wieku n.e.), rozwinęła się najskuteczniejsza (spośród wielu innych) próba zapanowania nad osieroconymi przez nie, rozległymi połaciami dzisiejszej Francji i Beneluxu.

Facetem, który osiągnął pierwsze znaczące sukcesy w tym kierunku był Childeryk, władca germańskiego plemienia Franków Salickich, osławiony także dzięki przypadkowemu odkryciu jego przebogatego grobowca obok widocznego na zdjęciu kościoła św. Brykcjusza, w Tournai właśnie, przeszło tysiąc lat po śmierci zainteresowanego.
Skarby z tego grobu rozeszły się po Europie w trakcie zawieruch historycznych paru ostatnich stuleci; jednym z najsławniejszych ocalałych elementów wspomnianego skarbu jest przechowywany w paryskim Luwrze pierścień władcy.
W byłej Childerykowej stolicy udało nam się zaś znaleźć jedynie zakład fryzjerski o nazwie “Childeric”.

Dostrzegliśmy też współczesny mural, przedstawiający czterech królów z (będącej utrapieniem uczniów na lekcjach historii) dynastii Merowingów.


Wnioskować można, że naszego bohatera wyobrażono jako przedostatniego z prawej, zaś obok – jego syna Chlodwiga, najznamienitszego z Merowingów.
Synek z przytupem sfinalizował dzieło tatusia, po czym w 508 roku n.e. przeniósł stolicę swego potężnego już władztwa do Paryża, pozostawiając Tournai rolę podrzędnej diecezji, a także sympatycznego, spokojnego miasta, gdzie byliśmy jednymi z niewielu przyjezdnych.

Chlodwig, syn Childeryka, wykorzystał wszystkie dostępne w swojej epoce środki dla umocnienia i poszerzenia imperium Franków, oraz swojej w nim władzy: przyjął chrześcijaństwo, konkurentów wymordował lub poddał łagodniejszym formom anihilacji (choćby banicji, oślepieniu, czy ulokowaniu w klasztorze), przekupił, ogłupił poprzez różne formy propagandy, lub sterroryzował (zależnie od potrzeb) społeczeństwa i toczył nieustanne wojny.
Ten zestaw narzędzi znany jest i stosowany zresztą od zawsze (zmieniały się tylko religie i techniczne możliwości środków masowego przekazu, oraz sposobów zadawania śmierci fizycznej i cywilnej).
Na obrazku – średniowieczne wyobrażenie obrzędu chrztu Chlodwiga (na golasa w rytualnej wannie).

Wnikliwi Czytelnicy zorientowali się już zapewne, że u progu lata 2023 zaniosło nas do Belgii. Kraj ten zasługuje ze wszech miar na wzmiankę nieco obszerniejszą, niż te, opiewające walory belgijskiej czekolady, frytek i piwa (skądinąd wydaje nam się, że tylko to ostatnie może być warte wzmianki).
Na czerwono podkreślone są miejsca, do których trafiliśmy (podkład mapki Depositphotos).

Podróżując naszym zwyczajem dość szybko (co nie sprzyja nadmiernemu wnikaniu w wyczuwalne jedynie przez tubylców, lub długoterminowych rezydentów, lokalne klimaty), spróbujemy dać wyraz powierzchownym wrażeniom wychodząc od spotkanych na trasie postaci (a dokładniej – ich wizerunków, lub wzmianek o nich).
Wspomnieliśmy wcześniej o wielkich Merowingach, których poczynania (kontynuowane przez Karolingów, ich podwładnych, którzy swoich szefów obalili i zmienili na tronie) stały się podwaliną kształtu współczesnej Europy.
Obie dynastie trzęsły kontynentem (a w każdym razie jego zachodnią częścią) przez drugą połowę pierwszego tysiąclecia po Chrystusie.
Niewiele lat później, bo w roku 1096, europejskie lobby papiesko – cesarsko – królewsko – możnowładcze (skądinąd będące w ciągłym wzajemnym zwarciu o supremację i wpływy) doprowadziło do podjęcia ruchu krucjatowego, mającego na celu odbicie Ziemi Świętej z rąk muzułmańskich, organizując pierwszą wyprawę krzyżową.

Zanim jednak zdołano wyszykować fachową armię, do roboty wzięli się fanatyczni entuzjaści, pod wodzą Piotra z Amiens, zwanego też Piotrem Eremitą. Ów charyzmatyczny mnich zachęcił do wyprawy na Bliski Wschód ogromne rzesze europejskiej biedoty, formując z nich “wyprawę ludową” i prowadząc na zatracenie.
Jedną z najbardziej płomiennych mów propagandowych wygłosił ponoć Piotr w zacnym mieście Huy, co uwieczniono na powyższej, średniowiecznej ilustracji.
Nie udało nam się jednak znaleźć tam śladu owego wydarzenia sprzed blisko tysiąca lat, ani trwałej pamiątki po dzielnym kaznodziei, więc zamieszczam obrazek zastępczy, uzupełniony błyskotliwym limerykiem.

Znacznie lepiej od Piotra poradził sobie Gotfryd z nieodległego od Huy Boullion, nad którym ciągle góruje potężne rodowe zamczysko.
Gotfryd był jednym z przywódców właściwej (rycerskiej) krucjaty, na czele której zdobył Jerozolimę, oddając jednak tytuł władcy nowo utworzonego w ten sposób królestwa swojemu bratu Baldwinowi, także bardzo zasłużonemu w walce z “niewiernymi”.


Pozostając w klimacie epoki wypraw krzyżowych, przenosimy się na drugi kraniec niezbyt rozległego kraju, do urzekającej patyną średniowiecznej zabudowy Brugii. Wybitnych postaci przewinęło się tam przez stulecia niemało, jednak tę wzmiankę chcę poświęcić tamtejszej lokalnej zbiorowości. Od dobrych siedmiu wieków mianowicie setki mieszkańców Brugii prezentują coroczną Procesję Świętej Krwi, nawiązującą do znajdującej się w miejscowej bazylice pod tym wezwaniem stosownej relikwii, dostarczonej ponoć do miasta po którejś z krucjat bliskowschodnich.
Procesja jest imponującym przedsięwzięciem, o którym zgrubne wyobrażenie można sobie wyrobić, klikając tutaj, na amatorską zbitkę filmików.


Przeskoczyliśmy zatem do flandryjskiego pasa zasobności gospodarczej i kulturalnej, którego oś wyznaczają obok Brugii także Antwerpia oraz Gandawa, i natychmiast dopadła nas zadyszka związana z brakiem pomysłu na przekazanie w zwięzłych słowach i obrazach owej nieprzebranej zasobności. Wydawało się, że jakimś rozwiązaniem mogłoby być sygnalizowane wcześniej pójście śladem napotykanych postaci, ale tu mnogość wybitnych jednostek pojawiających się przez wieki jest zdecydowanie za duża jak na pojemność tego blogu, oraz cierpliwość Czytelników.
Nie pozostaje zatem nic innego, niż postąpić wedle metody chybił – trafił.
Przedtem jednak spójrzmy na hotelik w małym miasteczku Eeklo, którego położenie uznaliśmy za optymalne dla eksploracji wspomnianych wyżej sławnych miast flandryjskich, czyniąc z niego kilkudniową bazę.


