Wiosna prykariatu

?choć już życia, psia mać, popołudnie,                                                                            jest cudnie, jest cudnie!  (Magda Umer)


Powyższy cytacik zamieszczam, bo ładny, a poza tym – prowadzący do objaśnienia tytułu wpisu. W ostatnich latach karierę zrobił termin “prekariat“, ukuty przez socjologów na określenie kategorii ludzi relatywnie młodych i przygotowanych zawodowo, jednak mających problem z przebiciem się przez skorupę dotychczasowych reguł społecznych i ekonomicznych, oraz ze swobodnym pośród nich funkcjonowaniem. Proponuję, aby na drugim biegunie postawić “prykariat“, do którego zaliczam osoby mające już za sobą apogeum możliwości produkcyjnych i reprodukcyjnych, natomiast wciąż cieszące się światem dookoła (choćby nie zawsze do końca cudnym).


Wybrali się zatem prykariusze w teren, bo wiosny tak ładnej jak tego roku dawno nie było. Chcąc rzetelnie napisać, dokąd się wybrali, sięgnąłem raz jeszcze do różnych źródeł, aby ujednolicić nazewnictwo geograficzne. I ciągle brak pewności, czy poruszaliśmy się po Pomezanii , Pogezanii, oraz Prusach Górnych (Oberlandzie), czy też po prostu po Powiślu (nie mylić z dzielnicą Warszawy!).  Ta ostatnia nazwa, ukuta w czasach PRL-u unifikuje i spolszcza terminologicznie region, ignorując historyczne nazewnictwo pruskie i niemieckie, co jednakowoż upraszcza sprawę w dzisiejszych czasach. Jak zwał tak zwał, nasza wycieczka przebiegała tak, jak widać na mapce naszkicowanej przez Żonnę (w tym wpisie znajdziecie sporo Aninych obrazków; widać wiosna służy aktywizacji twórczej): 

Gdziekolwiek się człowiek ruszy, nie uniknie deptania po śladach dawnych i jeszcze dawniejszych dziejów, z których utkana jest fascynująca nas czasoprzestrzenna siatka. Okolice, po których tym razem się wałęsaliśmy, przedeptali już przed nami m.in.: Goci, Prusowie, Czech św. Wojciech ze skromną świtą ( z biletem w jedną stronę, jak pamiętamy z lekcji historii i religii), książęta pomorscy i mazowieccy, znani i nieznani z imienia Krzyżacy i inaczej wystrojeni Niemcy w różnych epokach, Szwedzi, Polacy, Litwini, Rosjanie czy Francuzi pod Napoleonem. Zabawiali na krócej lub na dłużej, czasem na setki lat – wtedy zostawiali swą mocno osadzoną materialną spuściznę. Jak to zwykle bywa, następcy tę spuściznę po części wykorzystywali, po części zaś niszczyli lub pozwalali jej niszczeć. Ostatnia taka zmiana warty nastąpiła w 1945 roku, od którego Powiśle (trzymajmy się tej nazwy dla uproszczenia) zagościło w całości w granicach Polski. Mogliśmy zatem bez kłopotu porozumiewać się w rodzimym języku z sympatycznymi, życzliwymi, czasem ze wschodnia zaciągającymi tubylcami. Niezliczone bociany klekotały także po polsku. 

Do roboty więc, popatrzcie, gdzie w maju 2018 byliśmy i kto był tam przed nami:

Frombork – jeden z obowiązkowych punktów wszystkich szkolnych wycieczek – i słusznie, bo miasteczko piękne, kompleks katedralno – obronny imponujący, że nie wspomnę o wszechobecnym duchu autora “De Revolutionibus?”  Złożywszy stosowne hołdy  wymienionym atrakcjom, przeszliśmy kawałek w bok, gdzie stoi rzadko odwiedzany zespół szpitalny z XV wieku, zachowany w oryginalnym kształcie. Mieści obecnie ciekawe muzeum medycyny, a w ogrodach – imponujące herbarium.   

Kilka kilometrów na wschód od Fromborka, tuż przy granicy z Rosją, u ujścia Pasłęki do Zalewu Wiślanego, leży uroczy porcik rybacki i przystań jachtowa. Byliśmy tam przed kilku laty i zapamiętaliśmy abstrakcyjną scenerię lokalnej restauracji, będącej jednocześnie siedzibą stowarzyszenia polskich kombatantów Legii Cudzoziemskiej. Chcieliśmy jeszcze raz pooglądać znad schabowego ustawione wokół manekiny w mundurach zwieńczonych charakterystycznymi kepi, jednak spotkało nas rozczarowanie: nasze władze uznały, że granicę lepiej od dawnych legionistów upilnuje wyposażona w wielkie poduszkowce Straż Graniczna, na rzecz której wykupiono kultową knajpę. Biegnąca nad brzegiem Zalewu droga między Starą Pasłęką a Fromborkiem to fragmencik rowerowej trasy Green Velo, której wytyczanie zdążono na szczęście ukończyć na krótko przed wyborami 2015, a więc przed objęciem władzy przez przeciwników cyklistów i innych “innych”. Oznaczenia rowerowej magistrali są jednak dalekie od ideału; to cecha łącząca realizacje drogowe niezależnie od panującego aktualnie reżimu, czyli funkcjonująca ponad podziałami.   Jeszcze kilka słów o Pasłęce: pradawna, pruska nazwa rzeki (przyjęta też w języku niemieckim) to Passarge. Identycznie brzmi nazwisko przywoływanego przeze mnie wielokrotnie (choćby tutaj) autora arcyciekawych, dziewiętnastowiecznych opisów terenu Powiśla (trzymając się aktualnego, uproszczonego nazewnictwa), który podkreślał autochtoniczne pochodzenie swojego rodu.  

 Poruszamy się niezmiennie po terenach, które – jako jedne z ostatnich w Europie – były widownią krucjatowej ewangelizacji. Przez przeszło dwa wieki Prusowie opierali się tym poczynaniom, ulegli dopiero w XIII wieku zbrojnej perswazji Krzyżaków, którzy częściowo wybijając, a po części skłaniając tubylców do asymilacji, rozszerzyli swoje włości o ziemie należące wcześniej do Pomezan, Pogezan i innych pruskich plemion.                                                                                        Przed Krzyżakami chrystianizacji Prus próbowali dokonać  (na ogół z marnym skutkiem) m.in. książęta mazowieccy,  Duńczycy podczas rajdów wzdłuż bałtyckiego wybrzeża, także Joannici czynili do tego przymiarki.                                    Pionierem wszakże tych poczynań był biskup praski (z czeskiej Pragi)  Wojciech Sławnikowic, czczony od przeszło tysiąca lat jako jeden z głównych patronów katolickich Polski.          Pruska misja św. Wojciecha nie zakończyła się dla niego dobrze; gospodarze grodziska Cholin w pobliżu obecnej wioski Święty Gaj nie wykazali zrozumienia dla teologicznych argumentów biskupa, poddając go dekapitacji.                                            Zapytany przez nas o miejsce zdarzenia mieszkaniec Świętego Gaju odparł, że według informacji zasłyszanych od jego starszych sąsiadek, Wojciech zginął, bo smalił cholewki do urodziwych Cholinianek.                                                                        Pozostałości grodu (obwałowania) zdołaliśmy zlokalizować w pobliskim lesie, mimo braku jakichkolwiek oznaczeń.   Okolice pruskiego Oberlandu są na tyle piękne i puste, że przez dwa dni biwakowaliśmy w naszej przyczepie (za telefonicznym pozwoleniem miejscowego plebana) na podwórzu małego domu pielgrzyma, zbudowanego kilkanaście lat temu w pobliżu sanktuarium Świętego.   

 

Skandynawskie falowania.

1. Prusy Górne, czyli Oberland, zawdzięczają swoją atrakcyjną, pagórkowatą rzeźbę terenu (podobnie jak znaczne połacie Polski, zwłaszcza północnej) pracowitości lodowca skandynawskiego, który spływając na południe najpierw frezował skaliste góry (tworząc m.in. szwedzkie szkiery, o których poniżej) , potem mielił te skały po drodze przez obecny Bałtyk, by w końcu topiąc się i cofając – pozostawić je w formie moreny dennej, czyli tak bliskiego nam pasa gliniasto – piaszczystych wzgórz, dolin i licznych jezior. Proces ten, zakończony przeszło 10 tys. lat temu, można śmiało uznać za najwcześniejszy etap skandynawskich falowań, czyli oddziaływania Północnego Sąsiedztwa na sytuację po południowej stronie Morza Bałtyckiego. Kolejne etapy będą już udziałem ludzi, zamieszkujących Półwysep Skandynawski, a nie sił przyrody. 

2. Wielbark, niepozorna wioseczka tuż za Malborkiem w stronę Sztumu, dała nazwę kulturze wielbarskiej, wyodrębnionej archeologicznie jako jeden z głównych etapów wędrówki Gotów z ich skandynawskich siedlisk w kierunku ujścia Dunaju, w II – IV w. n.e. Spotkaliśmy się już z Gotami w tym blogu, we wpisach opisujących Gotlandię i Weklice, a także Macedonię z Albanią. W naszym rejonie spędzili dwieście lat z okładem, nabierając formy przed odegraniem jednej z głównych ról w upadku Cesarstwa Rzymskiego i późniejszym kształtowaniu oblicza Europy. Uznajmy zatem ich obecność u ujścia Wisły za drugą w ogóle, a pierwszą cywilizacyjną falę napływającą ze Skandynawii.

3. Fala wikińska (wareska) to czas, który pozostawił stosunkowo niewiele materialnych śladów w naszym rejonie. Najbardziej znanym, choć też w ubogiej kondycji przetrwałym, jest port Truso nad jeziorem Drużno, w pobliżu którego przejeżdżaliśmy teraz, zaś podczas ubiegłorocznej włóczęgi – szukaliśmy jego pozostałości w terenie. Okres oddziaływania wareskiej fali to stulecia IX – XI, a więc kształtowania się zrębów państwa piastowskiego w czym – wedle pobudzających wyobraźnię spekulacji niektórych historyków – Waregowie mogli mieć niepośledni udział.

4. Fala duńska, którą odnotować można niedługo po wareskiej, w wiekach XI – XIII, a więc w czasie największej potęgi i ekspansywności post-wikińskiego państwa duńskiego. Duńczycy podporządkowywali sobie w tym czasie (na przemian z Sasami, Brandenburczykami i Piastami) księstwa pomorskie, zwłaszcza zachodnie. Ślady tej aktywności znaleźliśmy choćby na niemieckiej obecnie Rugii; nie ma też wątpliwości co do związków dynastycznych, zaistniałych w tym czasie pomiędzy domami władców duńskich, a piastowskich czy pomorskich.

 

5. Fala Wazów miała najbardziej odczuwalne reperkusje w historii Polski (w pewnym czasie, jak wiadomo, przeistoczyła się wręcz w potop). Napotkane w pobliżu Sztumu pamiątkowe kamienie przypominają jedne z niezliczonych epizodów polsko – szwedzkich zmagań z końca XVI i większości XVII wieku. Teraz życie w okolicy tego malowniczego miasteczka płynie spokojniej, czasami tylko znaczą je uroczystości z udziałem kompanii honorowej Służby Więziennej , lub lokalne zawirowania polityczne. Poza tym – sielanka prawie. 

