Turecki Serial odc.4 – Między Robertami

Rok 1976. Pierwsza wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Gadochaaa!!!
Liczba ludności Polski zbliża się do 40 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 40 mln.

Rok 2022. Druga wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Lewandowskiii!!!
Liczba ludności Polski spada do 37,5 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 85 mln.

Starsi Czytelnicy zapewne wiedzą, młodszym zaś wspomnę, że Robert Gadocha był fantastycznym skrzydłowym polskiej reprezentacji piłkarskiej z czasów jej największej świetności w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Znanym w świecie, a w kraju na tyle popularnym, że często oczekujący potomstwa rodzice rozważali nadanie chłopcu imienia Robert, a dziewczynce – Gadocha (były to czasy, gdy płeć dziecka ujawniała się dopiero po porodzie).
Roberta Lewandowskiego przedstawiać nie trzeba – jest fantastycznym środkowym napastnikiem w czasach marności polskiej reprezentacji (szkoda, że minął się o pół wieku z Gadochą, może wspólnie więcej zdziałaliby w Katarze).

O ile mundial w emiracie nad Zatoką Perską pozostawił nam, kibicom reprezentacji Lechistanu, duży niedosyt (częściowo tylko złagodzony wspaniałym finałem mistrzostw), o tyle przedsięwzięta nieco wcześniej, w coraz bardziej niezawodnym towarzystwie M. i J., wycieczka do Turcji – zadowoliła w wysokim stopniu nasze podróżnicze upodobania, będąc też okazją do wspomnienia dawnych przewag Polaków na piłkarskich arenach.
Poniżej garść ilustrowanych wrażeń z wędrówki, miejscami nawiązujących do tytułowej klamry czasowej “między Robertami”.


W poprzednich odcinkach “Tureckiego serialu” staraliśmy się podzielić wrażeniami, odrobinę je systematyzując i uzupełniając fragmentami “doczytanej” wiedzy, co mogło bywać chwilami uciążliwe dla Czytelników, ale ciekawe, mam nadzieję.
Wspomnieliśmy tam choćby znakomitego, działającego na przełomie piętnastego i szesnastego wieku kartografa tureckiego Piri Reisa, którego mapy zainspirowały Żonnę co do stylistyki graficznej przedstawienia trasy naszego wojażu.
Z uwagi na limitowany czas, zdecydowaliśmy się na objazd Morza Marmara (zgodnie ze wspomnianą stylistyką przedstawionego w kolorze pomarańczowo – brązowym), zbaczając nieco na południe, aby dotrzeć do najdalej wysuniętego na zachód punktu Azji – przylądka Baba.
Na przylądku króluje stojąca w centrum rybackiej wioski Babakale, niewielka turecka forteca. Dziwne, ale zamiast wielkiej flagi z półksiężycem, dominuje nad nią jedynie skromniutka morska latarnia (może z uwagi na przepisy nawigacyjne).

Jeszcze parę obrazków z Babakale i pobliskich wiosek oraz miasteczek, w których króluje ryneczkowy handelek (głównie w damskim wydaniu).

Udzielnymi władztwami są herbaciano – kawowo – nargilowe skromne kafejki, funkcjonujące wyłącznie w obsadzie męskiej, zdecydowanie niechętnej fotograficznym zapędom niewiernych (z podanego powodu zdjęć brak).
Stali rezydenci tych przybytków odrywają się od swych szklaneczek i fajek tylko pięć razy dziennie, gdy muezin z pobliskiego meczetu wezwie ich śpiewnym “Allahu Akbar” do spełnienia modlitewnej powinności. Taką mają pracę.
Wydaje się natomiast, że nic przeciwko uwiecznianiu ich wizerunku nie mają wszechobecne w tureckim krajobrazie koty.

Pewnie niedługo już uchowają się przed ekspansją przemysłu turystycznego urokliwe senne uliczki, z posesjami zawiązywanymi na wstążkę pod nieobecność domowników, w takich czarownych wioskach jak leżące na azjatyckim finis terrae Babakale.
Gdyby nie zaparkowane tu i ówdzie wytwory przemysłu motoryzacyjnego, mogłoby się zdawać, że czas zatrzymał się tu na dacie budowy miejscowego meczeciku, uwidocznionej na informacyjnej tabliczce zarówno w formacie kalendarza muzułmańskiego (1140), jak i gregoriańskiego (1725).