Flandria (Region Flamandzki), stanowiąca północną, niderlandzkojęzyczną część Belgii, splatała przez wieki swoją historię z Niderlandami właśnie, wnosząc i biorąc co najlepsze, ale też dzieląc gorsze momenty dziejów.

Antwerpia, miasto wielkiego handlu (głównie za sprawą wielkiego portu), wielkiej sztuki, wielkiej nauki, wielkich pieniędzy i wielkiego dworca kolejowego, była miejscem urodzenia, pracy, lub pochówku (w niektórych przypadkach – wszystkich trzech etapów życia) wielkiej liczby wielkich postaci, których starczyłoby do wypełnienia panteonu niejednej wielkiej nacji.

Stojący na pomniku w centrum miasta Rubens nikogo nie dziwi.
Wyobrażeni natomiast na popiersiach zdobiących ściany muzeum ich imienia Plantinus i jego zięć Moretus nie dorównują sławą wielkiemu malarzowi, choć jako twórcy najważniejszej w swoim czasie europejskiej oficyny wydawniczej – powinni.


Gandawa ma w swoim portfolio porównywalny zapewne z Antwerpią zasób postaci ważnych cywilizacyjnie, chociaż nie brak również takich, których publiczna działalność z cywilizacją miała niewiele wspólnego (proporcje występowania obu grup są wszędzie na świecie zbliżone).
Poprzestańmy zatem na przypomnieniu najbardziej chyba znaczącego w światowej historii syna tego miasta, a mianowicie Karola Habsburga, w wieku 19 lat (w 1519 roku) obwołanego cesarzem rzymsko – niemieckim i zanumerowanego w imperialnej tytulaturze jako Karol V.
Wcześniej przebywał on w rodzinnej Gandawie, zdobywając monarsze kwalifikacje pod okiem Guillaume’a de Croy (pod koniec tekstu wyjaśnię powód przywołania tego nazwiska), by już w roku 1516 podjąć zajęcia praktyczne na stanowisku króla Hiszpanii, na razie jako Karol I.
Zbliżamy się do momentu, w którym okaże się, dlaczego eksponujemy tutaj osobę Karola: otóż na początku swojego hiszpańskiego panowania, w styczniu 1518, dopuścił przed swoje dostojne (acz raczej nieowłosione jeszcze) oblicze, niejakiego Ferdynanda Magellana, udzielając mu poparcia dla projektu odkrycia zachodniej drogi morskiej do Wysp Korzennych, a dzięki temu – pośrednio przyczyniając się do powstania niniejszego blogu.
Młody monarcha szybko pojął, że kasa jest jednym z filarów zdobywania i utrzymywania władzy, więc z talentem stanął za sterem nabierającej wówczas imperialnego rozpędu hiszpańskiej machiny konkwistadorsko – rabunkowej, w ciągu niewielu lat czyniąc z niej największe mocarstwo owych czasów.

Obok ciągnięcia bajecznych zysków z podbijanej Ameryki, a także wspomnianych Wysp Korzennych, czy Filipin, Karol nie zaniedbywał bliższych źródeł dochodu.
Przejawem tego było choćby srogie ukaranie mieszkańców rodzinnej Gandawy za próby wymigania się od części narzuconych im obciążeń podatkowych, za co – zamiast stanąć na wielkim pomniku w najważniejszym punkcie miasta, został przez tych mieszkańców uwieczniony jedynie w skromnej figurze na ratuszowej ścianie.

Obywatele miasta nie poskąpili jednak środków na okazały monument Jacoba van Artevelde, postaci znacznie lepiej od Karola w Gandawie i okolicach notowanej (ciekawe szczegóły proponuję doczytać pod wskazanym linkiem w Wikipedii).

Nie wszyscy zapewne wiedzą, że z obecnych ziem belgijskich wywodził się także wynalazca, któremu ludzkość zawdzięcza skonstruowanie saksofonu.
Ten dość skomplikowany instrument muzyczny rozpowszechnił się na świecie, stając się narzędziem tworzenia przebojów cieszących nasze uszy od co najmniej stu lat.
Adolf Sax pochodził z Dinant, malowniczego miasteczka w Ardenach, gdzie dzisiaj na każdym kroku można spotkać wyobrażenie saksofonu.

W rodzinnym domu Adolfa Saxa urządzono małe, gustowne muzeum.
Położone w dolinie Mozy Dinant doświadczyło zdarzeń nie tylko miłych, jak przyjście na świat Adolfa Saxa, ale też dramatycznych – choćby w dwudziestowiecznych wojnach światowych.
W początkowej fazie pierwszej z nich (1914) Niemcy, gwałcąc belgijską neutralność, prowadzili tędy kampanię w kierunku Francji, dokonując wojennych zbrodni wobec opierających się temu cywilów (w Dinant zginęło ich wówczas kilkuset). Natomiast pod koniec drugiej wojny rejon doświadczył zaciętych walk aliantów z wojskami niemieckimi, które podjęły desperacką ofensywę w Ardenach.


Powierzchnia Belgii jest z grubsza dziesięciokrotnie mniejsza niż Polski, zaś liczba ludności – mniejsza prawie trzykrotnie.
Belgijskie państwo w obecnym kształcie zostało powołane blisko 200 lat temu, w znacznej mierze jako efekt gry europejskich mocarstw w epoce postnapoleońskiej.
Decydująca była tu rola Wielkiej Brytanii która, podobnie jak wiek później w przypadku kształtowania się państwa Izrael, rozgrywała swoje interesy największej w tych czasach imperialnej potęgi.
Nie można wszakże lekceważyć lokalnych wektorów państwowotwórczych, u których podstawy leżały względy religijne i ambicjonalne : chęć uniezależnienia się od dominacji holenderskiej w sferze gospodarczo – politycznej, oraz odcięcie się od preferowanych przez tę dominację opcji protestanckich w życiu kościelnym (przy okazji: “rewolucję belgijską 1830 roku” bezwiednie wsparło polskie powstanie listopadowe, wiążąc wojska rosyjskie i pruskie, wybierające się do Belgii z interwencją zbrojną).
Belgowie (Belgae), lud o proweniencji najpewniej celtycko – germańskiej, zostali odnotowani na arenie dziejów już za czasów Juliusza Cezara, który tę podbitą przez siebie kilkadziesiąt lat pne. krainę nazwał Gallia Belgica.
Nie rozwijając tego wątku szerzej warto tylko wspomnieć, że jednym z “ojców” współczesnej Belgii był Etienne Constantin de Gerlache, którego nazwisko brzmi identycznie jak przywołanego na początku tego artykułu sławnego belgijskiego polarnika (aczkolwiek przy pobieżnej kwerendzie nie odnalazłem związku rodzinnego obu panów).

Po przypomnieniu kilku faktów z dziejów Belgii i objechaniu paru jej zakątków, czas najwyższy zajrzeć do stolicy. Każdy porządny przewodnik turystyczny zaczyna opowieść o Brukseli od przedstawienia najsławniejszego w tym mieście monumenciku: Manneken pis (zbieżność fragmentu nazwy figurki siusiającego w centrum stolicy Europy chłopca, z nazwą antyeuropejskiej partii rządzącej sporym europejskim krajem – zapewne przypadkowa) stał się i dla nas obowiązkowym obiektem do zerknięcia i pstryknięcia. Ale również, (mimo napierającej ciżby innych zerkających i pstrykających) pretekstem do chwili refleksji nad fenomenem krainy która, mimo że targana wirami historii, chroni od wieków swobodę publicznego opróżniania pęcherza przez nieletniego. A chroniąc tę i inne ludzkie swobody, dobrze zaświadcza również o tym, że “lepszość” się w pocie czoła wypracowuje, a nie wykrzykuje.
Nie pochwalając generalnie siusiania na ulicy zauważmy, że brukselska figurka jawi się jako przewrotny symbol ludzkiej wolności – tworzywa Unii Europejskiej, która nie bez przyczyny ustanowiła swoje centrum właśnie tutaj, w Brukseli.