6. Fale odbite. Przypływy skandynawskie (to mój prywatny koncept, uprasza się P.T. fachowych historyków o zaniechanie ewentualnych słusznych głosów krytyki) trwają i obecnie, mając jednak znacznie przyjaźniejszy, ekonomiczny i kulturalny kontekst. Jak to wszakże bywa w naturze, fale przypływają i odpływają – zatem kilka słów jeszcze o tych, które wędrowały z południa na północ Bałtyku.     Pierwsze z tych fal odbitych, to ogromne ilości łupów wiezionych przez morze po wspomnianych wyżej wojnach polsko – szwedzkich. Zubożyło to bardzo polski zasób pamiątek narodowych i dóbr kultury, z drugiej strony jednak – być może ocaliło je przed kataklizmami dziejowymi następnych stuleci.                Niewykluczone, że podstępni najeźdźcy zagarnęli też bezpowrotnie niematerialne skarby, którymi ponoć słynęła wcześniej Rzeczpospolita, jak tolerancja i gościnność.                                                                                                           Najistotniejsze wszakże były i są fale ludzkie przemierzające morze w kierunku północnym, szczególnie intensywnie od połowy XX wieku. Rzesze Polaków szukały – i najczęściej znajdowały – w Skandynawii miejsc bezpieczniejszego, przyjaźniejszego i dostatniejszego życia. Część z nich robiła to z własnej woli, inni – przymuszeni opresją polityczną w ojczyźnie.     Niejednokrotnie, wzorem Wazów, kształtowały się też transbałtyckie unie personalne, jak w przypadku Anny i Ragnara małżonków E., w których gościnnym domu zdarzyło nam się ostatnio kosztować pyszności Kuchni Obojga Narodów (a nawet Trojga, bo nie zabrakło chłodnika litewskiego). Było to w trakcie majowego wypadu w okolice Sztokholmu, na który z okazji urodzin Żonny zostaliśmy zaproszeni przez siostrę Anny E., Joannę, oraz Jurka – małżonków D. To nasi dobrzy kompani, których poznaliście w relacji z ubiegłorocznej włóczęgi po Gotlandii Jak widać, uparcie wykorzystuję mapkę z Palmerowskiego “Północnego Sąsiedztwa”, pstrząc ją tylko pewnymi uzupełnieniami.                                                   Joanna i Jurek zabrali nas (krótko po tym, jak szwendaliśmy się po Powiślu) na wysepkę Svartsö, jedną z ponad dwudziestu tysięcy formujących Archipelag Sztokholmski, (Skärg?rd, czyli szkiery, od których zacząłem wyliczanie skandynawskich falowań). To zagłębie rekreacyjno – turystyczne dla mieszkańców szwedzkiej stolicy, przed sezonem jednak wspaniale puste. Nawet komary nie zdążyły dolecieć, mimo pięknej pogody.  Stanęliśmy w czymś w rodzaju schroniska – skromnym, ale dobrze wyposażonym i dość bezboleśnie ulokowanym w przyrodniczym otoczeniu obiekcie. Panie obsługujące miejscówkę płynęły popołudniami pomieszkać gdzieś na sąsiednich wysepkach, zostawiając nas samych (bo nie było akurat innych gości). Wszystko tam tak działa; ludziom brak czasu i chęci na zajmowanie się takimi rzeczami jak nieuczciwość czy nadmierne bałaganiarstwo. Chociaż, co stwierdziliśmy z ulgą, nieliczni miejscowi nie przesadzają z zamiłowaniem do porządku.        Są miejsca, na które człowiek najchętniej by się gapił nie chcąc, by coś mu w tym przeszkadzało. Nie będę zatem dalej przynudzać, spójrzcie jeszcze raz na powyższe zdjęcia i sztychy (Ani roboty).                                                                                                                 Wezwę jedynie: Prykariusze wszystkich krajów – łączcie się!                                  I oczywiście także reszta ludzkości, nie kwalifikująca się jeszcze do    kategorii prykariatu!

 

 

 

Helmut Rö?ler

Zastanawiacie się, kto to taki, Helmut Rö?ler? Dwa tygodnie temu też nie miałem pojęcia o jego istnieniu. A było tak:

Próbowaliśmy mimo podłej pogody zrobić nieco porządków przedwielkanocnych wokół domu, kiedy ulicą przejechał duży samochód kempingowy z niemiecką rejestracją. Latem widuje się ich dużo, ale w zimny marcowy dzień? Po jakimś czasie podeszły do nas trzy osoby, dopytując o sąsiedni dom. Rozmowa była dość trudna, zaprosiliśmy ich zatem do wnętrza, żeby ustalić przy herbacie, jaki mają problem. Małżeństwo po sześćdziesiątce z dwudziestoparoletnim synem – ich angielski był jeszcze słabszy niż nasz niemiecki – poszukiwało miejsca, w którym wychował się jego ojciec. Najwyraźniej jednak trop po jakim szli był błędny, bo człowiek opuścił Gdańsk mając kilkanaście lat w 1936 roku, kiedy to właśnie rozpoczęto budowę naszego osiedla. Spędzili u nas pewnie z godzinę, oglądając z zaciekawieniem nasze albumy z Tuskowej serii “Był sobie Gdańsk”, a dowiedziawszy się, że wielka ilość gdańskiej dokumentacji sprzed 1945 roku (m.in. spisy adresowe) znajduje się w muzeum w Lubece, do której mają z domu kilkadziesiąt kilometrów, postanowili jechać tam natychmiast. Zanim wsiedli do wielkiego, specjalnie na ten wypad wypożyczonego kampera, pan Helmut dał nam wizytówkę, zaś z młodym Jensem wymieniliśmy się adresami mailowymi.  Chłopak w krótkich żołnierskich (jest w trakcie zastępczej służby wojskowej) słowach donosił, że do muzeum w Lubece po drodze nie zdążyli, natomiast myszkuje w internecie szukając wskazówek co do dziadka. A przedwczoraj przysłał mi bez komentarza zdjęcie przedwojennej księgi adresowej oraz…nekrolog swojego ojca. Odpowiedział na moje pytanie informując, że Helmut zmarł nagle na zator płucny, tydzień po herbacie u nas.

Dlaczego wspominam prawie nieznanego, nieco sympatycznie zwariowanego (sądząc po stylu ich wypadu do Gdańska, któremu brakowało wyraźnie porządnego, “niemieckiego” przygotowania) człowieka, który podczas krótkiej wizyty u nas wyświetlił na ekranie telefonu za pomocą googlowego translatora polski tekst: “mam inicjatywę skorzystać z toalety” , a którego już nigdy nie spotkam? Bo nagle wydał mi się uosobieniem odwiecznych peregrynacji wzdłuż południowego wybrzeża Bałtyku, ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, w trakcie których w pocie, ale niestety i krwi pokoleń różnych nacji, kształtowała się historia tych ziem, istotnej części Północnego Sąsiedztwa /mapka skopiowana z książki Alana Palmera ?Północne Sąsiedztwo??/. Jak łatwo zauważyć, strzałki z opisami dodane na mapce wskazują schematycznie i bardzo zgrubnie jedynie na kilka trendów dynamiki dziejowej. Wzdłuż bałtyckiego wybrzeża trochę już w tym blogu wędrowaliśmy (przypomnijcie sobie wpisy zgrupowane w kategorii “Pomorze”) i z pewnością nie raz to się jeszcze zdarzy.

Zauważcie proszę, że w tym wpisie udało mi się (z trudem) nie wspomnieć o trwającym aktualnie trendzie dziejowym w naszym kraju, mogącym w przyszłości (jeśli nie będzie odpowiedniego odporu) skomplikować wędrówki w stylu Helmuta Rö?lera.

Pół wieku

Tak się złożyło, że ostatnie relacje blogowe mogły zabrać Czytelników w dość odległe i egzotyczne strony. W międzyczasie skończył się jednak karnawał i wypada trochę spokojnie podumać. Starając się (co niełatwe) abstrahować od tzw. “bieżączki”, odkurzam kawałki swoich wspomnień sprzed pół wieku, z marca 1968 roku. Prowadziłem w tym czasie fotokronikę studencką, co jakiś czas zawieszaną w holu Wydziału Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej. Powiesiłem aktualne wydanie wkrótce po pierwszym wiecu na uczelni (czyli zaraz po 12 marca), jednak następnego ranka gablota była rozbita, a zawartość podarta i rozrzucona dookoła. Aktyw partyjny czuwał! Udało mi się pozbierać mniej zniszczone fragmenty, których skany możecie poniżej zobaczyć. Na samym wiecu zdążyłem zrobić zaledwie dwa zdjęcia; zaraz przytomniejsi koledzy zwrócili mi uwagę na to, że po prostu mogą mi zostać odebrane i wykorzystane przez władze przeciwko nim. Kilka zdjęć jest z burzliwych obrad parlamentu studenckiego PG, który wkrótce za sprawą czerwonych zaczął dogorywać, podobnie jak cały ruch żakowski. Tak przedstawia się z grubsza moja “kombatancka” historia. Dodam, że w czasie trwającego bodajże 3 dni strajku na Politechnice nie mieliśmy pojęcia o genezie, natężeniu i skali antyżydowskiej nagonki z tego czasu; ta prawda zaczęła docierać później. 

Ponure wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat wypełniają w ostatnim czasie media, więc poprzestanę na tym, co powyżej. Mam natomiast dobrą wiadomość: Ania w ramach wielkopostnego “resetowania się” popełniła wypływający z zakamarków jej imaginacji i talentu septyk (to termin mojej roboty, mający oznaczać “siedmiodzieło” ; upraszam lingwistów o uwagi i korekty!) ilustrujący stworzenie świata. Bardzo mi się to podoba (mam nadzieję, że Wam również), mam tylko jedną wątpliwość: czy wrażenia Stwórcy pod koniec szóstego pracowitego dnia nie były ciut pochopne i na wyrost?      

Starajmy się jednak być dobrej myśli, a zbliżający się czas wielkanocny niech temu sprzyja!!!

Z – kubana dobra zmiana


…i nagle, nie pamiętam dokładnie w jaki sposób, znalazłem się twarzą w twarz z Kaczyńskim. No, niezupełnie, bo musiałem go w tym celu złapać za klapy i dość znacznie unieść, co nie było łatwym zadaniem. Wściekłość dodała jednak sił i krzyknąłem mu w oczy coś w rodzaju “co wyprawiasz z Polską, ty taki-owaki”. Zmieszał się i jąkając zaczął tłumaczyć, że wszystko idzie w dobrą stronę i niedługo już zakończymy wspólnie z Turcją i Arabią Saudyjską budowę promu kosmicznego…

…koszmar senny obudził mnie. Byłem w mieście Santa Clara, leżącym mniej więcej w centrum Kuby. Zwycięskie zbrojne starcie rewolucyjnej guerilli Che Guevary  z niedobitkami wojsk Batisty pod  Santa Clara przypieczętowało przed sześćdziesięciu laty zwycięstwo kubańskiej dobrej zmiany. Krótki pobyt na wyspie stał się niezłą okazją do obserwacji i refleksji na tematy związane z efektami nagłych (i oczywiście opiewanych przez ich animatorów jako dobre) zmian w biegu dziejów. Nie zrażajcie się jednak tą zapowiedzią, bo wspomnę też o milszych kubańskich klimatach.