Trafiliśmy też do leżącej w pobliżu Bursy wioski Cumalikizik, pamiętającej czasy krzepnięcia dynastii osmańskiej (trochę o tym było w poprzednim wpisie), a dla swojej niezwykłej, dobrze zachowanej urody – przyciągającej turystów (wydaje się, że głównie tureckich; zresztą podczas naszej wycieczki bardzo rzadko spotykaliśmy turystów nietureckich – z wyjątkiem Stambułu i Troi, gdzie się od nich roi).

Nasz serial pozostawiałby zapewne niedosyt, gdyby w którymkolwiek jego odcinku zabrakło choćby drobnej wzmianki o Izniku – Nicei , uroczym małym mieście o wielkiej historii.
Wzmianka niniejsza wiąże się z przywołanym powyżej kalendarzem gregoriańskim, którego wprowadzenie w XVI wieku było motywowane głównie chęcią skorygowania błędów w systemie wyznaczania terminów Świąt Wielkanocnych, ustalonym na Soborze Nicejskim w oparciu o kalendarz juliański.
I jeszcze – Iznik słynie z przepięknej ceramiki (na zdjęciu – podział pracy w warsztacie przy jej zdobieniu), oraz starotureckich łaźni grzanych drewnem (tu na zdjęciu akurat wielce zabytkowy Murat Hamami, oraz paliwo do robienia pary).

Rozpalające wyobraźnię, wyjątkowe dla antycznej historii miejsca położone tam, gdzie Morze Egejskie zmierza do spotkania z Cieśniną Dardanele (Assos, Apollo Smitheion, Aleksandria Troas, Troja), przywołaliśmy już w poprzednich odcinkach Tureckiego Serialu, a zwłaszcza tym nazwanym “Panteony”.
Możemy zatem z czystym sumieniem przemieścić się nad wspomnianą cieśninę, zwaną przez starożytnych Greków Hellespontem, by zatrzymać się w Canakkale.
Zatrzymać się nie byle gdzie, bo w niewielkim Hotel des Etrangers w którym, jak okazało się na miejscu, bazował Heinrich Schliemann poszukując, a potem eksplorując pozostałości Troi (więcej o tym – także w odcinku “Panteony”).

Canakkale okazało się być całkiem rozrywkowym miastem, pełnym ulicznych smakołyków, młodzieży, muzyki, spacerujących tłumów, i restauracji proponujących najróżniejsze odcienie świetnej tureckiej kuchni.
Nie potrafię niestety, wobec swoich braków językowych, przetłumaczyć treści widocznego obok szyldu.

Znacznie większym talentem językowym wykazał się natomiast kelner w jakiejś tureckiej knajpce, który powziąwszy informację o naszej narodowości, wykrzyknął naturalnie: Robert Lewandowski!!!
Potem stwierdził, że miał już do czynienia z Polakami i zna trochę naszą mowę, a po dłuższej chwili wręczył nam z dumą sporządzony naprędce słownik bazowy. Uczcie się tureckiego!!!

Krótki rejs promem przez cieśninę Dardanele dał widok na osmańskie fortyfikacje, wzniesione po obu jej stronach dla kontroli morskiego ruchu, natomiast nie dał odpowiedzi na nurtujące nas pytanie: skąd wziął się “osioł dardanelski”?

Przepływając cieśninę wróciliśmy do Europy i znaleźliśmy się na półwyspie Gallipoli.
Nazwa kojarzy się przede wszystkim z jatką, którą urządzili tu sobie nawzajem we wczesnej fazie I Wojny Światowej (1915) sprzymierzeńcy z Ententy i ich przeciwnicy z Państw Centralnych.
Wielki desant wojsk angielskich, francuskich, ale przede wszystkim – australijskich i nowozelandzkich, mający na celu opanowanie cieśnin Dardanele i Bosfor, oraz wybrzeży Morza Marmara (chodziło o udrożnienie szlaków transportowych do będącej w sojuszu z zachodnimi aliantami Rosji), został po kilku miesiącach niezwykle krwawych walk odparty przez Turków, wspomaganych kadrą niemiecką.
Półwysep Gallipoli to dziś wielki cmentarz ponad 400 tysięcy poległych po obu stronach idiotycznych zmagań (tak jak idiotyczne są wszelkie wojenne zmagania).