Imponujący brukselski Wielki Plac niejedno widział przez wieki swojego istnienia. Podobnie jak centralne miejsca innych europejskich miast, bywał areną wielce pożądanej przez ludność rozrywki – publicznych egzekucji. Najbardziej pamiętną na Grote Markt van Brussel była dekapitacja w 1568, z rozkazu niesławnej pamięci księcia Alby, przywódców niderlandzkiego ruchu antyhiszpańskiego – Egmonta i Hoorna.

Skoro zaś powrócił za sprawą Egmonta wątek dawnych zawiłych relacji niderlandzko – hiszpańskich, to “odhaczając” go w naszej relacji, spójrzmy na zdobiący Plac Hiszpański w Brukseli okazały pomnik arcyhiszpańskich, ale też – arcyludzkich, bohaterów: Don Kichote’a i jego wiernego giermka Sancho Pansy.
Stolica Europy to właściwe miejsce dla otrzeźwienia błędnych rycerzy.


Na tym można by zakończyć przydługą, choć i tak o wiele za krótką jak na potencjalną obfitość obrazów, relację z niewielkiej, ale ważnej Belgii.
Nie sposób jednak pominąć wzmianki o tym, jak pomocni w realizacji naszej eskapady byli, znani już najwytrwalszym Czytelnikom z relacji o Kubie sprzed kilku lat, Inge i Jan. Ci zacni mieszkańcy holenderskiego, ale leżącego blisko belgijskiej granicy, Eindhoven (do którego w godzinę można dofrunąć bezpośrednio z Gdańska), nie tylko ugościli nas w swoim domu i pożyczyli swój samochód, ale także odbyli wspólne z nami wycieczki rowerowe po okolicy.

W pobliżu Eindhoven leży miasteczko Neunen, gdzie w latach 1883 – 1885 mieszkał Vincent van Gogh (jego ojciec był w tym czasie pastorem miejscowego kościoła reformowanego) i gdzie powstały jego pierwsze wybitne, choć w pełni docenione pośmiertnie, dzieła malarskie.

Vincent w Nuenen
Kościółek, w którym pracował ojciec Vincenta
(zdjęcie zrobione przez specjalną ramkę, ustawioną ku uciesze turystów)
Kościółek widziany przez Vincenta (1884)
Kościółek widziany przez Żonnę (2023)

Kilka kilometrów dalej odkryliśmy malowniczy zameczek Croy, którego nazwa skojarzyła się od razu nie tylko z przywołaną wcześniej postacią Guillaume’a de Croy, wychowawcy cesarza Karola V, ale też dała asumpt do poszperania w rodzinnych koligacjach Anny de Croy.
Ta ostatnia księżniczka pomorska z rodu Gryfitów poślubiła w 1619 roku księcia Ernesta de Croy, pana między innymi na wspomnianym zameczku.

Anna de Croy owdowiała szybko i wskutek niesnasek z katolicką rodziną zmarłego małżonka (sama była protestantką), zdecydowała się osiąść w przydzielonym jej przez brata, pomorskiego księcia Bogusława IV, zamku w Słupsku.
Zasłużyła się dla miasta i okolicy na różne sposoby, a dobra pamięć o tych jej zasługach przetrwała, mimo niemal całkowitej wymiany ludności po 1945 roku.
Dowodem jest choćby nazwanie jej imieniem winnicy pod Słupskiem, której właściciel – pasjonat i znawca przedmiotu – od blisko czterdziestu lat para się uprawą winorośli i produkcją całkiem zacnego wina.
Klimat północnej Polski zaczyna coraz bardziej temu sprzyjać, więc winnic przybywa, a odwiedziny w nich bywają doprawdy egzotycznym przeżyciem.

Okonek – południowy stok Wału Pomorskiego
Leniwi szczęśliwcy mogą zyskać potwierdzenie opinii o winnym potencjale Polski północnej nie wychodząc nawet z domu.

Wspomnienie lokalnych winnych smaczków pozwoliło się zapewne Czytelnikom zorientować, że ten odcinek blogu poświęcamy nie tylko ciekawostkom belgijsko – europejskim, ale po części także krajowym, czy właściwie polsko – europejskim, jak się wkrótce okaże.
Najpierw jednak proponuję spojrzenie na ciekawostki, uwiecznione w ostatnich tygodniach niedaleko domu.

Ciekawe, czy to jeszcze relikt popandemiczny, czy przejaw troski o obyczajność?
A może, po prostu – troski
o to, ażeby dochować słusznej zasady: “jeden klient – jedna opłata!”

Warszawa (Polska), 4 czerwca 2023, temperatura powietrza +26oC.
Na “spacerze do ZOO” spotkało się pół miliona ludzi, wyrażających nieprzepartą chęć otrząśnięcia się z coraz bardziej ponurej rzeczywistości i zapobieżenia ryzyku jej kontynuacji po zbliżających się wyborach.
Wiedzą oni, że warunkiem tego jest przegłosowanie zwolenników ekipy, która zaczynając od Porozumienia Centrum, wyewoluowała szybko do symbolu skrajnego nieporozumienia.

Warszawa (Polska), 1 października 2023 temperatura powietrza bliska +26oC , temperatura emocji miliona pełnych nadziei ludzi – znacznie wyższa.
Takiej ciżby Polska jeszcze nie widziała, rekord z 4 czerwca z pewnością zdwukrotniony.
Wygląda na to, że uczestnicy marszu wiedzą, co trzeba zrobić za dwa tygodnie:
pogonićpogańską reakcję” !
Przepraszam za cytowanie samego siebie, ale okoliczności usprawiedliwiają odwołanie się do blogowego wpisu sprzed sześciu lat.
Zwłaszcza po opisanym wyżej pobycie
w naszej (ciągle) Europie.


Fragment wspomnianego wpisu z września 2017 roku pt. "Reakcja pogańska":