No właśnie, kubańskie klimaty determinuje tamtejszy klimat; lutowe +26 stopni i słońce na niebie sprawiają, że ludziom łatwiej jest żyć mimo wszelkich opresji, że chce im się grać, śpiewać i tańczyć, a nie zatruwać myśli wielką polityką i mniejszymi kłopotami. Popatrzcie zatem, jak zapamiętała wizerunki wyspiarzy matryca mojego aparatu.                                                                 

Na Kubie nie było ze mną niestety Ani, zatem nie znajdziecie w tej relacji jej rysunków, zazwyczaj zdobiących wpisy na tym blogu. Jedyny szkic (powyżej), mający przedstawiać autora relacji, wykonała w ulubionym hawańskim barze Hemingwaya “Bodeguita del Medio” miejscowa rysowniczka, na prośbę inspiratorów i dobrych towarzyszy kubańskiej eskapady, Inge i Jana. Zwabiła nas oczywiście muzyka, której kawałki stamtąd, jak też z ulic Hawany oraz knajpy w Santa Clara możecie posłuchać tutaj.


Mijają dwa lata od podjęcia prób zainteresowania (bądź znudzenia, uchowaj Panie) całkiem szerokiego grona PT Czytelników blogu opisami moich prawdziwych, bądź wirtualnych peregrynacji. Dość przypadkowo zbiegło się to z początkami tzw. “dobrej zmiany” w Polsce, co naturalnie zainspirowało obserwacje i porównania z tym, jak się sprawy mają w różnych opisywanych miejscach, ażeby próbować zrozumieć dziwne procesy dziejące się w kraju. Kuba, przy zachowaniu wszystkich geograficzno – historycznych proporcji, jest całkiem ciekawym poligonem dla takich obserwacji i porównań. Rewolucja tamtejsza rozegrała się na dobre sześćdziesiąt lat (bez mała trzy pokolenia) temu i jej efekty widoczne są wszędzie. Postaram się niektóre z nich pokazać lub opisać, dla ciekawości dokonując tu i ówdzie uproszczonych porównań.


Ruina

Hasło “Polska w ruinie” było jednym z wielu, które skutecznie otumaniły przeważającą część wyborców w 2015 roku. Od tego czasu udało się rządzącym zrujnować kruche podstawy demokratycznego ustroju państwa, a teraz zabierają się na dobre do rujnowania lokalnej samorządności, aby pomyślność obywateli dekretować centralnie, jak kiedyś tutaj, a ciągle jeszcze na Kubie. Tamtejsze materialne rezultaty takiego stanu rzeczy – do obejrzenia poniżej:     

Religia

  • Tutaj jest widoczna bodaj największa różnica między “dobrymi zmianami” – polską i kubańską.
  • U nas mianowicie gra na religijnych sentymentach i wykorzystanie wpływów katolickiego Kościoła było i jest jednym z najważniejszych instrumentów “urabiania” ludu w kierunku politycznie pożądanym dla partii i rządu. Na Kubie – Fidel i spółka po dojściu do władzy zabrali się energicznie do rugowania wszelkich przejawów życia religijnego.
  • Na szczęście nie zburzyli licznych pięknych kościołów, zaś ludzie, jak to z reguły bywa w takich okolicznościach, kultywowali swoją wiarę w sposób dyskretny. Wiara tamtejsza ma przeważnie ryt rzymsko – katolicki, czasem protestancki, ale jest też wielka liczba wyznawców santerii – unikalnej kompilacji katolicyzmu z przywiezionymi przez afrykańskich niewolników wierzeniami. Na jednym ze zdjęć – grupa wyznawców santerii na hawańskim cmentarzu, przed pogrzebem.
  • Wyraźne poluzowanie w antyreligijnej polityce reżimu nastąpiło po wizycie na Kubie w 1998 roku Jana Pawła II, dzięki czemu jest on tam, obok Roberta Lewandowskiego oczywiście, najpopularniejszym Polakiem. 
  • A, przypomniała mi się a’propos Fidelowej walki z religią przypowiastka sprzed lat, łącząca ten epizod ze starym polskim powiedzeniem: nad wyspą ukazała się mianowicie spomiędzy chmur wielka d… . Bo “jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”.   Złoty ołtarz kościoła w Remedios był przez stulecia zamalowany białą farbą w obawie przed piratami – oczyszczono go dopiero krótko przed rewolucją.     

Różność, równość

  • Wspomniane wyżej różnice związane z dobrozmianową rolą i losami kościołów tu i tam ustępują jednak przy zewnętrznym oglądzie innemu zjawisku. To absolutna, niewyobrażalna w polskich warunkach (zwłaszcza obecnie) tolerancja rasowa, kulturowa i obyczajowa. Nie wiem, czy funkcjonowała wcześniej, czy też jest to zasługa rewolucyjnej “urawniłowki” (przeorania społeczeństwa, jak mówi nasz Zbawca Narodu, tylko w przeciwnym kierunku), ale budzi uznanie, szacunek i zazdrość, że jednak można. Nie dyskutuje się o tym, bo wszyscy uznają taki stan rzeczy za normalny. 

Mocarstwa

  • Przez ponad pół wieku przed rewolucją, po wojnie hiszpańsko – amerykańskiej w 1898 roku , Kuba znajdowała się w orbicie wpływów USA. Trudno się zresztą dziwić, wszak do Florydy można stamtąd niemal kamieniem dorzucić. Był to czas całkiem przyzwoitego rozwoju gospodarczego wyspy, ale też typowo latynoskich nieładnych zabaw we władzę.
  • Jak zwykle w sytuacjach, gdy ekonomia się poprawia, to najpierw poprawia się status tych, którzy w poprawę ekonomii wkładają najwięcej inwencji i pracy (zdarza się też, niestety, że na granicy prawa). Z reguły u pozostałej części społeczeństwa rodzi to uczucia będące mieszaniną zawiści i zakompleksienia, przyprawione sentymentami o charakterze “godnościowym”. A zatem – tworzące bazę społeczną dla wszelkiej maści apostołów “dobrych zmian”.
  • W dodatku – i tu zadziwiające podobieństwo sytuacji kubańskiej sprzed sześćdziesięciu lat i polskiej obecnie – umiejętnie inspirowanych i wykorzystywanych przez sprawną politykę moskiewską.
  • Kuba w krótkim czasie po rewolucji stała się de facto sowiecką bazą wojskową, co na początku lat sześćdziesiątych XX wieku doprowadziło do największego po II wojnie światowej kryzysu w stosunkach między ówczesnymi supermocarstwami, z najwyższym trudem zażegnanego środkami politycznymi. Stany Zjednoczone na różne sposoby próbowały przyciągnąć Kubę z powrotem pod swój parasol  – bez widocznego efektu, jak dotychczas.
  • Największą plamą na ich reputacji (obok blokady ekonomicznej) jest żywe wspomnienie fatalnie przygotowanej interwencji zbrojnej w postaci odpartego przez siły Fidela Castro desantu na Playa Giron w Zatoce Świń w 1961 roku. Dzisiaj w miejscu desantu stoi okazały hotel, (najwyraźniej dla aktywu partyjnego), zaś plaża chroniona jest przed ewentualnym kolejnym desantem betonowymi umocnieniami.
  • Sama zaś Zatoka Świń – to znakomity akwen nurkowy, z łatwym dostępem do efektownych ścian rafowych, świetnych jaskiń (jak jukatańskie cenoty) i tanimi wypożyczalniami sprzętu.     
  • Najwyżej cenionym reliktem dawnej amerykańskiej obecności są tysiące ciągle działających krążowników szos z połowy XX wieku, pomiędzy którymi bez kompleksów pomykają trochę tylko młodsze polskie maluchy.          

Spirytusy movensy d… zmian

  • Pokrótce: Rewolucję kubańską też rozkręcili bracia, jednak nie bliźniacy. Jeden już nie żyje, drugi (młodszy) zapowiedział oddanie w najbliższym czasie odziedziczonej po Fidelu władzy. Komu? Najchętniej własnemu synowi, co powinny potwierdzić wkrótce wolne, oczywiście, wybory. Znawcy sugerują jednak, że może dojść przy tej okazji do niespodzianek, zobaczymy. Póki co billboardowe konterfekty Raula, opatrzone jego złotymi maksymami – to jedyne reklamy widoczne przy kiepskich kubańskich drogach  
  • Braciszkowie Castro mieli naturalnie szerokie grono pomocników, z których części udało się nawet dość długo utrzymywać przy życiu. Najbardziej znany to Ernesto “Che” Guevara, który eksportując rewolucję na różne strony “trzeciego świata” tak nadstawiał karku, że w końcu zginął podczas awantury boliwijskiej. I on właśnie, trafiając fartownie z terminem swojego zgonu w czas ogólnoświatowego młodzieżowego zamętu końca lat 60-tych, stał się jego ikoną, po dzień dzisiejszy zdobiącą miliony T-shirtów na całym globie.
  • Jak naprawdę postrzegają Kubańczycy tę ferajnę i jej dzieło – nie udało nam się wprost dowiedzieć; instytucja “sygnalistów” funkcjonuje na wyspie najwyraźniej sprawnie i zbaczanie w rozmowach na tematy polityczne skutkuje, w najlepszym razie, deklaracjami typu “nie jesteśmy bogaci, ale mamy co jeść”. Ale wizerunkowo – przynajmniej z wierzchu – rewolucja jest dla nich ciągle na swój  sposób “sexy”.    
  • Tu krótka dykteryjka: latem zeszłego roku zobaczyłem na gdańskiej starówce sklep z wielkim szyldem “Odzież Patriotyczna”. Wiedziony ciekawością wszedłem i spytałem, czy dostanę koszulkę z wizerunkiem Prezesa. Trzej stosownie zbudowani i wytatuowani subiekci spojrzeli ze zdziwieniem, a najbardziej rozgarnięty wodząc ręką po ścianach zapełnionych husarskimi skrzydłami i kotwicami w różnych rozmiarach rzucił “Jest to, co widać!”. “A właściwie, to czemu koszulka z Prezesem?” – zainteresował się drugi. “No bo odzież patriotyczna tutaj…” odezwałem się z malejącą śmiałością. Na to trzeci: “Panie, co on tam za patriota!”.
  • Wychodzi na to, że biedny Prezes nie tylko nie przyozdobi niczyich piersi, ale wręcz może mieć problem (gdy przyjdzie czas…) z zachowaniem go we wdzięcznej pamięci, nawet przez jego obecnych pupilków.