W historii grubą czcionką zapisały się dwa nazwiska związane z tym koszmarem:
Mustafa Kemal (znany światu jako Ataturk) – dowódca wojsk tureckich i autor ich pyrrusowego zwycięstwa, które to zasługi wkrótce przekuł w rolę odnowiciela i reformatora państwa po upadku dynastii Osmanów.
Winston Churchill – I Lord Admiralicji Brytyjskiej, autor planu desantu na Gallipoli i pośrednio – klęski z nim związanej, co kosztowało go wycofanie z polityki na ponad 20 lat. Po tym czasie, jak wiadomo, wrócił, by stać się jednym ze zwycięzców II WŚ.
Czterysta tysięcy nazwisk innych uczestników dramatu widnieje tylko na tabliczkach cmentarnych, rozsianych obficie po półwyspie Gallipoli.

Oddany do użytku kilka miesięcy przed naszym pobytem w tych okolicach, najdłuższy na świecie wiszący most, noszący dla upamiętnienia wyżej przywołanych wydarzeń nazwę “Canakkale 1915” (tak Turcy określają bitwę na Gallipoli), może być
dobrym pretekstem do posnucia rozważań o tytułowym czasie “między Robertami”.
Zacznijmy więc od spraw widocznych na pierwszy rzut oka, czyli infrastruktury.
Tu notowany przez nas od 1976 roku postęp jest gigantyczny; obawialiśmy się jazdy slalomem między oślimi zaprzęgami, a spotkały nas setki kilometrów autostrad i doskonałych dróg niższej kategorii, a także mostowe połączenia w poprzek wodnych przeszkód, jak to nad Cieśniną Dardanele (widoczne powyżej), czy te nad Cieśniną Bosfor (pod którą skądinąd przebito też imponujący tunel drogowo – kolejowy).
Jest również turecki CPK (z tym, że zrealizowany), czyli ogromne nowe lotnisko pod Stambułem, którego z różnych przyczyn nie udało się jednak sfotografować.

Jedyne chyba zdjęcie stambulskiej ulicy z czasów Roberta Gadochy, jakie znalazłem w swoich starociach (oszczędzało się wtedy każdą klatkę filmu), przedstawia głównie hałdy śmieci.
Następnych kilka ujęć, zrobionych niedawno (w czasach późnego Lewandowskiego), przedstawia działające w dużej sile służby oczyszczania Stambułu i widoczne
efekty ich działania.
Ocenia się, że wielkie zasługi dla naprawdę sprawnego funkcjonowania metropolii ma obecny burmistrz, który w najbliższych wyborach prezydenckich mógłby zagrozić Erdoganowi.

Tenże uruchomił więc ostatnio “niezależny” sąd, który skazał Ekrema Imamoglu pod błahym pretekstem na błahy wyrok, uniemożliwiający mu wszakże start w wyborach.
Modus operandi pilnie studiowany w różnych stolicach europejskich.

Znowu się trochę zagalopowałem; powiedziałby kto, że nawet śmieci kojarzą mi się z polityką. Postaram się zatem, aby kolejne fotografie były wolne od podtekstów.
Przespacerujmy się zatem jeszcze chwilę po Stambule, bez specjalnego scenariusza (chyba z naddatkiem już starczy tego po lekturze poprzednich odcinków Serialu).
Jak wspomniałem wcześniej, staraliśmy się unikać tłumów (widocznych na niektórych zdjęciach), w zamian za co nas postanowiło unikać słońce (utrudniając zrobienie przyzwoitych – również w sensie jakości – zdjęć).

Jeszcze kilka widoków z europejskiego brzegu Morza Marmara, z regionu Tracji.
Są to ziemie od tysiącleci znane z wybornej winorośli i produktów z niej wytwarzanych – cała ta branża podnosi się po zapaści, spowodowanej wymianą ludności w latach dwudziestych XX wieku (zasiedziały etnos grecki został wymieniony na Turków, niemile widzianych w Grecji po wojnie miedzy oboma państwami). Obecnie robi się tam całkiem dobre wina, oraz wyborną raki – anyżówkę bazującą na winnym destylacie.

Na koniec naszego objazdu zaś dwa wyobrażenia – a jakże – Ataturka.
Jedno patetyczne, w otoczeniu towarzyszy walki i pracy, stojące na placu Taksim w Stambule.
Drugie – z miasteczka Sarkoy w Tracji – bardziej “ludzkie”, a przede wszystkim oświetlone odrobiną słońca, która nam się wyjątkowo przydarzyła.