- “Reakcją pogańską” nazywają historycy fale odwrotu od chrześcijaństwa, które miewały miejsce wśród społeczeństw intensywnie chrystianizowanych, na ogół za polityczną (choć czasem też duchową) inspiracją, lub co najmniej przyzwoleniem ich władców.  
- Na słowiańszczyźnie zjawisko to wystąpiło z dużą mocą w XI-XII wieku, zwłaszcza wśród plemion połabskich (na terenach obecnych północnych Niemiec), jak też w państwie Piastów. Wzmiankowałem o tym w dawniejszych wpisach i z pewnością nie raz powrócę do sprawy w przyszłości. 
- Dziś jednak ów historyczny termin nasuwa mi takie oto skojarzenia: chrześcijaństwo przed tysiącem z górą lat nadciągnęło, ze wszystkimi swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, z zachodu Europy, zaś reakcja pogańska była emanacją “ludowego” sprzeciwu przeciw owej nie swojskiej doktrynie. Żywiła się hasłem powstania z kolan, dosłownego w tym przypadku, bo sprzeciwiającego się oddawania na klęczkach czci nowemu bogu.
-Społeczeństwa zachodniej Europy wykształcały przez ten tysiąc lat obecny model funkcjonowania – z pewnością daleki od doskonałości –  jednak będący (przynajmniej jeszcze całkiem niedawno) przedmiotem westchnień społeczeństwa polskiego. Działo się to wśród potoków krwi wojen religijnych, swądu stosów inkwizycji i ogromu niegodziwości pokoleń kościelnych hierarchów, ale także wśród przebijającej się przez nie stopniowej humanizacji ludzkich relacji.
- I co widzimy? Owe w miarę ucywilizowane wzorce, w ostatnich latach z ochotą przeszczepiane na polski grunt, nagle spotkały się z odporem. Katolicki naród zaczął kontestować owoce tysiącletniej ewolucji chrześcijańskiej Europy. Reakcja pogańska we współczesnym polskim wydaniu nacjonalistyczno – katolickim. Taki mam obraz.
- No, może trochę się zagalopowałem. Jest bowiem rzymski katolicyzm (nie całkiem Franciszkowy, niestety), ale są też jego skrzywione odmiany, jak choćby rydzki kaczoliżyzm , skutecznie mobilizujący lud polski do wspomnianej pogańskiej reakcji.
- Co do przyczyn tego stanu rzeczy – dziesiątki publicystów pochylają się, próbując je zdefiniować i szukać sposobów przeciwdziałania. Jedni bardziej, inni mniej sensownie. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł – poinformuję o tym niezwłocznie na blogu; zachęcam też komentatorów!

Masło irlandzkie III

W poprzednich wpisach staraliśmy się wskazać na charakterystyczne elementy irlandzkiego krajobrazu, obyczaju czy historii.
Obok tytułowego masła przywołane zostały inne sławne przetwory spożywcze (whiskey, piwo), a następnie: chmury, klasztory (z całą otoczką związaną z irlandzkim monastycyzmem), limeryki, oraz klify.
Przychodzą mi jeszcze do głowy: kuchnia, dolmeny, puby, tańce, muzyka i linie lotnicze. Joyce’a, jak i innych licznych luminarzy irlandzkiej kultury wysokiej, oszczędzę Państwu z uwagi na wakacyjno – relaksacyjną formułę tej relacji.

Co do irlandzkiej kuchni, to jej specjalnością wydaje się być pizza, podobnie jak w przypadku narodowych kuchni większości ze 193 krajów zrzeszonych w ONZ (jednym z chlubnych wyjątków jest Italia).
Najlepszą zjedliśmy w mieście Tullamore, którego nazwa kojarzy się zdecydowanie bardziej z płynnym smakołykiem irlandzkim, niż z posiłkiem neapolitańskiej biedoty.

Klify na wybrzeżach Irlandii wielu uważa za najbardziej malownicze w Europie. Żeby odnieść się do tej opinii, warto mieć okazję obejrzeć owe nadmorskie urwiska w świetle słonecznym, na które nieczęsto udaje się tam trafić.
Najbardziej znane klify o wdzięcznej nazwie Moher (nadanej im zapewne po to, aby przyjezdni zaopatrzyli się w odpowiednio ciepłe bereciki) ledwo – ledwo przezierały przez atlantycką mgłę i opad atmosferyczny, co widać – nie widać na fotografiach.

Wszelako nawet na tej mglistej wyspie bywają z rzadka okienka pogodowe, które tamtejsze widoki czynią godnymi zapamiętania i utrwalenia.
Momentów takich zdarzyło się niewiele, zatem i zdjęć w słonecznym świetle zobaczycie w tej, jak i dwóch poprzednich irlandzkich relacjach, zaledwie kilka.

Historia cywilizacji w Irlandii nie zaczęła się od czasów św. Patryka, czy “dwunastu irlandzkich apostołów” (V – VI wiek n.e.), nie zaczęła się też od przybycia prawie tysiąc lat wcześniej Celtów.
Ludziska ciągnęli na wyspy brytyjskie od czasów najdawniejszych, bo są one enklawą względnie przyjaznego klimatu (choć nie zawsze przychylnego fotografom z wyżej wspomnianych względów, co jednak w neolicie było przeszkodą pomijalną), dającego perspektywę nie tylko przeżycia, ale też rozmnażania się.
Mają też, jak to wyspy, walor obronny, utrudniający ewentualnym chętnym niepokojenie wcześniej osiadłych na nich społeczności.
Losy prairlandczyków próbują uczeni odtwarzać badając znajdowane tu i ówdzie odłamki ich kości; jest to zajęcie obarczone z góry ogromnym marginesem niepewności co do wnioskowanego obrazu.
Pewne przybliżenie dają natomiast efektowne pozostałości kultur sprzed paru tysięcy lat, kiedy to w różnych miejscach globu jęto je upamiętniać w sposób do dziś budzący szacunek i podziw.
To z czasów egipskich piramid czy mezopotamskich zikkuratów pochodzą irlandzkie dolmeny – megalityczne konstrukcje, służące pewnie celom kultowym, lub będące miejscem wiecznego spoczynku kogoś ówcześnie ważnego.

Puby irlandzkie, w odróżnieniu od dolmenów, tętnią życiem.
Każdy z nich jest państewkiem w państwie, rządzi się swymi własnymi, często odwiecznymi zwyczajami i prawami, zaś władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą sprawuje w nich barman (autorytarna władza barmana w irlandzkich pubach to skądinąd zapewne natchnienie i inspiracja dla niejednego Najważniejszego Polityka w niejednym prawdziwym państwie).
Wiele pubów opisuje siebie jako najstarsze na wyspie; nie należy się zbytnio do tego przywiązywać, natomiast należy cieszyć się piwem i muzyką, których nie brakuje.
W zasobie zdjęć z irlandzkiej włóczęgi nie znalazłem takich, które obrazowałyby puby jako puby, zatem zamieszczam fotografie zawierające wizerunki osób w pubowej scenerii, za ich domniemaną zgodą.




Raz turysta w Kilkenny
chciał coś łyknąć za penny.
Barman na to: nie te czasy,
tu się pije za eurasy!
I za potrójne ceny!

W poprzednich dwu odcinkach relacji z krainy masła, piwa i destylatu, sporo miejsca poświęciłem świętym tamtejszym, których panteon jest okazały.
Trudno się dziwić, bo Irlandię nie tylko kształtowały w swoim czasie płynące przez Europę prądy chrześcijańskie, ale na zasadzie fali odbitej wracały one na kontynent, wzmocnione przepracowanym na wyspie duchem i myślą średniowiecznych mędrców, spośród których wielu dosłużyło się przedrostka “św.” przed imieniem.
O korelacjach polityki z niesioną na sztandarach taką czy inną religią wspominamy co rusz, bo to bodaj najważniejsze paliwo historycznego wehikułu; dzieje Irlandii nie są tu wyjątkiem.

Ciekawym zjawiskiem natomiast, zwłaszcza z polskiego dzisiejszego punktu widzenia, jest gwałtownie postępujący w ostatnich latach proces odchodzenia irlandzkiego społeczeństwa od katolickiego kościoła, do niedawna wszechwładnego w tym kraju.

Coraz częściej mieszkańcy Corku
odmawiają odmawiania paciorków.
"Od spraw niebiańskich tera
my mamy Rajanera"-
tak mówią od środy do wtorku.