Ekonomia

  • Wszyscy wiedzą, że podstawą kubańskiej gospodarki jest uprawa trzciny cukrowej. Powstaje z niej cukier, źródło cennych dewiz, ale przede wszystkim – rum, dzięki któremu lżej przeżywać rewolucyjne zamęty. Barmani tamtejsi mają miły zwyczaj dolewania rumu do koktajli na prośbę konsumenta w dowolnych ilościach, bez dopłaty.
  • Ale zanim do tego dojdzie – trzeba zebrać trzcinę, na tle której godnie prezentuje się nasz wypożyczony nie bez trudu chiński wehikuł, który wszakże dał radę i nie rozpadł się w trakcie dość forsownego objazdu zachodniej połowy wyspy.    
  • Cygar tamtejszych nie trzeba zachwalać – nawet te ukręcone na miejscu przez gospodarza w tytoniowym zagłębiu Kuby, malowniczym Vinales, smakowały doskonale.       
  • Do obserwacji związanych z kubańską ekonomią zaliczyć można bez wątpienia widoki mniejszych lub większych grup ludności, wyczekującej prawdopodobnie niedzieli, kiedy to będzie można spokojnie odpocząć :       
  • Nowe technologie: sieci komórkowe funkcjonują poprawnie (aczkolwiek roaming jest zabójczo drogi), natomiast dostęp do internetu jest najwyraźniej kontrolowany i ograniczany do publicznych hot-spotów, gdzie licznie gromadzący się chętni mogą, po wykupieniu specjalnej jednorazowej karty, dostąpić łaski zalogowania do sieci: 
  • Inwestycje w przemyśle wczasowym. Już samo sformułowanie “przemysł wczasowy” przyprawia o dreszcze, przywodząc wyobrażenie masy ludzkiej poddawanej obróbce solarno – futrującej w formacie all inclusive, w specjalnych ośrodkach koncentracyjnych. Socjalistyczne państwo kubańskie inwestuje w takie ośrodki, starając się izolować je najlepiej jak się da, od społeczeństwa.
  • Pojechaliśmy specjalnie obejrzeć efekty wielkiego projektu na Cayo Santa Maria – istny horror w klimatycznym raju. Archipelag dziewiczych wysepek połączono z północnym wybrzeżem blisko czterdziestokilometrową drogą na specjalnie usypanej grobli i upchnięto na nich dziesiątki hoteli. Wjazd na groblę – po okazaniu paszportu.      
  • Oprócz autokarów wiozących wczasowiczów , wpuszczane są jedynie pojazdy związane z ciągle prowadzonymi budowami, z zaopatrzeniem dla hoteli, oraz z ich personelem mieszkającym na stałe w okolicznych miasteczkach, w obiektach nieco różniących się standardem od miejsc jego pracy:    
  • Turystyka. Powyżej napomknąłem o “przemyśle wczasowym”, który do pewnego stopnia można kojarzyć z turystyką, a który generuje sporą część kubańskiego dochodu. Trwająca od kilku lat ograniczona odwilż gospodarcza poskutkowała natomiast szybkim zaistnieniem warunków także dla indywidualnego zwiedzania tego naprawdę ciekawego kraju.
  • Mam tu na myśli w pierwszym rzędzie  umożliwienie prowadzenia kwater prywatnych (casas particulares), oraz prywatnej gastronomii. Podczas naszego objazdu korzystaliśmy wyłącznie z tych niepaństwowych placówek; było skromnie, ale zawsze czysto i smacznie (kubańska kuchnia – palce lizać!). 

Na początku wpisu było trochę chwytanych w biegu kubańskich twarzy i postaci, na koniec zaś, jeśli mieliście cierpliwość dotrzeć do tego miejsca, obejrzyjcie porcyjkę tamtejszych malowniczych landszaftów.

Otwiera ten przegląd fotografia stojącego na dziedzińcu dawnego pałacu gubernatorskiego w Hawanie pomnika Krzysztofa Kolumba. Kuba  była pierwszą dużą wyspą w pobliżu kontynentu amerykańskiego, odkrytą przez historyczną

wyprawę w październiku 1492 roku. Wydarzenie to zapoczątkowało epokę wielkich odkryć geograficznych, których kulminacją była wyprawa dookoła świata podjęta przez Magellana, a zakończona przez Elcano w trzydzieści lat po lądowaniu Kolumba na Kubie. Kontynuacją zaś tych dokonań jest niniejszy blog, o czym pamiętacie, mam nadzieję:)

  •   źródło: Wikipedia

              Jose Marti – taki trochę Piłsudzki kubański          Kwartał domków w Hawanie przerobiony na przedziwną instalację przez mieszkającego tam od dawna niemieckiego artystę Fustera            Adios!!!

 

 

Chwila oddechu

Jeśli wierzyć porzekadłom, tuż po sylwestrowej nocy powinno zacząć przybywać dnia “na barani skok”. Ufajmy zatem ludowej mądrości mimo, że organoleptyka zdaje się jej nie potwierdzać wśród styczniowej szarówy. A chwila oddechu należy się Szanownym Czytelnikom przynajmniej z dwóch powodów: przesytu bieżącą polityką (atakuje nie zważając na niedziele i święta), oraz nadmiaru wrażeń opisywanych dotychczas w tym blogu. Ten wpis będzie zatem lżejszy; pokażę trochę lewantyńskich twarzy i sylwetek, opisując zdjęcia (autorstwa Ani i mojego) możliwie najtreściwiej.


Izrael

  • Plaża w Tel Awiwie    
  • Ulice w Tel Awiwie     
  • Młodość w lewo, tradycja w prawo (czasami – pociągiem)    
  • Na dworcu w Tel Awiwie  
  • Na deptaku w Eilacie   

Jordania

  • Władcy i mapa. Od morza do morza, tam też tak sobie roją!
  • Damy z kolumnami         
  • Kawalerowie z inwentarzem     
  • Kawalerzyści beduińscy   
  • Beduiński relaks                  
  • Beduińska policja – strażnicy Petry. (Na marginesie – króciutka opowiastka o jordańskich “stróżach prawa”: co jakiś czas na szosach spotyka się uzbrojone punkty kontrolne. Raz nas zatrzymali, policjant poprosił o dokumenty i spytał, skąd jesteśmy. Gdy usłyszał, że z Polski, jego groźna gęba przybrała szeroki uśmiech i wykrzyknął: “Lewandowski!”. I było po kontroli. A pomyśleć, że pamiętamy czasy, gdy w dalekich krajach na hasło “Polska” wołali “Gadocha!”. No a nieco później: “Walesa!”. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba być piłkarzem, aby symbolizować kraj.)   
  • Beduińska pobożność – przydrożna i komórkowa   
  • Piszę: beduińska, myślę: jordańska. To jednak nie to samo, bo w skali kraju (będącego zresztą sztucznym tworem, owocem brytyjsko – francuskich geszeftów po I wojnie światowej) rdzenni koczownicy z pustyni zostali w ostatnich dekadach zdominowani ilościowo przez przybyszów z sąsiednich okolic, zwłaszcza Palestyńczyków, a ostatnio – Syryjczyków. Na zrobionym z okna jadącego samochodu zdjęciu widać jeden z wielkich, przygnębiających obozów uchodźców na środku pustyni. Refleksja nad losem tych przymusowych turystów nie jest pogodna.  
  • Inne wrażenia wynoszą za to wycieczkowicze ze spokojniejszych rejonów świata (tu klasyczna grupa japońska na pustyni Wadi Rum)…
  • a także grupy szkolnej młodzieży (tu przy wejściu do zamku Saladyna w Ajlun)  
  • przepraszam, ale na króciutko wyłamię się z obietnicy danej na początku wpisu i wspomnę o licznych pozostałościach wojen krzyżowych na terenie Jordanii. Robię to, bo we wcześniejszych relacjach nie dotknąłem tematu w ogóle, a tutaj ograniczę się jedynie do potwierdzenia konstatacji Ludwika Passarge’a, przywołanej we wpisie z sierpnia 2016 w akapicie dotyczącym zamku malborskiego, że “korzenie germańskiej sztuki budowlanej tkwią w Oriencie”.      
  • I jeszcze spektakularny widok pozostałości zamku krzyżowców Montreal (Shobak)  
  • Na koniec – nie mniej spektakularny widok na Jordanian Famous Laundress Society (to taka mała łamigłówka językowa z morałem przypominającym o tym, że lepiej unikać surowizny w ciepłych krajach)   

Następna relacja będzie (Inshallah) z rejonów bardziej zbliżonych do tytułowych śladów Magellana, a już na pewno – Kolumba.

Limes Arabicus II

  

  • Więc Petra. Miejsce, sądząc po cenie biletów wstępu – kilka, a nawet kilkanaście razy bardziej atrakcyjne niż inne jordańskie superatrakcje. Cel niezliczonej ilości zwiedzających, przywożonych tu w ramach jednodniowych wycieczek i pozostających w przekonaniu, że w Jordanii nic więcej ciekawego nie ma. Ale dość sarkazmu; Petra to istotnie fenomen na światową skalę – antyczne miasto, którego większość paradnych obiektów została wykuta w skałach wzgórz i ścianach wąwozów, na powierzchni wielu kilometrów kwadratowych.
  • Budowniczymi (czy może raczej: rzeźbiarzami) miasta byli Nabatejczycy, jeden z wielu okolicznych ludów, któremu przyszło mieć swoje “5 minut” (w tym przypadku – ze 400 lat) w historii regionu, zwieńczonych formą dobrze prosperującego, kontrolującego ważne szlaki handlowe królestwa. Kwitło ono w okresie hellenistyczno – rzymskim, aby po dość długim czasie koegzystencji z Cesarstwem, zostać przezeń zdominowanym i na początku II wieku n.e. wcielonym w jego granice.
  • Za kilka dni Boże Narodzenie, którego nieodzownym akcentem jest w chrześcijańskiej tradycji pokłon Trzech Króli złożony Dzieciątku, razem z kosztownymi podarkami. Uczeni w piśmie od stuleci starają się dociec proweniencji owych dostojników, proponując niezliczoną ilość wersji. Nie będzie więc nadużyciem stworzona na użytek tego tekstu hipoteza, że jednym z nich był król nabatejski. Znamy nawet jego imię: królestwem Nabatei rządził wówczas Aretas IV (na obrazku pierwszy z lewej). Niechaj to doniosłe ustalenie będzie naszym wkładem w badania biblistyczne.  (bing.com)
  • Petra, podobnie jak szereg innych pomnikowych dzieł  antycznych cywilizacji w różnych zakątkach świata (choćby peruwiańskie Machu Picchu, kambodżańskie Angkor Wat, egipska Dolina Królów, indonezyjska Borobudur czy homerycka Troja), zapadła na wieki w niepamięć i została ponownie odkryta dla świata przez dziewiętnastowiecznych awanturników o naukowym zacięciu.
  • Przeznaczyliśmy na zwiedzenie Petry dwa dni, ale zimny i ulewny front atmosferyczny wygnał nas stamtąd wcześniej. Niedosyt ilościowy zaliczonych obiektów zrekompensowany został częściowo przez efekty, jakie resztki zanikającego światła słonecznego wydobyły na tle ciemnych chmur.        