Turecki serial odc.3 – Półksiężyce

Zgodnie z zapowiedzią spotykamy się znów przy wzniesionych w początkach
V wieku na polecenie cesarza Teodozjusza II murach, noszących jego imię i broniących dostępu do Konstantynopola od strony zachodniej, lądowej.
Potężne konstrukcje nie dały się sforsować przez dobre tysiąc lat, aż do maja 1453 r.
Od tego czasu powiewają nad nimi flagi tureckie zdobne tytułowymi półksiężycami, a na dalszym planie powyrastały strzeliste minarety.
Zdobycie Konstantynopola w 1453 roku uważane jest za cezurę wyznaczającą nie tylko definitywny upadek Cesarstwa Bizantyńskiego, ale także – koniec średniowiecza, jako epoki historycznej.

Powyższe zdjęcia zrobiłem wewnątrz wybudowanej niedawno, w połowie długości murów Teodozjusza, okazałej rotundy mieszczącej ekspozycję “Panorama 1453”. Trochę obawialiśmy się “narodowego kiczu”, często spotykanego w tego rodzaju gigantycznych ilustracjach “ku chwale”, ale było całkiem nieźle.

Pisząc “nieźle” mam na myśli efektowną formę plastyczną ekspozycji.
Opisy zaś są najpewniej zgodne z podstawą programową tureckiego resortu oświaty. Poniżej wersja angielska jednej z tablic, uzasadniającej konieczność zdobycia Konstantynopola (bez wymienienia tej nazwy).
Obok niej – info toaletowe, zredagowane w podobnej klasy angielszczyźnie.

“Panorama 1453” to jedno z niezliczonych wyobrażeń bitwy o Konstantynopol.
Dla nas o tyle ciekawe, że przedstawione w optyce zwycięzców, a nie przegranych, do czego byliśmy zwyczajni w europejskiej narracji o islamskim naporze i chrześcijańskim odporze.
Taktyczne rozwiązania młodego, żądnego sławy i władzy sułtana Mehmeda II, budzą uznanie wśród speców od metodologii wzajemnego masakrowania się grup ludzkich, w imię tego czy owego.
W przypadku ataku na niezdobywalny – wydawałoby się – Konstantynopol, Mehmed wdrożył co najmniej dwa błyskotliwe pomysły.

Jednym z nich było sięgnięcie po raczkującą wówczas, ale szybko rozwijającą swe niszczące właściwości artylerię i zatrudnienie węgierskiego speca nazwiskiem (nomen omen) Orban do skonstruowania i wykorzystania dla kruszenia murów gigantycznego działa, nazwanego przekornie “bazyliką”.

To ono poczyniło pierwsze wyłomy w teodozjańskich murach, zanim nie rozpadło się wskutek niedociągnięć projektowych, często spotykanych w innowacjach.
Nic dziwnego zresztą, że się rozpadło bo, jak stwierdziliśmy ostukując armatę wyeksponowaną przed budynkiem “Panoramy 1453”, była ona …styropianowa.

Drugi pomysł Mehmeta polegał na przeciągnięciu lądem sporej części tureckiej floty z cieśniny Bosfor do zatoki Złoty Róg, odgrodzonej przez Bizantyńczyków potężnym łańcuchem (jak pamiętamy z poprzedniego odcinka – sforsowanie łańcucha udało się tylko raz, w 1204 roku, podczas ataku świątobliwych krzyżowców na chrześcijańską metropolię).

Mehmed II, noszący nieprzypadkowo przydomek “Zdobywca”, każąc okręty przetransportować przez wzgórza Galaty (konstantynopolitańskiej dzielnicy oddzielonej od centrum metropolii zatoką Złoty Róg) udowodnił, że dla osiągnięcia historycznych celów nie jest konieczne budowanie przekopów.
Młody sułtan przewidział być może, że budowane wielkim nakładem środków i czasu przekopy mogą dzielić, zamiast łączyć.
Zwycięstwo Mehmeta było zwieńczeniem kilkusetletniego procesu naporu ludów turkijskich na Bliski Wschód i Europę.

Procesu naporu ludów turkijskich w europejskim kierunku nie będę nawet w największym skrócie próbował opisać.
Mnogość wydarzeń z tym związanych (na ogół zresztą w dość swobodny sposób relacjonowanych w rozmaitych źródłach) jest tak wielka, że trzeba starać się o skupienie na najważniejszych z nich, aby chwytać istotę procesów historycznych.
Wspomnę zatem jedynie, że te wywodzące się z Azji środkowej plemiona przemieszczały się, zgodnie z modą naówczas panującą, na zachód, z intencją lokowania się w bogatszych – w intersującym nas przypadku – bizantyńskich, rejonach Azji Mniejszej (Anatolii), a potem – Europy.
Rożne wykształcające się spośród nich, większe lub mniejsze imperia, mościły swoje siedziby w najdogodniejszych okolicach, starając się wyprzeć stamtąd wcześniejszych suwerenów, co od zawsze było rutyną wędrówek ludów.