Przyczyn tego trendu dociekają w licznych publikacjach tęgie i biegłe w tematyce głowy; na porządnie ugruntowane wnioski trzeba spokojnie poczekać, niekoniecznie wiążąc ów fenomen z imponującymi osiągnięciami irlandzkiej gospodarki, wśród których sukces Ryanaira jest jednym z najbardziej spektakularnych.

Na koniec “irlandzkiego tryptyku”, dawkowanego P.T. Czytelnikom powolutku w upalnych wakacyjnych miesiącach, wspomnę o miejscu, którego na maślanej zielonej wyspie nie obejrzeliśmy, bośmy nie zaklepali na czas biletów.
To sławna biblioteka sławnego Trinity College w Dublinie – z konieczności na zdjęciu Dilitta, a nie moim.
Jako rekompensatę zaprezentuję już w kolejnym wpisie inną sławną bibliotekę, którą udało mi się sfotografować osobiście.

Masło irlandzkie II

Na początku kolejnej partii rozpoczętych w ubiegłomiesięcznym wpisie irlandzkich migawek, postaram się głębiej uzasadnić ich tytuł.
Wiadomo powszechnie, że masło jest jedną ze specjalności wyspiarskiego kraju, bo jest smaczne i jest go dużo.
Błędem byłoby jednak mniemanie, że nadaje się ono tylko do smarowania chleba.

Wyobraźcie sobie Państwo łódź z wikliny, pokrytą skórami, zbudowaną w szóstym wieku dla podjęcia dalekomorskich wypraw.
Łódź oczywiście przecieka, ale po nasączeniu skór roztopionym masłem – staje się szczelną konstrukcją, o dużej dzielności morskiej.
Taką właśnie jednostkę zbudował irlandzki mnich, św. Brendan, i na niej odbył swoje półlegendarne podróże, odkrywając i eksplorując szereg wysp i wysepek brytyjskich, Hebrydy, Orkneye, a nawet ponoć docierając do Islandii i Ameryki Północnej.

Te globtroterskie przedsięwzięcia stały się we wczesnym średniowieczu, bez względu na fakty (nieostre za mgłą domysłów i legend), osnową dla hagiograficznej opowieści “Podróż Świętego Brendana”, która wzmacniając wcześniej już ugruntowany kult jej bohatera, przyczyniła się do uznania go patronem żeglarzy i podróżników.

Łatwo zatem zrozumieć, dlaczego jednym z pierwszych miejsc które postanowiliśmy odwiedzić w Irlandii było Clonfert, szczycące się posiadaniem katedry Św. Brendana, w której ponoć został on pochowany (grobu dotychczas nie znaleziono, może dlatego, iż sędziwy mnich zadbał przed swoim odejściem w zaświaty, aby przypadkiem nie pokrojono jego truchła na relikwie; ten odrażający, trącący kanibalizmem proceder, kwitnie niestety do dnia dzisiejszego ).

Katedry – wiadomo – wymagają sporego dystansu lub szerokokątnego obiektywu, aby można je było ująć na zdjęciu, no i oczywiście z reguły są ozdobą dużych miast.
Clonfert tymczasem okazało się być niewielką wioską, zaś rozmiary Brendanowej katedry przystają raczej do gabarytów wiejskiego kościółka, według polskich standardów naturalnie.
Małe wszakże bywa piękne, a w tym wypadku emanuje też niezwykłą aurą spokoju niezakłócanego przez turystów, którzy z rzadka tu trafiają.
Opiekująca się świątynią pani, którą zastaliśmy akurat na miejscu, wpuściła nas też do dawnych ogrodów opuszczonego żeńskiego klasztoru, będącego kiedyś jednym kompleksem z katedrą. Czarodziejskie miejsca.

Patron żeglarzy i podróżników, św. Brendan, postać mało do niedawna znana nad Wisłą, doczekał się jednak w ostatnich latach uhonorowania poprzez umieszczenie jego wizerunku w rzeszowskiej farze (więc nie nad Wisłą wprawdzie, a nad Wisłokiem).
Doprowadził do tego Andrzej “Tourbanik” – może jeszcze nie patron, ale na pewno już guru polskich obieżyświatów, skądinąd wykazujący fizyczne podobieństwo do wyobrażonego na wspomnianym konterfekcie Brendana (lub odwrotnie).
Z braku pewności co do faktycznego wyglądu twarzy świętego irlandzkiego mnicha, Żonna ograniczyła się tutaj do popełnienia alegorii, obrazującej go od tyłu.


Maślane tropy irlandzkie zawiodły nas niepostrzeżenie w stronę jeszcze jednej wyspiarskiej domeny, mianowicie irlandzkiego monastycyzmu – zjawiska o istotnym wpływie na dzieje wczesnośredniowiecznej Europy.
Powstało na ten temat wiele mądrych rozpraw, ale z żadnej nie wynika jednoznaczny wniosek objaśniający, dlaczego akurat na tej dość odizolowanej od ówczesnego głównego nurtu europejskiej cywilizacji wyspie, doszło w połowie pierwszego millenium do istnej erupcji aktywności intelektualnej, bazującej na mnożących się tam licznie ośrodkach życia klasztornego.
Zaistniała wówczas w Irlandii nowatorska forma mniszej reguły, oparta na prostym pomyśle zagospodarowania czasu wolnego od ascetycznych praktyk religijnych dla potrzeb zgłębiania wiedzy doczesnej, a także jej opisywania za pomocą pracowicie przyswajanej sobie łaciny (wspomniane wyżej peregrynacje św. Brendana i późniejsze ich opisy, to niezły tego przykład).
Poruszając się po wyspie nie sposób ominąć licznych pozostałości po wczesnośredniowiecznych klasztornych centrach religijno – naukowo – kulturalnych, jak choćby resztki kompleksu w Clonmacnoise.

Łatwo zauważyć, że zdjęcia zamieszczane w irlandzkiej relacji są w większości szarawe, pozbawione gry światła i cienia, jednym słowem – pochmurne.
Sorry, taki mają klimat!
Mimo niedogodności ekspozycyjnych widać jednak wyraźnie elementy charakterystyczne dla tamtejszej chrześcijańskiej scenerii.
Na przykład okrągłe wysokie wieże, do których zmykali mnisi w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa (choćby brutalnych najazdów, lub raczej -napływów, Wikingów w IX wieku, czy nie bardziej przyjaznych poczynań Anglo -Normanów w XII wieku), lecz przede wszystkim – krzyże celtyckie.

Dlaczego celtyckie? No właśnie, nie zdążyłem pośród maślanych rozważań przypomnieć, że to właśnie Celtowie skolonizowali Wyspy Brytyjskie, więc także Irlandię, w ostatnich wiekach starej ery. Przynieśli ze sobą swoje zdobycze cywilizacyjne, na czele z umiejętnością produkcji żelaza, oraz naturalnie – zestaw wierzeń religijnych, w owym czasie preferujących Słońce jako swój symbol.
Te ostatnie stały się celem natarcia krzewicieli chrześcijaństwa, których aktywność na wyspie gwałtownie zaczęła przybierać na sile od czasu skutecznej misji św. Patryka w pierwszej połowie piątego wieku po Chrystusie.
Jedna z interpretacji genezy kształtu krzyża celtyckiego określa go jako “kompromis” pomiędzy celtyckimi, kolistymi przedstawieniami Słońca i najważniejszym symbolem chrześcijaństwa. A może raczej – jako kompilację najważniejszych symboli starej i nowej religii, mającej złagodzić celtycki opór przed chrystianizacją.
Skoro zaś wspomniałem o św. Patryku, to będąc uznanym za patrona Irlandii, dorobił się należytych rozmiarów katedry w Dublinie (w odróżnieniu od św. Brendana, o którego minikatedrze w Clonfert było trochę na początku tego artykułu).