  • Nabatejczycy i ich Petra to ciągle czasy hellenistyczno – rzymskie, oscylujące w okolicach roku zerowego (n.b. tytuł “Rok zerowy” nosiła jedna z kolęd, którą przed kilkoma dniami usłyszeliśmy podczas bożonarodzeniowego koncertu nieśmiertelnej Piwnicy pod Baranami w gdańskiej filharmonii). Cofając się wszakże o kilkanaście wieków co rusz natrafiamy na wschód od Jordanu na miejsca, uwiecznione w jednej z najważniejszych lektur w dziejach świata.
  • W podróży oprócz przewodnika Berlitza towarzyszyło nam kieszonkowe wydanie Starego Testamentu z 1983 roku, opatrzone rzeczowymi komentarzami i mapkami pozwalającymi na lokalizację biblijnych wydarzeń. Miejsc takich jest w Jordanii dużo, a zainteresowani tematyką mogą sięgnąć do szerokiej oferty wycieczek o charakterze pielgrzymkowym.
  • Obowiązkowym punktem takich wycieczek jest góra Nebo, na której stanął Mojżesz ze swym ludem po czterdziestu latach tułaczki i ujrzał na zachodzie Ziemię Obiecaną, po czym umarł nie dotarłszy do niej. Z nami było odwrotnie: widok na Ziemię Obiecaną ograniczał skutecznie pustynny pył, natomiast pobyt na górze udało nam się przeżyć (może dlatego, że szybko uciekliśmy przed tłumami wycieczkowiczów z widocznej na zdjęciu “oficjalnej” góry na sąsiednią, gdzie mogliśmy w spokoju podumać).  
  • Kolejnym obowiązkowym przystankiem dla wycieczko – pielgrzymek jest Betania, miejsce baptystycznej aktywności Jana Chrzciciela. Wycofaliśmy się stamtąd zobaczywszy dziesiątki autokarów, których pasażerów upychano po pobraniu słonej opłaty w mikrobusach i wieziono nad Jordan, gdzie miał być ochrzczony także Jezus. Postanowiliśmy udać się nad rzekę nieco dalej i skręciliśmy w gruntową, nieoznakowaną drogę biegnącą w pożądanym kierunku. Spokojną jazdę przerwał głośny, przeciągły gwizd i widok biegnącego w naszą stronę żołnierza z wycelowaną bronią. Wysiedliśmy, a z potoku słów nieboraka udało nam się wyłowić jedynie “generał”. Wojak wydobył smartfona i zameldował co trzeba, a po paru minutach nadjechało uzbrojonym wozem dwóch oficerów. Jeden mówił trochę po angielsku i usłyszawszy od Janusza informację, że ma dzisiaj urodziny, stwierdził rezolutnie: “birthday – wrong way!”. Kazali jechać za sobą do szosy i zapomnieć o bliskim kontakcie z graniczną rzeką Jordan. 
  • Jana Chrzciciela wspomnieliśmy jeszcze raz, spoglądając z perspektywy na ruiny twierdzy Heroda Wielkiego Macheront (Mukawir), podobnej do położonej po izraelskiej stronie Morza Martwego Masady. W tymże Mukawirze dla kaprysu wnuczki Heroda, Salome, ścięto uwięzionego wcześniej Jana, a jego głowę wręczono dziewczęciu na tacy. 
  • I to, co najbardziej lubię: splatanie się różnych wątków historycznych w różnych miejscach. Jan Chrzciciel był patronem powstałego podczas wojen krzyżowych w XII wieku zakonu Joannitów. Zajrzyjcie do wpisu z naszego wypadu na Maltę , aby przypomnieć sobie co nieco o Zakonie kawalerów Maltańskich (czyli Joannitów). Dodam, że ozdobą maltańskiej katedry jest obraz Caravaggia “Ścięcie św. Jana”. A o krucjatowych pozostałościach w Jordanii wspomnę w kolejnym wpisie.

  • Piszę te słowa dwa tysiące lat później, w przededniu Bożego Narodzenia 2017. Powinno być świątecznie, ale okoliczności nie bardzo temu sprzyjają. Namaszczony wolą Bezżennego Patriarchy w miejsce Pani z Broszką, Odprasowany Jegomość zakomunikował światu, że Europę trzeba zrechrystianizować. Na początek idzie nasz nieszczęsny kraj ; ruszyło przestawianie sądownictwa na tory inkwizycyjne, oraz ograniczanie miłości bliźniego do bliźnich lepszego sortu.
  • Przychodzi mi tu na myśl postać tatusia Odprasowanego –  Kornela z Peerela, który głosił w Sejmie wezwania do stawiania woli narodu ponad prawem, które ten naród wcześniej ustanowił. I po raz pierwszy od czasu kiedy szlag trafił komunę klaruje mi się obserwacja, że część ówczesnych bojowników zwalczała ten parszywy system po to, aby przejmując i doskonaląc jego narzędzia, oraz wykazując wysoką zdolność unikania kompromisu, dążyć do władzy w imię swojego fundamentalistycznego i odartego z empatii spojrzenia na świat. Rokowania na przyszłość są niezbyt wesołe, bo jak uczy doświadczenie, tego rodzaju charaktery liczą się jedynie z argumentem siły.
  • Wybaczcie tych kilka refleksji, sprowokowanych być może widokiem Janowej głowy, która spadła z kaprysu władcy. Przypomniał mi się wierszyk sprzed dwóch lat (niektórzy pewnie go znają), jeszcze bardziej niż wówczas aktualny.  
  • A może lepiej skupmy się w bożonarodzeniowym czasie na tym, co najważniejsze: dobrych uczuciach dla wszystkich. Tego życzę Miłym Czytelnikom i sobie też, Piotr (OpoqB)

Limes Arabicus

10 listopada 2017

  • Tego się obawiałem. Miejsca, które dotychczas opisywałem w tym blogu obfitują w historyczne warstwy i krzyżujące się drogi ważnych wydarzeń z przeszłości, jednak udawało się to jakoś porządkować. Za dwa dni jednak wyruszamy do krajów Lewantu, gdzie ogarnięcie gęstwiny dziejów stanowi dla laika (choć entuzjasty) znacznie większe wyzwanie. To rejon, przez który ludzie wędrowali od najwcześniejszej prehistorii, gdy wyszedłszy z afrykańskiego matecznika zasiedlali coraz to nowe połacie naszej planety. Według obecnie przeważającego poglądu, wszyscy przodkowie Europejczyków, Azjatów, Amerykanów i ludów Oceanii, bez względu na preferencje wyborcze i sympatie polityczne, podążali od z górą stu tysięcy lat szlakiem wzdłuż doliny Jordanu, przekroczywszy wcześniej przesmyk sueski (tam, gdzie obecnie jest kanał).
  •   (Bing,com/images) 
  • A potem… jedni osiedlali się tam, gdzie lepsze pastwiska i więcej wody, inni usiłowali zająć ich miejsce, jeszcze inni prowadzili tranzytem swoje armie w jedną lub drugą stronę, ścierając się z którymś z akurat będących “na fali” lokalnych mocarstw. I tak przez tysiąclecia, po dziś dzień i zapewne do końca historii.
  • Babilończycy, Huryci, Amoryci, Elamici, Kasyci, Hetyci, Egipcjanie, Kanaanejczycy, Filistyni, Fenicjanie, Aramejczycy, Izraelici, Moabici, Edomici, Nabatejczycy, Grecy, Asyryjczycy, Arabowie, Persowie, Rzymianie, Bizantyjczycy, Wenecjanie, Frankowie (tak zwano krzyżowców wszelkich nacji), Francuzi, Anglicy ; tych (a na pewno nie o wszystkich pamiętałem) odnotowała historia pisana, bądź wykopaliskowa.  (Wikipedia – Lewant ok. 830 r p.n.e.)
  • Zrozumiałe więc, że chcąc dołączyć do powyższej listy, musimy przedeptać kawałek Bliskiego Wschodu. Wychodząc naprzeciw naszemu zapotrzebowaniu, linie lotnicze jęły prześcigać się w uruchamianiu bezpośrednich, tanich połączeń z Gdańska w tamte strony, z czego skwapliwie skorzystamy. To jednak dopiero przed nami, natomiast muszę tu wspomnieć o ważnym dla nas wydarzeniu sprzed kilku dni:

Gdański Klub Płetwonurków “Posejdon” skończył 60 lat, co było pretekstem do spotkania jego weteranów, z których najstarsi stażem byli również prekursorami nurkowania swobodnego w Polsce (niedługo po tym, jak powstała i zaczęła rozwijać się technika kojarzona z nazwiskami Cousteau i Gagnana). Wspominam ten fakt nie tylko dlatego, że przygodą podwodną zajmuję się niewiele krócej, niż istnieje GKP “Posejdon”  (przed przystąpieniem do tego zacnego klubu przez dobrych kilka lat działałem w Sekcji Badań Podwodnych Wydziału Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej), ale przede wszystkim dlatego, że w ramach PTTK-owskiego “Posejdona” udawało nam się organizować w marnych 70-tych i 80-tych latach XX wieku pierwsze dalekie wyprawy. Chcieliśmy zaznać uroków nurkowania w egzotycznych, czystych wodach, a przy okazji zobaczyć trochę świata. Na zdjęciu z 1986 roku – przygotowanie do nurkowania na rafie brzegowej w egipskim Sharm el Sheikh, u nasady zatoki Akaba, na której końcu, w mieście Akaba, znajdziemy się niebawem (i też damy nurka).   Biwakowaliśmy wówczas w namiotach tam, gdzie dziś ponoć stoją dziesiątki wielkich hoteli. 

Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że jednorazowe otrzymanie paszportu na wyjazd z Polski było w tamtych czasach uzależnione od humoru odpowiednich urzędników, a wystąpienie poprzez organizację typu PTTK (Polskie Towarzystwo Turystyczno – Krajoznawcze) zwiększało szansę na pozytywne załatwienie sprawy. Dodatkowym zaś bonusem bywało pozwolenie na legalne nabycie kwoty 150 dolarów amerykańskich.  Komunistyczne władze tzw. Polski Ludowej starały się mieć pod ścisłą kontrolą wszelkie aspekty funkcjonowania społeczeństwa, co jest zresztą naturalną skłonnością występującą w autorytarnych systemach. Ze smutkiem i zdziwieniem trzeba stwierdzić, że znacznej części mieszkańców naszego kraju taki model państwowości obecnie nie przeszkadza, na co wskazują ciągle wysokie notowania aktualnie rządzącej partii, krok po kroku zmierzającej w kierunku wypraktykowanym dekadami rządów PZPR (z trudem zwalczonych w 1989 roku).

 Wracając jeszcze na chwilę do jubileuszu “Posejdona”, godzi się wspomnieć nazwiska kilku pionierów – przynajmniej tych, z którymi miałem przyjemność dzielić podwodne przygody, a którzy ciągle imponują energią, pracowitością i ciekawością świata. Jerzy Kuliński (autor obszernej kroniki klubowej, z której pochodzi powyższa reprodukcja; od dłuższego czasu bardziej aktywny na powierzchni wód, stał się  guru polskiego żeglarstwa – popatrzcie tutaj), “Józior” Plenikowski, Olek Lassaud czy Andrzej Mielczarski – to prawdziwie ikoniczne postaci dla entuzjastów nurkowania.


12 listopada 2017

  • Lot Gdańsk – Tel Awiw, nocleg w historycznej, uroczej Jaffie, następnego dnia szybka i wygodna podróż pociągiem przez Hajfę do Beit She’an (teraz pro-wincjonalnego miasteczka, ze wspaniałą przeszłością antycznego Scythopolis) , skąd już blisko do najbardziej na północ położonego przejścia granicznego Izrael – Jordania, na moście szejka Husseina. Gdy przekroczyliśmy Jordan, słońce właśnie zachodziło, a niesiony wschodnim wiatrem pustynny pył efektownie filtrował widoczny na tle jego tarczy obraz pozostawionego za rzeką Beit She’an.
  • Znaleźliśmy się w rejonie hellenistyczno – rzymskiego Decapolis, co od razu określiło historyczny przedział czasowy, z którego pozostałościami spotkaliśmy się na początku podróży po Jordanii.