Przez przeszło dwieście lat (od 1078 roku) pierwsze skrzypce w Anatolii grał Sułtanat Rumu, utworzony przez Turków Seldżuckich i w ciągu swojej niedługiej historii na przemian zmagający się lub współdziałający z: Bizancjum, Persami, Arabami, Frankami (krzyżowcami), Mongołami, wreszcie – z licznymi turkijskimi pobratymcami.


Dodać należy, że w Sułtanacie nie pędzono ulubionego trunku żeglarzy, co mogłaby sugerować jego nazwa. Rum to były dla Turków i Arabów ziemie rzymskie, czyli w ich pojęciu – cała Europa plus bizantyńskie posiadłości w Anatolii.
Przez kilkanaście lat stolicą państwa była znana nam z poprzednich odcinków Nicea,
która jednak po pierwszej krucjacie wróciła do Bizancjum (1097), aby – jak pamiętamy – stać się ośrodkiem władzy Cesarstwa Nicejskiego po zawładnięciu Konstantynopolem przez krucjatę czwartą (1204).
Poniżej kilka obrazków z Izniku – Nicei, obecnie niedużego, sympatycznego prowincjonalnego miasteczka. Zwróćcie proszę uwagę na mnogość półksiężyców.


Podczas gdy w bizantyńskiej “protezie”, jaką było Cesarstwo Nicejskie, rozmyślano o sposobach pozbycia się z Konstantynopola niechcianych gości spod znaku papieskiego krzyża, w niedalekiej okolicy uaktywnił się kolejny turecki klan – Sogut, z którego wypączkowała dynastia Osmanów.
Dynastia ta, jak zasiadła na tronie Imperium Ottomańskiego (Osmańskiego) pod koniec XIII wieku, tak nie dała się z niego strącić aż do 1922 roku, kiedy nastąpił jej kres na fali upadków imperialnych monarchii przegranych w I Wojnie Światowej (również m.in. Habsburgowie, Hohenzollernowie), lub w efekcie rewolucji (Romanowowie).
Niewiele brakowało, by upadek Osmanów doprowadził też do upadku państwa tureckiego, na co wielką ochotę mieli odwieczni jego wrogowie (i ofiary), z Grekami i Ormianami na czele.
Objawił się wszakże wówczas “zbawca narodu” – Mustafa Kemal – Ataturk, który uznał laicyzację państwa i jego ukierunkowanie na zbliżenie z cywilizacją zachodnią za właściwą drogę odbudowy i modernizacji kraju (niestety, nie każdy “zbawca” uważa taki kierunek za właściwy; czasem wygrywa orientacja wschodnia i klerykalna).
Oceniany z perspektywy stu lat wybór dokonany przez Ataturka okazał się niewątpliwie słusznym (aczkolwiek nie pozbawionym wybojów), jednak przez aktualnego prezydenta kraju – aktywnie kontestowanym.
Owa kontestacja skutkuje w widoczny sposób wzrostem skali budownictwa meczetowego, a także zamiany funkcji muzealnej zabytkowych obiektów na funkcję sakralną (choćby stambulskie Hagia Sophia czy Chora), oraz – bardzo wysoką inflacją.
Mnożą się nie tylko minarety, ale też potężne maszty z półksiężycowymi flagami – alternatywna, narodowa wersja energetyki wiatrowej.

Stolicą państwa Osmanów była (zanim zdobyli oni Konstantynopol i przemianowali go na Stambuł) – Bursa, starożytne greckie miasto, leżące nieopodal kilkakrotnie wzmiankowanej tu Nicei.
/Dla ścisłości trzeba dodać, że na okres 40 lat po Bursie, a przed Stambułem na funkcję tureckiej stolicy załapał się leżący po europejskiej stronie Adrianopol – Edirne./
Dziś Bursa obfituje we wspaniałe zabytki islamskiej architektury jak też przemiłe hoteliki, ulokowane w tradycyjnej zabudowie. Oferuje także najlepsze bodaj w Turcji przysmaki tamtejszej kuchni, z kebabem najróżniejszych odmian na czele.