Święty Patryk urodził się i wychował w północnej Anglii, w pobliżu muru Hadriana (o którym wspomnieliśmy swojego czasu tutaj), pod sam koniec rzymskiego panowania nad tą krainą i po licznych życiowych perypetiach (wśród których był także okres kilkuletniego zniewolenia przez irlandzkich zbójów, najeżdżających sąsiednią wyspę), zdobywszy stosowną edukację kościelną na terenach obecnej Francji, jął się dzieła ewangelizacji Irlandii.
Skuteczność jego misji potwierdza wspomniany wyżej fakt uznania go za katolickiego patrona maślanej wyspy.
Niewielu lat było trzeba, aby wektor misyjny się odwrócił i irlandzcy mnisi zaczęli peregrynować i nawracać – najpierw jeszcze niewiernych mieszkańców Wysp Brytyjskich (zwłaszcza Szkocji), a potem – kontynentalnej Europy.
Działalność irlandzkich i szkockich (na kontynencie byli traktowani tożsamo z powodu wspólnych gaelickich = celtyckich korzeni) misjonarzy wywarła na rozwój gwałtownie chrystianizującej się Europy wpływ nieproporcjonalnie wielki, biorąc pod uwagę ich liczebność oraz “prowincjonalną” proweniencję.

Nie rozwijając tu szerzej tego skądinąd arcyciekawego wątku wspomnę choćby takie imiona jak, aktywny w rejonie Brytanii Columba, czy też Columbanus, gorliwie organizujący klasztory na terenach obecnej Francji, Niemiec, Szwajcarii czy północnych Włoch (dodam, że obaj święci mnisi byli płci męskiej, chociaż brzmienie ich imion na pierwszy rzut oka i ucha zdaje się sugerować coś innego).
Cały zaś zastęp najznamienitszych braciszków owego czasu zwany jest “dwunastką irlandzkich apostołów”,
aczkolwiek w sumie jest ich chyba więcej niż tuzin.

Masło irlandzkie

Okoliczności dziejowe sprawiają, że w centrum zainteresowania znajduje się ostatnio Ukraina, próbująca wzmocnić swą tożsamość i zrzucić ostatecznie imperialne okowy większego sąsiada, którego język wszelako jest w niej ciągle dominujący.
Nasuwa to analogie z Irlandią, w której najłatwiej dogadać się po angielsku mimo, że przez wieki mieszkańcy tej wyspy wielkim i krwawym wysiłkiem prowadzili do uniezależnienia się od Anglii.
Wątków łączących kraje położone na przeciwległych obrzeżach Europy można zresztą znajdować wiele, choćby przywołując zdarzenia z epoki wikińskiej.

Wikingowie norwescy i duńscy opanowali w dziewiątym wieku irlandzkie wybrzeża, fundując szereg miast (jak Dublin, Cork czy Limerick) i w znaczny sposób wpływając na funkcjonowanie dawnych tamtejszych królestewek.
Wikingowie zaś szwedzcy, zwani Waregami, formując w podobnym czasie szlaki handlowe do Bizancjum i Bagdadu, założyli nijako przy okazji – Ruś Kijowską, ukraiński matecznik.

Za sprawą wojennej awantury rozpętanej przez znanego moskiewskiego bandziora musieliśmy odstąpić od planów bliższego przyjrzenia się władztwu kijowskiemu, w zamian wybierając wypad do Irlandii właśnie, w dobrym towarzystwie Joanny i Jurka, z którymi skądinąd zwykliśmy co pięć lat odwiedzać jakąś wyspę.

Byliśmy na Zielonej Wyspie zbyt krótko, aby w pełni zrealizować tygodniowy program aktywności uwidoczniony przed jednym z dublińskich pubów (patrz zdjęcie powyżej).
Robiliśmy jednak co się dało, aby poczuć irlandzkie klimaty, nie rezygnując wszelako ze snucia ukraińskich odniesień.
No bo, na przykład, Ukrainę zwykło się uważać za spichlerz Europy, krainę pszenicą i żytem szumiącą (w czasach pokoju, naturalnie).
Irlandia natomiast owiewa przemierzającego ją turystę szlachetną wonią obornika, z gracją produkowanego przez nieprzeliczone stada rogacizny gryzącej i trawiącej wyspiarską zieleń.
Można ją zatem śmiało nazwać oborą Europy, zaznaczając wszakże, że wspomniane bydło dostarcza, obok obornika, także wielkich ilości mleka, no i mięsa.
Jest zatem Irlandia krainą mlekiem i stekiem płynącą, w której jedynym pocieszeniem dla wegan mogą być równie obficie płynące strugi piwa i whiskey, mające swe źródła w lokalnych łanach jęczmienia.
Mleko irlandzkie stanowi zaś, jak wiadomo, bazę do wyrobu masła irlandzkiego, dostępnego nawet w polskich owadzich spożywczakach i dającego tytuł tej krótkiej relacji.

Widoczny na ostatnim zdjęciu ze stadem groźnych czarnych byków w tle pałacyk to serce posiadłości Woodhouse, nad historią której pracuje nasza dawna sąsiadka z osiedla Marianna, od lat mieszkająca z rodziną w Irlandii i wzbogacająca ten kraj swą wiedzą i talentem, w sposób typowy dla znacznej części licznej polskiej imigracji.

Wracając na moment do ukraińskich skojarzeń podczas króciutkiej irlandzkiej podróży, to przychodzą na myśl widywane w kinach produkcje gangsterskie, przedstawiające mafie rodem z obu krajów.
Ta wschodnia, najbardziej “malownicza”, wywodziła się z Odessy.
Irlandzka zaś trzęsła wielkimi amerykańskimi miastami, gdzie walczyła z mafią włoską; jednych i drugich przygnała za Atlantyk bieda i głód w ich ojczystych stronach.
Współcześnie mafię irlandzką mogą przypominać tamtejsze wypożyczalnie samochodów, zdzierające okrutnie za możliwość poruszania się lewą stroną wąskich, nędznych na ogół dróg.


Szanowna Publiczność domyśla się już zapewne, co nastąpi za chwilę.
Nie sposób było, nawet przy bardzo ograniczonym czasie, nie zahaczyć o miasto sławne głównie z tego powodu, że dało swoją nazwę niezwykłej miniaturce poetyckiej. Zapewne każdy wierszokleta – amator, znalazłszy się w Limerick, usiłuje nerwowo coś skrobnąć na temat, co rzadko przynosi dobry efekt.
Próbować wszakże trzeba:

Nadobnej damie z Limerick
utknął raz w gardle strachu krzyk,
gdy się nagle dama
obudziła sama,
bo w miasto ruszył mąż – stary pryk.
W sławnym mieście Limerick
przebywał dorodny byk,
co każdego wieczora,
zamiast torreadora,
konsumował łyski łyk

Tu nagła zmiana nastroju: zaraz po powrocie z maślanej wyspy pojechaliśmy do Krakowa, aby pożegnać naszego przyjaciela od czasów studenckich jeszcze (więc bardzo dawnych), Ryśka. Przeżyliśmy razem sporo przygód, współpracowaliśmy przez długie lata, z pewnością bardzo się lubiliśmy. To kolejny bliski nam Podróżnik, którego wspominamy w naszym blogu.