  • Zacznijmy zatem przyjrzenie się historii regionu od środka, czyli od czasów spiętych klamrą obejmującą mniej więcej trzy stulecia przed, do trzech wieków po narodzeniu Chrystusa. Koniec IV wieku p.n.e. to czas wielkich podbojów Aleksandra Macedońskiego (spotkaliśmy go już tutaj), po których nadeszły na zdobytych terenach rządy dynastii wywodzących się od imperatorskich generałów (diadochów).
  • Efektem był napływ osadników greckich, konstruujących sieci powiązań gospodarczych i handlowych w oparciu o wielowiekowe doświadczenia helleńskie i tak jak w rodzimej Grecji skupiających się w miastach (polis). Szereg takich ośrodków powstało na wschód od Jordanu, pomiędzy Damaszkiem (Damascus) a Ammanem (Filadelfia), zaś rozwinęły się one znacznie po aneksji regionu przez Rzym w latach siedemdziesiątych p.n.e., tworząc nieformalny związek (jak wieki później Hanza w naszych okolicach), zwany Decapolis.    (mapka z Wikipedii).
  • Wydarzenia z czasu rzymskiego panowania w bliskowschodnich krainach odcisnęły swoje piętno nie tylko na lokalną, ale i na globalną skalę. Mam tu na myśli życie i śmierć Chrystusa, początki chrześcijaństwa, a także rozproszenie narodu żydowskiego po licznych przegranych powstaniach przeciwko Rzymowi.

  • Tu przychodzi czas na wyjaśnienie tytułu tego wpisu: Limes Arabicus to system umocnień (głównie fortów), stanowiących (podobnie jak inne rzymskie limesy) ufortyfikowaną granicę cesarstwa, w tym wypadku – wschodnią. Dla przypomnienia – limes zachodni (Wał Hadriana) odwiedziliśmy na początku tego roku. Łuk ku czci tegoż cesarza Hadriana piętrzy się przed wejściem na teren najlepiej zachowanego z miast Dekapolis, Gerazy (obecnie Jerash)     Istniało domniemanie, że tamtejszy hipodrom był miejscem wyścigów hipopotamów, jednak obecność końskich kup zweryfikowała ten pogląd:
  • Niezwykłe jest położenie innego z miast Decapolis, Gadary (obecnie Umm-Qais): niemal dokładnie u zbiegu obecnych granic Jordanii, Izraela i Syrii. Nie dopisała nam niestety widoczność, zatem panoramy były mocno przytłumione pustynnym pyłem    Pobyt w ruinach Gadary upamiętnił nam się również dlatego, że w lokalnej restauracji udało nam się wypić po kieliszku wina. Okazało się, że jordańskie wina są wyśmienite, natomiast uświadczenie ich (podobnie jak innych alkoholi) jest w tym muzułmańskim kraju niebywale trudne, co było istotnym utrapieniem naszej bardzo udanej poza tym podróży. 
  • I w końcu Amman (antyczna Filadelfia), gdzie okna naszego hoteliku wychodziły wprost na rzymski amfiteatr, zaś z ruin rzymskiej cytadeli rozpościerał się rozległy widok na stolicę Jordanii 
  • Ochronę limesu stanowił rząd warowni położonych nieco na wschód od Ammanu, w późniejszych czasach wykorzystywanych przez Arabów jako tzw. zamki pustynne   Najdalej na wschód położony zamek Al Azraq jest odległy od brytyjskiego Wału Hadriana o 4 tysiące kilometrów w linii powietrznej, co daje pojęcie o ogromie imperium rzymskiego.                                                                  Limes Arabicus (Bing.com)                                      Qasr al-Charana                                                     Qasr Amra zadziwia głównie siódmowiecznymi freskami, na których dość swobodne odwzorowanie postaci ludzkich i zwierzęcych umknęło cenzorom kalifatu, gdy na początku VIII wieku ogłoszono zakaz wizerunkowania wszystkiego, co żyje, poza roślinami.
  • Nadłożyliśmy drogi, chcąc dotrzeć do miejsca, gdzie według przewodnika (bardzo przyzwoicie opracowane wydawnictwo Berlitza) miały się znajdować słupy milowe rzymskiej drogi (Via Traiana Nova). Obecności słupów nie stwierdziliśmy, a zapytany o nie właściciel knajpy (o nazwie Traian zresztą) poinformował nas, że niedawno zostały wysadzone w powietrze, bo przeszkadzały w remoncie współczesnej szosy. Niefrasobliwość w podejściu do bogactwa spuścizny cywilizacyjnej w tym sympatycznym skądinąd kraju jest dla nas trudno zrozumiała.
  • Zakończmy więc na tym rzymską sekwencję naszych jordańskich peregrynacji i stojąc na krawędzi jednej z najpiękniejszych dolin – Wadi Mujib – pokażmy nieco przyrodniczych cudów Królestwa Haszymidzkiego. 

    Struktury geologiczne w Jordanii są nie mniej zawiłe, jak jej historia cywilizacyjna. Oszczędzając Czytelnikom (i sobie też) cytowania fachowych informacji nadmienię tylko, że:

  • Kraj jest znacznie bardziej górzysty, niżby mogło się to kojarzyć z okolicami pustynnymi
  • Jak są góry, to oczywiście są i doliny. Dolinami na ogół płyną rzeki, ale w tamtejszym suchym klimacie płyną tylko wtedy, gdy popada deszcz. Są to zatem rzeki okresowe, bo napełnione wodą tylko od czasu do czasu. Arabowie nazywają te doliny wadi i są to niezwykle charakterystyczne elementy krajobrazu Bliskiego Wschodu i północnej Afryki, w oczywisty sposób stanowiące też siatkę szlaków komunikacyjnych.
  • Popatrzcie zatem na wybrane obrazki z kilku “zaliczonych ” przez nas wadi:
  • Wadi Mujib (tym razem przy ujściu do Morza Martwego, gdzie przenocowaliśmy w domkach nad brzegiem, a rano sprawdzaliśmy na własnych organizmach oddziaływanie prawa Archimedesa)   
  • Wadi Dana = gdzie mieszkaliśmy w opuszczonej wiosce, na skraju przepięknego rezerwatu przyrodniczego:   
  • Wadi Rum – góry, ostańce skalne i wąwozy wśród piaszczystej pustyni – jedna z najchętniej odwiedzanych atrakcji Jordanii  
  • Wadi Araba łączy Zatokę Akaba (odnoga Morza Czerwonego) z Morzem Martwym. Jak wiadomo to ostatnie jest położone w przeszło 400 – metrowej depresji, zatem woda z Czerwonego nie wlewa się doń tylko dlatego, że Wadi Araba biegnąc na południe najpierw wspina się na wysokość 230 m n.p.m., tworzącą wododział, od którego łagodnie opada do Zatoki Akaba. Tam znajduje się też południowe przejście graniczne, przez które opuściliśmy Jordanię, kierując się na lotnisko pod izraelskim Eilatem. Wadi Araba jest ponoć niezwykle malownicza, ale trudno dostępna, bo pilnują jej pogranicznicy obu krajów. Pozostaje więc popatrzeć, jak zachodzi słońce nad Zatoką Akaba  
  • Wadi Musa (dolina Mojżesza, którego muzułmanie – jako lud Księgi – wysoce poważają, a który ponoć w tej okolicy uderzeniem kija w skałę spowodował wytryśnięcie źródła) jest również nazwą miasta, leżącego obok wejścia do najsławniejszego miejsca w tych stronach. To oczywiście Petra, jeden z cudów świata, o którym opowiem w kolejnym odcinku. Tymczasem symbol Jordanii – owoc granatu (z ptaszkiem) : 

Minął sierpień, minął wrzesień…

  •  
  • To zdjęcie zrobiłem Wiesławowi Michnikowskiemu równo pół wieku temu, gdy podczas górskiej wędrówki spotkałem go na targu, w Krościenku bodajże. Artysta był wtedy u szczytu popularności, jako jedna z najjaśniejszych gwiazd Kabaretu Starszych Panów. Zdaje się, że chciał kupić pomidory. Umarł , gdy już prawie minął wrzesień.
  • W poprzednim wpisie wspomniałem o świecie artystycznym, który się na ogół głupocie nie kłania. Artyści niby też ludzie, ale można odnieść wrażenie, że odchodzi ich ostatnio z tego padołu jakby nieproporcjonalnie więcej, niż nie – artystów. Po prostu są wrażliwsi na zanieczyszczenie środowiska.

    Taka pora, że myśli się więcej niż zwykle o tych, co odeszli, jak też w ogóle o przemijaniu. Zachodzi się na cmentarze, które są różne: a to trwają setkami lat i pomnikami wysokiej rzeźbiarskiej próby, a to ledwie dają się rozpoznać wśród zarośli, lub też znikły w ogóle, czasem upamiętnione skromnym lapidarium.

  • Czynny przez zaledwie kilkanaście lat przed końcem II wojny światowej cmentarz krematoryjny we Wrzeszczu (niemal dokładnie w miejscu funkcjonującej przez kilka wieków gdańskiej szubienicy miejskiej) został ostatnio przez miasto nieco uporządkowany, jednak nagrobków zachowało się niewiele 
  • Po przeciwnej stronie Królewskiej Doliny tam, gdzie ulica Traugutta kończy się w lesie, dadzą się jeszcze z trudem rozpoznać resztki cmentarza żydowskiego który, jak czytamy w książce Ludwika Passarge’a, na pewno funkcjonował już w połowie XIX wieku      
  • Dla kontrastu – chyba najbardziej znany i największy cmentarz żydowski na Górze Oliwnej w Jerozolimie. Mimo bardzo wysokich cen pochówku cieszy się dużym wzięciem, bo ponoć jego lokatorzy mają być w pierwszej kolejności i szczególnie łaskawie potraktowani podczas Sądu Ostatecznego. 
  • Rejony dolnej Wisły, zwłaszcza Żuławy, zawdzięczają swój status najżyźniejszych i najlepiej zagospodarowanych rolniczo ziem wielowiekowej, uporczywej pracy ludu zwanego z polska Olędrami. Osiedlali się tu począwszy od XVI wieku, przybywając z Niderlandów w poszukiwaniu dogodnych włości, ale przede wszystkim – w ucieczce przed religijną nietolerancją, dotykającą tam chrześcijański odłam zwany mennonitami. Mennonitów nie ma już na Żuławach od dziesięcioleci (nie byli tu zbyt lubiani również za czasów pruskich), ale pozostałości ich cmentarzy można jeszcze gdzieniegdzie spotkać                                                                                                                                                        

Innego rodzaju odczucia budzą stare, ciągle funkcjonujące cmentarze – galerie sztuki, jak choćby ten w Mediolanie:       


  • Chwila zadumy nad sferą wiecznego odpoczywania jest o tej porze roku oczywista, jednak doczesność każe się z niej szybko otrząsnąć.
  • Dosyć niespodziewanie, wobec skutecznej – dla rosnącego ponoć elektoratu rządzącej partii – propagandy sukcesu, zbuntowali się młodzi lekarze. Poparli ich gremialnie przedstawiciele wszystkich fachów, trudniących się opóźnianiem procesu przechodzenia ludności na drugą stronę Styksu. Nie poparła ich znaczna część wzmiankowanego wyżej elektoratu dobrze pamiętająca, że wszystkim buntującym się przeciwko partii i rządowi należy się etykieta wichrzycieli i warchołów, będących na garnuszku amerykańskich imperialistów i zachodnioniemieckich rewizjonistów.
  • Jak się potoczą sprawy ochrony zdrowia – nie wiadomo, oczywiście. Pewne jest natomiast (i potwierdzają to ku mojemu żalowi największe medyczne autorytety), że koniec końców od dotknięcia kostuchy raczej się nie wywiniemy. A skoro tak, to próbujmy jak najmniej uprzykrzać życie sobie i innym!   