Warto wspomnieć o kilku postaciach historycznych, z których Turcy są szczególnie dumni.
Sułtan Mehmed II – zdobywca Konstantynopola, czy młodszy odeń o 450 lat Mustafa Kemal – Ataturk (ojciec Turków, jak sam kazał się nazywać, założyciel Republiki Tureckiej po upadku Imperium Osmańskiego) mignęli już w powyższych akapitach i zapewne spotkamy się z nimi jeszcze.
Sułtan Sulejman Wspaniały, który doprowadził swoje imperium do szczytu potęgi.
Tę znaczącą w dziejach postać przywołujemy tu jednak dla dwóch ważnych zasług:


– bycia bohaterem tureckiego serialu telewizyjnego, w którym ponoć obszernie opowiedziano sułtańską historię (wiem o tym z relacji zagorzałych widzów), a którego wieloletnia emisja zainspirowała tytuł bieżącej serii wpisów w tym blogu.

– docenienia architektoniczno -inżynierskiego geniuszu Mimara Sinana i uczynienia zeń nadwornego budowniczego, służącego w swym długim życiu także kolejnym sułtanom.
Dzieła tego twórcy w liczbie około czterech setek rozrzucone są we wszystkich zakątkach dawnego imperium Sulejmana, budząc podziw swoją formą i rozwiązaniami technicznymi.

Panorama Stambułu swój kształt w dużej mierze zawdzięcza dziełom Sinana.

Osobistością dość wyjątkową w panteonie tureckiej dumy jest Piri Reis.
Sławę zawdzięcza on swoim osiągnięciom jako kartografa, twórcy jednych z najdokładniejszych map morskich swojej epoki, czyli epoki wielkich odkryć geograficznych.
Głównym zawodem Piri Reisa było korsarstwo, uprawiane w służbie sułtanów, z początku u boku jego sławnego wuja Kemala Reisa (który swą flotę uczynił śródziemnomorską potęgą), a z czasem – samodzielnie, w randze admirała.

Mapy Piri Reisa są precyzyjną kompilacją najlepszych osiągnięć kartograficznych z różnych stron świata, powstałych na przełomie wieków piętnastego i szesnastego, ale sięgają też do źródeł wcześniejszych, czasem niosących informacje z pogranicza legendy.
I tak na mapie obrazującej znany wówczas zarys wybrzeży Atlantyku dostrzec można…mityczny epizod z podróży św. Brendana, znanego nam z relacji irlandzkich sprzed kilku miesięcy (u góry, odwrócony rysunek ilustrujący scenę rozpalania ogniska na grzbiecie wieloryba).

Zakończmy ten fragment tureckiej relacji widokiem chłopca, dzierżącego – a jakże – chorągiewkę z półksiężycem. Chłopaczyna wymachiwał nią, entuzjastycznie reagując na pokaz tańca “wirujących derwiszy”, od stuleci wprawiającego w modlitewny trans członków tego muzułmańskiego zakonu.

Turecki serial odc.2 – Krzyże

Powodowany zrozumieniem dla ograniczonych zasobów czasowych Czytelników, a także Ich ograniczonej cierpliwości staram się, aby relacje w tym blogu były możliwie jak najtreściwsze i niosące istotne informacje.
Nie mnie oceniać, w jakim stopniu się to udaje, zapewniam jednak, że zamysł nieprzynudzania bywa czasem niezwykle trudny do realizacji.
Dzieje się tak, gdy próbujemy przekazać wrażenia z miejsc, gdzie Historia postanowiła toczyć się wyjątkowo szybko i intensywnie, a w dodatku od zawsze.
Te miejsca to Pępki Świata (uznajemy, że Świat może mieć więcej niż jeden Pępek), zaś Bizancjum/Konstantynopol/Stambuł bez wątpienia się do nich zalicza.

Na fotografii widać Guldporten, konstantynopolitańską “Złotą Bramę“, znacznie ładniej skądinąd odwzorowaną na akwarelce, kończącej poprzedni wpis.
Przez bramę wychodziła z miasta Via Egnatia (jej śladem biegnie teraz ulica obok widocznych w oddali dwóch wieżowców).

Przypomnijmy, że ta imponująca magistrala drogowa (wprawdzie o niespełna trzymetrowej zaledwie, lecz wystarczającej podówczas, szerokości) powstała, gdy Rzymianie zabrali się w II wieku p.n.e. za podbój bogatych greckich terytoriów. Łączyła zaś Rzym z greckim miastem Byzantion, położonym w strategicznym miejscu nad Bosforem.

Tę mapkę Imperium Romanum z czasu jego największej ekspansji, podobnie jak widniejącą powyżej mapkę przebiegu Via Egnatia (obie skopiowane z Wikipedii), pokazuję tu nie po raz pierwszy, bo dają one pojęcie o ogromie polityczno – militarno – gospodarczo – cywilizacyjnego przedsięwzięcia, jakim było Cesarstwo Rzymskie.