O innym krakowskim podróżniku, wspominanym już swojego czasu Andrzeju “Tourbaniku” będzie już niebawem, przy okazji kolejnych zapisków z wypadu do Irlandii.

Nortumbria

FullSizeRender1 mosty Newcastle – rys. J.J.

Chief, once upon Tyne (river), w przypływach natchnienia,

ciał damskich robi szkice, zwykle bez odzienia. 

Nie raz także się zdarzy,    

że w ogóle bez twarzy,

bowiem wygląd ich twarzy nie ma tu znaczenia.


  • capture-20170213-111210
  • Wielu zacnych Czytelników odgadnie bez kłopotu, o kim jest ten limeryk. Tych zaś, którzy naszego Przyjaciela Wiesia nie znają, śpieszę poinformować, że:
  • – już po zakończeniu kariery zawodowej otrzymał propozycję pracy w Anglii, co obrazuje poziom jego profesjonalizmu w branży okrętowej,
  • – mieszka w związku z tym czasowo w Newcastle upon Tyne, zajmując niewielki domek, do którego zechciał nas ostatnio zaprosić na weekend,
  • – w tym krótkim czasie, oprócz znanej nam wcześniej serdecznej gościnności, talentów plastycznych i literackich, zaprezentował Wiesław także kunszt kucharski,  lewostronnie – szoferski, oraz przewodnicki,
  • – kolejnym wielkim walorem Wiesia jest zamężna z nim od lat Ala, która niestety musiała w czasie naszej eskapady pozostać w kraju.
  • W naszej pięcioosobowej grupce były aż trzy plastycznie uzdolnione osoby. Gospodarz koncentruje swoją twórczość na motywach wyżej opisanych, natomiast Ania i Janusz przywieźli po kilka obrazków dokumentalnych, które pozwolili tu udostępnić. A że sztuka bez odbiorców nie ma racji bytu, to Marzence i mnie przypadła rola trwających w zadziwieniu.
  • P1030205 dom pracy twórczej
  • FullSizeRender2 rys. J.J.
  • IMG_20170212_0002rys. A.B.
  • Jeszcze zdjęcie ekipy obserwującej przez dziurki jakąś artystyczną instalację w galerii nad rzeką i kończę przydługi wstęp, przechodząc do tego cośmy widzieli i jakie to ma konteksty historyczne.
  • P1030185

  • Szekspir, Beatlesi, imperium nad którym słońce nigdy nie zachodzi (nr 2, po hiszpańskim), fundamenty największych demokracji, język stający się światowym – to pierwsze z licznych skojarzeń łączących się z Wielką Brytanią. Status mocarstwa osiągnęła ona na przestrzeni ostatnich kilku stuleci i owa mocarstwowość w wymiarze oddziaływania cywilizacyjnego ciągle trwa.
  • Jak “ulepiło się” społeczeństwo, którego wpływ na losy świata był i jest tak znaczny? Uznaje się, że solidnym do tego podłożem stało się opanowanie Wysp Brytyjskich przez Celtów w VI-V wieku p.n.e. Wspomniałem szerzej o Celtach w poprzednim wpisie, dotyczącym Hrabstwa Kłodzkiego; ich wędrówka na zachód to jeden ze śladów łączących prehistorię naszych ziem z Wyspami. Potwierdza to zawartą w najnowszej podstawie programowej dla szkół prawdę, że praźródłem wszelkiej europejskiej cywilizacji jest Polska, od której inni czerpali sztukę jedzenia widelcem!
  • Celtowie okrzepli na Wyspach solidnie, ale w międzyczasie urosło w siłę Imperium Rzymskie, którego władcom zachciało się zapanować nad nieco mglistą, lecz przyjazną z uwagi na łagodny klimat i żyzne ziemie, oraz bogatą w cenne minerały krainą, obecnie określaną jako Anglia. Rzymianie rozpoczęli podbój wyspy w połowie I w. po Chrystusie od południa, powoli kolonizując ziemie w kierunku północnym, przy ciągłym oporze siedzących tam Piktów i Szkotów. Ażeby uchronić z trudem opanowane tereny od ciągłych ataków tych zasiedziałych już tubylców z północy, odgrodzili się na początku II w. n.e. imponującym łańcuchem fortyfikacji, Wałem (lub Murem)Hadriana (cesarz Hadrian panował wówczas w Rzymie).
  • Wał Hadriana zaczyna się od twierdzy Segedunum pod Newcastle i “ściska kibić” wyspy, dążąc do jej zachodniego wybrzeża w pobliżu Carlisle.dav

    P1030177 220px-Hadrians_Wall_map[1] Przez pewien czas Rzymianie utrzymywali też położony bardziej na północ Wał Antonina, jednak zrezygnowali z tego pomysłu, bo tubylcy byli zbyt agresywni. Pozostali na linii Wału Hadriana przez blisko 300 lat, kiedy to kryzys w kontynentalnej części Cesarstwa zmusił ich w 410 r. n.e. do całkowitego wycofania się z Brytanii. Pozostawili po sobie znaczną ilość miast (w większości do dziś prosperujących, jak choćby Londinum), latyfundiów organizujących rolnictwo, ośrodków górnictwa i niezłej wytwórczości, a także – dobrą sieć dróg. I jeszcze jedno – ukorzeniające się chrześcijaństwo, które w międzyczasie stało się państwową religią Cesarstwa Rzymskiego. Za chwilę rozwiniemy ten ważny wątek.