 

Reakcja pogańska

Widok z Gdańska na Hel. Hel niewidoczny, bo zamglony.  Widok z Helu na Gdańsk. Gdańsk niewidoczny, bo zamglony.

  • Jak można wnioskować z powyższych zdjęć, koniec września upłynął nam między Gdańskiem a Helem. Cały łączący je pas wybrzeża, a zwłaszcza Półwysep Helski, staje się dostępny dla ludzi przedkładających nadmorskie klimaty nad otoczone tłumem budki z goframi dopiero wtedy, gdy skończą się wakacje.
  • Jak każde niemal miejsce, w którym postawi się stopę, również Półwysep odsłonił kawałek nieznanej nam (a wstyd!) historii:  czcigodny Zygmunt Stary, zhołdowawszy Prusy Wschodnie po sekularyzacji Zakonu Krzyżackiego, zdecydował się oddać w 1526 roku końcówkę półwyspu zawsze mocnemu i mocno niezależnemu Gdańskowi, w zamian za nieuprzykrzanie życia konkurencyjnemu dla Gdańska portowi w pruskim Elblągu. Pomogło to niewiele, bo gdańszczanie umożliwili wprawdzie dostęp do Elbląga z Bałtyku, jednak poprzez hydrotechniczne sztuczki starali się ograniczyć ilość wód wiślanych, a przez to ilość towarów, dopływających do portu elbląskiego od polskiej strony. Tak czy owak, podział półwyspu zachował się przez ponad ćwierć tysiąclecia, do drugiego rozbioru Polski. Jastarnia zaś, gdzie ustalono granicę podziału, funkcjonowała przez ten czas jako dwie Jastarnie: jedną – Gdańską, i drugą – Pucką, przynależną do Polski. 
  • Dzisiejsi władcy Polski mają odmienną sytuację: aby przywrócić do życia portową aktywność Elbląga nie muszą już dzielić Półwyspu Helskiego, lecz Mierzeję Wiślaną. I nie administracyjnie, lecz fizycznie, za pomocą kanału przekopanego u jej nasady na złość Ruskim i ekologom, zaś ku uciesze żeglarzy. Kopać mają zacząć niebawem, więc postanowiliśmy jeszcze suchą nogą wybrać się do Piasków, położonej najdalej po polskiej stronie miłej wsi artystów, rybaków i dzików. Nawet latem nie docierają tu tłumy, osadzające się wcześniej, w Krynicy Morskiej.        Zalew Wiślany, przed tysiącem lat jeszcze bałtycka zatoka, nad którą Wikingowie usadowili swoje Truso, później bywał akwenem morskich bitew, a pod koniec II wojny światowej – niósł po swej zamarzniętej powierzchni tłumy mieszkańców Królewca, uciekających przed nacierającymi Sowietami. Pod wieloma lód się załamał.

    Wrzesień 2017 kipiał gorączką polityczną i artystyczną. Politycy rządzący coraz szerzej wymachiwali maczugami z obłudnym napisem “dobra zmiana”, politycy opozycyjni zaś z coraz większym trudem robili uniki, starając się znaleźć oręż do cywilizowanej kontrofensywy. Trwa to już ponad dwa lata i pewnie potrwa dość długo. Na szczęście artyści robią swoje, dostarczając publice chwil uśmiechu i wytchnienia. Zapamiętaliśmy kilka z licznych wydarzeń, a to:

  • “Wiedźmin” – nowy musical w gdyńskim Teatrze Muzycznym, w imponującej oprawie muzycznej, choreograficznej i scenograficznej, choć odrobinę może zbyt przegadany. 
  • “Habit i zbroja” – doskonale zrobiony pełnometrażowy film o walorach edukacyjno – dokumentalnych, opisujący historię tak ciekawiącego nas Zakonu Krzyżackiego. Chyba tylko nas, bo na widowni byliśmy sami. Rzecz powinna być obowiązkowym uzupełnieniem lekcji historii w szkołach, ale niekoniecznie się nim stanie, bo brak tam jakiejkolwiek sekwencji związanej z żołnierzami wyklętymi. Może nie było ich pod Grunwaldem?
  • UCHOwaj nas od PREZESA, Panie! wznowiło się po wakacyjnej przerwie. Pokazują się w nim coraz bardziej znani aktorzy, bo trzeba naprawdę wielkich umiejętności, aby taktownie obśmiać pierwowzory.
  • “Twój Vincent” – absolutna rewelacja, niestety niedoceniona na gdyńskim festiwalu. Malarski film, który zbiegiem okoliczności przywołuje impresjonistyczną atmosferę obejrzanej kilka dni wcześniej wystawy autochromów, pierwszych kolorowych fotografii z początków XX wieku
  • Inauguracja artystycznej działalności Oliwskiego Ratusza Kultury, najbardziej wyczekiwanego dziecka  (to metafora, ma się rozumieć…) Andrzeja Stelmasiewicza – postaci niestrudzenie oliwiącej tryby gdańskiej kultury pozaratuszowej.  Na początek -mocny akcent, bo Hamlet, jakiego świat nie widział – przedstawiony przez teatr jednego aktora (Adama Walnego) i wielu kukieł taplających się w krwawych akwariach (sanguariach?).
  • Najsmakowitszym kąskiem wrześniowych wrażeń kulturalnych było spotkanie w kameralnej, gruzińskiej atmosferze ze Stanisławem Tymem. Tym Tymem. Nie zdołam należycie sprawy opisać, mogę tylko dziękować komu trzeba za taką okoliczność!!!                           

I na koniec : jeśli dziwi Was tytuł wpisu, to w największym skrócie przypomnę, że:

  • “reakcją pogańską” nazywają historycy fale odwrotu od chrześcijaństwa, które miewały miejsce wśród społeczeństw intensywnie chrystianizowanych, na ogół za polityczną (choć czasem też duchową) inspiracją, lub co najmniej przyzwoleniem ich władców.  
  • na słowiańszczyźnie zjawisko to wystąpiło z dużą mocą w XI-XII wieku, zwłaszcza wśród plemion połabskich (na terenach obecnych północnych Niemiec), jak też w państwie Piastów. Wzmiankowałem o tym w dawniejszych wpisach i z pewnością nie raz powrócę do sprawy w przyszłości. 
  • dziś jednak ów historyczny termin nasuwa mi takie oto skojarzenia: chrześcijaństwo przed tysiącem z górą lat nadciągnęło, ze wszystkimi swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, z zachodu Europy, zaś reakcja pogańska była emanacją “ludowego” sprzeciwu przeciw owej nie swojskiej doktrynie. Żywiła się hasłem powstania z kolan, dosłownego w tym przypadku, bo sprzeciwiającego się oddawania na klęczkach czci nowemu bogu.
  • społeczeństwa zachodniej Europy wykształcały przez ten tysiąc lat obecny model funkcjonowania – z pewnością daleki od doskonałości –  jednak będący (przynajmniej jeszcze całkiem niedawno) przedmiotem westchnień społeczeństwa polskiego. Działo się to wśród potoków krwi wojen religijnych, swądu stosów inkwizycji i ogromu niegodziwości pokoleń kościelnych hierarchów, ale także wśród przebijającej się przez nie stopniowej humanizacji ludzkich relacji.
  • I co widzimy? Owe w miarę ucywilizowane wzorce, w ostatnich latach z ochotą przeszczepiane na polski grunt, nagle spotkały się z odporem. Katolicki naród zaczął kontestować owoce tysiącletniej ewolucji chrześcijańskiej Europy. Reakcja pogańska we współczesnym polskim wydaniu nacjonalistyczno – katolickim. Taki mam obraz.
  • No, może trochę się zagalopowałem. Jest bowiem rzymski katolicyzm (nie całkiem Franciszkowy, niestety), ale są też jego skrzywione odmiany, jak choćby rydzki kaczoliżyzm , skutecznie mobilizujący lud polski do wspomnianej pogańskiej reakcji.
  • Co do przyczyn tego stanu rzeczy – dziesiątki publicystów pochylają się, próbując je zdefiniować i szukać sposobów przeciwdziałania. Jedni bardziej, inni mniej sensownie. Jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł – poinformuję o tym niezwłocznie na blogu; zachęcam też komentatorów!

    Na koniec – parę apolitycznych widoczków, uchwyconych ostatnio przez Anię i przeze mnie:        

      To znowu widok na Hel, tym razem z Galgenbergu (wzgórza szubienicznego)przez zwieńczoną złotą statuą Alegorii wieżę zegarową gmachu głównego Politechniki Gdańskiej.      

Boa vista da Polônia

Kreśląc tytuł tego wpisu zdałem sobie sprawę, że są to pierwsze od początku funkcjonowania tego blogu słowa w rodzimym języku Magellana, którego losy i dokonania były inspiracją dla podjęcia i kontynuacji mojej pisaniny. Niech biegli w portugalszczyźnie będą wyrozumiali dla ewentualnych nieścisłości, ale chodzi o “dobry widok (spojrzenie) na Polskę”. Spojrzenie Cristiny, Rafaela i Deco – Brazylijczyków (w trzecim i czwartym pokoleniu potomków polskich imigrantów), których mieliśmy ostatnio przyjemność gościć (przy okazji podziękowania dla Rodziny i Przyjaciół, z nieocenionym Januszem J. na czele, za pomoc i współudział!), a którzy przed wielu laty nas ugościli, kiedyśmy z plecakami przemierzali na wskroś Amerykę Łacińską. Sądzę, że ich wrażenia mogą być podobne, jak wielu innych przybyszy licznie odwiedzających Polskę : ciekawe w konfrontacji z naszymi, tubylców, obserwacjami i emocjami, lecz naturalnie podczas krótkiego pobytu – powierzchowne. Zwodzona kładka nad Motławą (tu naszkicowana przez Anię jeszcze w trakcie montażu) to jeden z nowych gdańskich akcentów, robiący wrażenie nie tylko na przybyszach, lecz ciągle jeszcze także na tubylcach. Nasze miasta i miasteczka w ostatnich dekadach wypiękniały w spektakularnym stopniu, infrastruktura zbliżyła się do europejskiego poziomu, jada i pija się dobrze, rozmnożyły się ciekawe przybytki kultury, zaś chamstwa dookoła jest jakby mniej niż kiedyś. Taki jest pierwszy “boa vista” przybyszów. I pewnie lepiej żeby taki pozostał, bo problemy kłębiące się pod powierzchnią pierwszego oglądu każdy ma swoje i każdy powinien radzić sobie z nimi sam, nie zaprzątając nadmiernie głowy innym.