Liczba ludności Cesarstwa w II wieku n.e. sięgała blisko 100 milionów (była to znacząca część ówczesnej światowej populacji), a długość granic przeszło 10000 km.
Panowanie nad tak wielkim obszarem, przy naturalnym oporze podbitych społeczeństw i równie naturalnym naporze społeczeństw sąsiadujących, było na tyle kłopotliwe, że na przełomie III i IV wieku cesarz Dioklecjan ustanowił drugie, obok Rzymu, centrum władzy (Nikomedia w Azji Mniejszej), oraz zawiły system wielowładztwa (tetrarchia).
Tenże Dioklecjan był skądinąd ostatnim spośród rzymskich cesarzy gnębicielem chrześcijan, których liczba i aktywność w imperium niebywale wzrosła od czasu wcześniejszych o ponad 200 lat poczynań misyjnych św. Pawła, wspomnianych tu przed miesiącem.

Konstantyn Wielki przez kilkanaście lat pracował w pocie czoła nad przekształceniem wymyślonego przez poprzednika (Dioklecjana) systemu wielowładztwa, w swoje własne jedynowładztwo. Dopiął tego w 325 roku metodami, których subtelność od zawsze charakteryzowała politykę (i nic się od wówczas w tym względzie nie zmieniło).

Znalazł jednak przy tym czas i wolę na podjęcie co najmniej dwóch epokowych decyzji: usankcjonowania chrześcijaństwa jako legalnej religii w Cesarstwie (edykt mediolański), oraz przeniesienia stolicy wschodniej części imperium z Nikomedii do miasta Byzantion , co sfinalizowano z pompą w roku 330, kiedy to cesarz w swej łaskawej skromności nadał mu nazwę Konstantynopol.
Bizancjum (Byzantion) stało się od tego czasu określeniem Cesarstwa Wschodniorzymskiego, a z chwilą ostatecznego upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego w 476 roku przejęło wszelkie atrybuty Imperium Romanum.

Konstantynopol – makieta (źródło :Wikimedia Commons)

Dwa sposoby odwzorowania pozwalają na dobry ogląd kształtu miasta, które przez kilkadziesiąt lat rozrosło się od niewielkiej faktorii handlowej do formatu światowej metropolii, naturalnie na miarę czasów.

mapa autorstwa: Cplakidas – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4988495

Położenie Konstantynopola jest wyjątkowe, zarówno w wymiarze lokalnym jak i globalnym.
O wymiarze globalnym już wspominaliśmy; miasto stanowiło i ciągle stanowi, zależnie od okoliczności – pomost lub rygiel na lądowych i morskich szlakach pomiędzy Azją i Europą, pomiędzy Morzem Śródziemnym i Morzem Czarnym.
Wymiar lokalny – to znakomite warunki do obrony miasta, na większej części swoich granic oblanego wodami Morza Marmara (Propontyda), oraz jego zatoki zwanej Złotym Rogiem. Wzmocnienie murami granic wodnych, ale przede wszystkim ufortyfikowanie zachodniej granicy lądowej, pozwoliło mieszkańcom metropolii pokazywać środkowy palec najróżniejszym najeźdźcom przez długie wieki.
Na planie widać dwie główne linie murów lądowych, wzniesione w interesujących nas czasach: te z lat dwudziestych IV wieku (“Konstantyńskie”), oraz znacznie potężniejsze, o sto lat późniejsze “Teodozjańskie” (zbudowane za Teodozjusza II) – odsunięte dwa kilometry na zachód, dla zwiększenia przestrzeni rozrastającego się szybko miasta i lepszej jego obrony.

W tle murów teodozjańskich – dziesiątki statków na bosforańskiej redzie, zmierzających do ukraińskich portów po zboże, którego odbiór i możliwość przewozu w wojennych realiach 2022 roku próbuje negocjować Turcja.
To bardzo aktualna ilustracja nawiązująca do motywów, kierujących cesarzami w wyborze i umacnianiu Konstantynopola jako “Drugiego Rzymu”.

Dobrnęliśmy do momentu, w którym możemy zacząć eksploatację tematyki związanej z tym odcinkiem “Tureckiego serialu”, zatytułowanym: “Krzyże”.
I tutaj gładko przechodzimy od wątku murów obronnych i areału Konstantynopola, które związane są z imionami cesarzy Konstantyna i Teodozjusza (obu skądinąd zdobi w historii przydomek “Wielki”), oraz Teodozjusza II, do mających daleko większy wpływ na historię świata poczynań tych panów, tyczących się ekspansji chrześcijaństwa.