  • Historia ludzkości podlega prawom natury, a natura nie znosi próżni. Wobec tego w chwilę po opuszczeniu wyspy przez legiony rzymskie zjawili się tam kolejni chętni do zawojowania atrakcyjnych ziem: spowinowacone między sobą , pochodzące z rejonu pogranicza obecnych północnych Niemiec i Danii, germańskie plemiona Anglów, Sasów i Jutów (nazwanych później łącznie Anglosasami). Niektórzy historycy są zdania, że początkowo zostali oni zaproszeni przez nieźle prosperujących w czasach rzymskich Celtów, aby pomóc w obronie przed najazdami Piktów i Szkotów z północy (też zresztą mających celtyckie korzenie), ale szybko sami stali się najeźdźcami. Mówiąc w skrócie (i dużym uproszczeniu, oczywiście), Anglosasi zdominowali wyspę od połowy V wieku, dokładając swoją dawkę genów do tych przedceltyckich, celtyckich i rzymskich.
  • Wracamy do chrześcijaństwa, które w decydujący sposób zaczęło podówczas wpływać na losy Europy. W schyłkowym okresie rzymskiej Brytanii (przełom IV/V wieku) stało się tam religią przeważającą, aczkolwiek tradycyjne celtyckie wierzenia, podtrzymywane przez druidów , ciągle miały się nieźle. Napór pogańskich Anglosasów skutecznie powstrzymał, a nawet cofnął proces umacniania się Kościoła. Odwrót od chrześcijaństwa trwał blisko dwa wieki, w trakcie których po długiej, często bratobójczej kotłowaninie, wykształciło się siedem anglosaskich królestw, wśród nich Nortumbria, fragmentu której dotyczy ta relacja. British_kingdoms_c_800.svg[1]   (źródło:Wikipedia)
  • Anglosaskie królestewka trwały w większości w pogaństwie do czasu, kiedy za sprawę wzięli się misjonarze irlandzcy. Irlandia, mniejsza z dwóch głównych Wysp Brytyjskich, nie została opanowana przez Cesarstwo Rzymskie, tak jak przeważający obszar Wielkiej Brytanii (nazwa ta używana jest równolegle dla głównej wyspy, jak też dla Zjednoczonego Królestwa, obejmującego także Północną Irlandię). Ewangelizację rozpoczął tam św. Patryk na początku V wieku, przy czym oparła się ona głównie o licznie powstające klasztory, będące “wylęgarnią” niezwykle aktywnych w przyszłych stuleciach na terenie całej Europy (i dalej też) mnichów – misjonarzy.
  • Nie tylko mnichów, jak się okazuje, wydała Irlandia, ale także misjonarzy innego rodzaju; współczesnym wizjonerom niosącym misję pomniejszania świata (mam na myśli Tony Ryana i Michaela O’Leary, twórców Ryanaira) zawdzięczamy możliwość odwiedzenia np. Wiesia w Nortumbrii za równowartość ceny kawałka smażonej ryby tamże zjedzonej.
  • FullSizeRender Ja tu się rozpisuję, a Janusz podsumował sprawę jednym obrazkiem z treścią…
  • Wracamy do VII wieku, kiedy to zaproszeni przez  rezydującego w zamku Bamburgh króla Oswalda (z czasem ogłoszonego świętym) Irlandczycy założyli na pływowej (czyli takiej, do której można dotrzeć suchą stopa tylko podczas odpływu morza) wysepce Lindisfarne pierwszy klasztor. Dokonał tego św.Aidan wraz z kolegami w 635 roku. Kolejne ważne postaci misjonarskiego dzieła w Nortumbrii to (święci z reguły) m.in.: Beda Czcigodny (znamienity uczony i kronikarz, klasztor Jarrow), Kutbert (z Hexham i z Lindisfarne; jego ciało z czasem przeniesiono do Durham w trwającej 7 lat procesji). Poprzestaję na wymienieniu tych kilku postaci, bo po pierwsze – związane z nimi miejsca udało nam się odwiedzić, po drugie zaś – gdybym przywoływał kolejne szeregi świętych, to obawiam się, że wielu miłych Czytelników nie zajrzałoby już więcej do mojego bloga. Podsumowując ten ważny historycznie wątek zaznaczę tylko, że wkład genetyczny mnichów w kształtowanie populacji brytyjskiej prawdopodobnie można pominąć w dotyczących tego tematu rozważaniach. 
  • Kolejne natomiast fale nowych genów napłynęły w miarę mających miejsce najazdów: Wikingowie zaczęli od zniszczenia klasztoru Lindisfarne w 793 roku, po czym nękali Wyspy Brytyjskie przez z górą dwa wieki, opanowując znaczną ich część. Naukowe potwierdzenie ich wkładu w fundamenty społeczeństwa brytyjskiego (jak też innych europejskich nacji) znajdziemy w reprodukowanym poniżej sztychu Andrzeja Mleczki: thCL672SQ7
  • Kulminacją kariery Wikingów, którzy w międzyczasie ustanowili królestwa Norwegii i Danii, było sięgnięcie po koronę angielską. Udało się to duńskiemu królowi Swenowi Widłobrodemu , synowi Haralda Sinozębego (malownicze ksywy skądinąd!) w roku 1013. Królewska kariera Swena w Anglii potrwała ledwie kilka tygodni, ale z punktu widzenia polskiego wkładu w tę historię ważne jest to, że jego następcą został syn z małżeństwa z córką Mieszka I, siostrą Bolesława Chrobrego, Świetosławą, Kanut Wielki. Ponoć wojowie Bolesława ( wkrótce króla polskiego) zjawili się także w Brytanii, aby wspomóc jego siostrzeńca, więc nie może być wątpliwości co do ich tamtejszej spuścizny, czy jak to tam nazwać.
  • Ostatnią ważną falą najeźdźców na Wielką Brytanię byli Normanowie (potomkowie Wikingów – zdobywców francuskiej Normandii), którzy ustanowili swoje rządy począwszy od roku 1066. To oni przywieźli sztukę budowy wielkich katedr, które od XI wieku stawiano w miejscach wcześniejszych świątyń.
  • Łatwo zauważyć, że począwszy od zapanowania nad Wielką Brytanią Anglosasów w V wieku, wszystkie kolejne na nią najazdy (w cyklach 300 – 400 letnich, odpowiadających z grubsza przepisowemu czasowi pielęgnacji porządnego angielskiego trawnika) miały miejsce w wykonaniu ludów spowinowaconych, kuzynów prawie, z Danii, Norwegii, północnych Niemiec i Normandii. Sumarycznie i skrótowo można nazwać ich wszystkich Normanami, zaś brytyjski pień genetyczny, oraz etnos, stanowią efekt wypracowanej w niezliczonych bojach mieszaniny celtycko – rzymsko – normańskiej, osadzonej w wyjątkowo sprzyjających warunkach geograficzno – klimatycznych.

Jest godzina 01.39, 20 lutego 2017 roku. Właśnie skończyłem pisać poprzednie zdanie, kiedy dostaliśmy wiadomość, że nasza córka Kasia urodziła dziewczynkę, piąte nasze wnuczę!!!!!

Czas pokazać teraz trochę zdjęć i rysunków, a także mapkę, żeby podeprzeć nasze wrażenia z krótkiej wycieczki efektami wizualnymi.

  • Newcastle zrobiło bardzo dobre wrażenie; wreszcie zobaczycie parę współczesnych motywów w tym wpisie
  • P1030194a P1030204 P1030191 P1030200a IMG_20170212_0001rys.A.B.
  • Durham ze wspaniałą katedrą wypełnioną szczątkami świętych Kościoła:
  • P1030147 P1030142 P1030138 FullSizeRender3 rys.J.J.
  • Trochę lokalnych typów ludzkich złapanych w różnych miejscach, m.in. na pchlim targu na stacji kolejowej w Tynemouth. Charakterystyczne dla krajowców jest letnie odzienie mimo bardzo chłodnej pogody.
  • P1030155 P1030216a P1030218 P1030203a P1030223a P1030222a P1030220a P1030219 P1030288
  • Lindisfarne, na którą przejeżdża się podczas odpływu
  • P1030256 P1030255 P1030252 P1030251 tak przez siedem lat niesiono do Durham ciało św. KutbertaP1030249 P1030236 P1030230IMG_20170212_0003
  • Bamburgh – zamczysko króla Oswalda
  • P1030269 P1030266 P1030259
  • Klasztor w Jarrow – miejsce pracy i śmierci Bedy Czcigodnego P1030165
  • Urocze kamienne miasteczko Corbridge, w miejscu jednego z rzymskich fortów na Wale Hadriana
  • P1030285a P1030281 P1030280
  • I kilka obrazków “z drogi”
  • P1030257 P1030227 P1030159 “Anioł Północy” – instalacja przypominająca przemysłową świetność regionu (bo Newcastle i okolice były jednym z głównych siedlisk XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej)

    dig
    Koniec