Soczewką skupiającą nasze problemy w ostatnim czasie były tragiczne efekty huraganu na Pomorzu i tragikomiczne zachowania władz państwowych wobec dramatu. Jegomość ustanowiony wojewodą pomorskim z wdziękiem porównał kataklizm do jesiennego opadania liści, wykazując się równocześnie władztwem poprzez wprowadzenie zakazu wolnego uczestnictwa w obchodach rocznicy Sierpnia na placu Solidarności. Na sprawę zakończonej ugrzęźnięciem w błocie eskapady tucholskiej feldmarszałka Antoniego opuszczę zasłonę wstydliwego milczenia. fot. Bing.com. Na marginesie dodam, że wichura, która uderzyła w niespełna tydzień po opuszczeniu przez nas Gołuniowej polany (patrz wpis z lipca 2017), obaliła wiekowe trójsośnie, przy którym od lat stawialiśmy przyczepę. Akurat w miejsce, gdzie kilka dni wcześniej stała. Nie znamy dnia ani godziny… Tak wyglądała potrójna sosna, kiedy jeszcze ocieniała naszą przyczepkę:  


Pozwólcie, że zrelacjonuję pokrótce pobyt w kilku miejscach, które pokazaliśmy naszym brazylijskim gościom:

  1. Muzeum Emigracji w Gdyni : klarowna, nowoczesna ekspozycja w dawnym Dworcu Morskim wywarła wielkie wrażenie na potomkach emigrantów, wyjaśniając im okoliczności trudnej decyzji ich przodków o wyjeździe z Polski w latach dwudziestych XX wieku. My natomiast zaopatrzyliśmy się w muzealnym sklepie w nagranie niezwykłej symfonii Jana Kaczmarka “Emigra” , na której prawykonaniu na początku 2017 nie mogliśmy niestety być.
  2. “Dar Pomorza” przy gdyńskim Skwerze Kościuszki, przez którego bukszpryt widać nowo zbudowany w Stoczni Remontowej w Gdańsku, piękny szkolny żaglowiec dla marynarki wojennej Algierii   
  3. Mosty tczewskie  Prezentowany tu widok pionierskiej na owe czasy konstrukcji pochodzi z niezwykle ciekawej (choć nieco uciążliwej w lekturze z uwagi na archaiczny i kwiecisty język) relacji Ludwika Passarge, świadka powstawania mostu w połowie XIX wieku. Ten najwyraźniej klasycznie wykształcony podróżnik, wschodniopruski ziomek, opowiada o szczegółach budowy starszego z mostów w sposób, który dla inżyniera jest zbeletryzowaną formą projektowego opisu technicznego. Dociekliwość autora jest widoczna w każdym fragmencie jego relacji, dając unikalną możliwość spojrzenia na dobrze znane nam miejsca oczami osoby o wielowiekowych lokalnych korzeniach, blisko sto lat przed ich gwałtownym przecięciem przez kataklizm II wojny światowej.
  4. Zamek w Malborku   Przed niewielu laty oprowadzał nas po mniej znanych zakamarkach tego potężnego kompleksu znakomity konserwator Jan W., zwracając uwagę na fakt, że uznawany jest on (zamek, a nie Jan) za wyjątkowy fenomen działalności konserwatorskiej właśnie, co w głównej mierze zadecydowało o jego znalezieniu się na liście światowego dziedzictwa Unesco. Tym razem zwiedziliśmy zamek jak zwykli turyści, zaopatrzywszy się w doskonale opracowane audioprzewodniki. Sprawność technologiczna tych urządzeń pozwala na przemieszczanie się w swoim tempie i kontemplację niemal zakończonego już dzieła odbudowy zamku. Tu znów niezwykłym uzupełnieniem była książka Passarge’a, który był w Malborku w czasach podejmowania tam działalności konserwatorskiej na dużą skalę, w połowie XIX wieku. Odkrywcze dla nas (choć pewnie oczywiste dla fachowców) są przytaczane przez autora opinie współczesnych mu znawców tematu, że “korzenie germańskiej sztuki budowlanej tkwią w Oriencie”. Zarówno układ fortyfikacji, jak też szczegóły konstrukcyjne i zdobnicze malborskiej warowni w dużej mierze zostały “podpatrzone” podczas działalności krucjatowej Zakonu Krzyżackiego na Bliskim Wschodzie; wszak przybył on na nasze ziemie krótko po wycofaniu się stamtąd, by podjąć kolejną krucjatę – przeciwko Prusom i innym bałtyjskim poganom.

    Tu jeszcze refleksja po lekturze “Szkiców z podróży” Passarge’a: wspomniane wyżej uwagi o wschodnich zapożyczeniach w niemieckim budownictwie, jak też często przywoływane w książce przykłady wielokulturowości w kształtowaniu przez stulecia oblicza rejonu dolnej Wisły, są traktowane przez autora w sposób najzupełniej naturalny i oczywisty. Naturalnym i oczywistym jest bowiem pragmatyzm, polegający na korzystaniu z cudzych doświadczeń i dzieleniu się swoimi osiągnięciami z przybyszami, gdy służy to zwiększaniu wspólnej pomyślności. Ów twórczy pragmatyzm jest prostym, ogólnie dostępnym przywilejem intelektualnym, który niestety czasem omija umysły osób sprawujących władzę, zastępowany u nich przez pragmatyczny z ich punktu widzenia cynizm.


  5. Kanał Oberlandzki. Ta rzadko używana już dziś nazwa określa unikalną, jedyną bodaj na świecie do dziś funkcjonującą tego rodzaju drogę wodną, łączącą Elbląg z Ostródą. Dla pokonania 100 – metrowej różnicy poziomów między obu miastami zaprojektowano bez mała dwieście lat temu zespół pięciu pochylni, po których statki wciągane są na specjalnych wózkach szynowych, poruszających się dzięki systemom mechanicznym napędzanym przepływającą wodą.  Początkowy odcinek trasy kanału (zwanego obecnie najczęściej Elbląsko – Ostródzkim) przebiega przez jezioro Drużno, stanowiące istny ptasi raj,                                                                                    przypominający jako żywo brazylijski Pantanal, który przemierzaliśmy lata temu (to skan slajdu z 2000 roku):  Nasi goście byli skłonni zgodzić się z tą opinią. Brzegi jeziora Drużno, które przed tysiącem lat było bałtycką zatoką, kryją wiele frapujących tajemnic. Jedną z nich jest owiane legendą Truso, ważna faktoria handlowa szwedzkich Wikingów (Waregów), której marne pozostałości zdołali archeolodzy odszukać zaledwie przed trzydziestu kilku laty. Znaleziska wyeksponowano i opisano na znakomitej stałej wystawie w elbląskim Muzeum Archeologiczno – Historycznym, skąd pochodzi także sugestywna rekonstrukcja:  Trudno dziś dostępny teren wykopalisk wymaga uruchomienia wyobraźni, której (obok rzetelnej wiedzy, naturalnie) nie brakowało archeologom. Gdy przed dziesięciu laty odwiedziliśmy to zarośnięte obecnie chaszczami miejsce, ślady wykopalisk były jeszcze rozpoznawalne:  Waregowie utworzyli szlaki handlowe łączące północ z południem Europy, wykorzystując do tego płynące południkowo rzeki (m.in. Wisłę, przy której ówczesnym ujściu leżało Truso). Działy wodne dzielące rzeki płynące ku północy od tych kierujących się na południe, przemierzali transportując mozolnie swe długie łodzie lądem. Marzyły im się im wówczas pewnie takie udogodnienia, jak na Kanale Oberlandzkim. 
  6. Elbląg Pominę tu  ciekawą i bogatą dawniejszą historię miasta, jego znaczenie dla pruskiej ekspansji Zakonu Krzyżackiego, rolę odgrywaną w Hanzie, czy wielowiekowe spory z Gdańskiem o rozdział wód między Wisłę i Nogat w rejonie wiślanej delty. Jest bowiem Elbląg klinicznym przykładem tego, co może spotkać miasto i jego mieszkańców podczas nowoczesnej wojny (chociaż i te staroświeckie potrafiły przynosić równie przerażające efekty). Upraszczając: najpierw Niemcy (wśród nich zapewne wielu obywateli Elbląga) napadłszy w imię swego wodza – zbrodniarza, dyktatora wybranego w trybie demokratycznym, na sowiecką Rosję, zrównywali z ziemią tamtejsze miasta i mordowali ludność. Potem się losy wojny odwróciły i sowieckie armie, w imię swego wodza – zbrodniarza, dyktatora “bez żadnego trybu”, zrównywały z ziemią niemieckie miasta, mordując ludność, a żywych zmuszając do ucieczki. Elbląg ucierpiał okrutnie; widoczne dziś fragmenty starówki to pewna rekonstrukcyjna wariacja na temat, chociaż utrzymana w reżimie historycznych podziałów urbanistycznych. Ale z drugiej strony i tak miał szczęście, bo dzięki kaprysowi zwycięskiego bandyty znalazł się po polskiej stronie, w przeciwieństwie do pobliskiego Królewca – Kaliningradu. Zaś gorzką satysfakcją jest fakt, że zniszczenia umożliwiły staranne przebadanie terenu miasta przez archeologów. Elbląg i jego sympatyczne knajpki był miejscem pożegnania naszych brazylijskich gości, którzy pojechali na południe Polski. My natomiast nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w nieodległej wiosce Weklice, o której swojego czasu wspomniał na swoim profilu kompan dawnych studenckich wędrówek, Krzysztof W.
  7. Weklice to malownicza wieś, leżąca na grubych warstwach arcyciekawych znalezisk. Byli tu zatem nasi ulubieni Goci, po nich Prusowie, a przed nimi niewątpliwie wcześniejsi osadnicy, bo teren jest dogodny, łatwy do obrony i obfitujący w wodę. Wykopaliska były tu prowadzone od lat z dużym rozmachem, przynosząc spektakularne rezultaty   Zdecydowanie nie doceniamy wciąż walorów niedalekich okolic, czego dowodem jest choćby to, że po raz pierwszy obejrzeliśmy z bliska wielokrotnie mijany na trasie do Warszawy bądź Olsztyna:
  8. Pasłęk   – nie będę się specjalnie rozpisywał, bo sporo informacji jest na stronie Wikipedii pod podanym wyżej linkiem. Dla nas krótki pobyt w pięknym miasteczku oznaczał nie tylko koniec wycieczki, ale także rodzinne spotkanie  które najwyraźniej ucieszyło Igę   

31 sierpnia, przed północą. Wróciliśmy niedawno z manifestacji KOD pod Europejskim Centrum Solidarności, w rocznicę porozumień sierpniowych. Było sporo dobrych przemówień, z reguły w krytycznym, lecz konsyliacyjnym tonie. Lech Wałęsa w dobrej formie, mimo zmęczenia wystąpił jak trzeba (niestety na zdjęciu telebimu zasłonięty flagą). Na placu pod trzema krzyżami zwieziony autokarami aktyw popleczników prezesa, oddzielony na polecenie wojewody kordonem policji od rzeszy normalnych ludzi, demonstrujących pod ECS.   Jesień zapowiadają ciężką, pewnie częściej będę pisywać o bieżących sprawach.