Konstantyn, jak wspomniałem wcześniej, zalegalizował chrześcijaństwo w Cesarstwie Rzymskim. Zaangażował się w sprawę do tego stopnia, że w 325 roku zwołał w swojej podstołecznej rezydencji w Nicei sobór powszechny, którego ustalenia dały podstawę dla bazowej doktryny chrześcijaństwa, czyli wyznania wiary, ale także dla jednoznacznego określenia terminu obchodów Świąt Wielkanocnych, dzięki czemu od wieków wiadomo, kiedy należy zacząć malować jajka.
Letni pałac Konstantyna zniszczyło trzęsienie ziemi, zaś ruiny zniknęły pod wodami jeziora, nad którym leży Nicea (przemianowana przez Turków na Iznik).
Nie ma pewności, czy sobór odbył się właśnie w owym zatopionym pałacu, czy może raczej w nikejskiej bazylice Hagia Sophia, kilkakrotnie przebudowywanej, a obecnie służącej jako meczet.
Raczej jako pewnik przyjmuje się natomiast, że w tej bazylice obradował w 787 roku Sobór Nicejski II, będący jedną z odsłon zmagań z ikonoklazmem w Kościele Wschodnim, czyli kłótniami o oddawanie lub nie oddawanie czci świętym obrazkom.

Wielcy: Konstantyn, oraz władający Cesarstwem kilkadziesiąt lat po nim Teodozjusz, doprowadzili w ciągu IV wieku do legalizacji chrześcijaństwa, a potem do uczynienia go oficjalną religią w Imperium Romanum (Teodozjusz był ostatnim władcą obu jego części, wschodniej i zachodniej).
Można jedynie spekulować, w jakiej proporcji pozostawały w umysłach obu władców autentyczna wiara oraz rachuba polityczna, biorąca się z obserwacji atrakcyjności nowej religii dla mas społecznych.
Tego rodzaju spekulacje dotyczą większości władców i większości religii, z jakimi miała (i ma ciągle) do czynienia ludzkość w swojej historii.

Hagia Irene, czyli Bazylika św. Ireny, jest jednym z niewielu bizantyńskich obiektów sakralnych, do których po tureckiej konkwiście Konstantynopola nie dobudowano minaretów.

Bazylika św. Ireny była w Konstantynopolu najważniejszym kościołem, do czasu wybudowania w pobliżu sławnej Hagia Sophia, istnego cudu bizantyńskiej architektury i sztuki.
Ta ostatnia została jednak przerobiona na meczet, a fantastyczne freski – zręcznie zamaskowane. W Hagia Irene maskowanie za pomocą siatek ma zapobiegać skutkom aktywności wydalniczej gołębi, co jak widać po plamach – dobrze się udaje.



Rzadko udaje się dziś znaleźć krzyże na tureckich od przeszło pięciuset lat terenach dawnego Bizancjum. Na wspaniałych świątyniach zastąpiły je półksiężyce, chociaż sama forma architektoniczna bizantyńskich bazylik zyskała uznanie wyznawców Proroka; trzeba przyznać zresztą, że minarety całkiem dobrze się z nią komponują.

O półksiężycach i ich starciach z krzyżami będzie trochę w kolejnym odcinku, a na razie wspomnijmy o tym, jak to krzyż krzyżowi krzyżem bywał.

Średniowieczna ilustracja do manuskryptu opisującego zdobycie Konstantynopola przez krzyżowców w 1204 roku.

Krucjaty, czyli zwoływane pod znakiem krzyża wojenne wyprawy europejskiego rycerstwa przeciwko “niewiernym” występowały już w tym blogu niejednokrotnie.
Przypomnijmy, że ich historia zaczęła się na przełomie XI i XII wieku skutecznym wyparciem muzułmanów z Ziemi Świętej, co przerodziło się w trwające dziesiątki lat zmagania, angażujące wielkie pokłady żarliwej wiary przeplatanej żądzą podboju, rabunku, sławy i władzy.
Bizancjum było, z uwagi na terytorialną bliskość celu krucjat (a także na swoje porachunki z wyznawcami islamu, kąsającymi i po trochu odgryzającymi kawałki cesarstwa), naturalnym zapleczem logistycznym wypraw krzyżowych.
Lepiej czy gorzej układające się współdziałanie sił spod patronatu rzymskiego papiestwa, z tymi mającymi błogosławieństwo patriarchy Konstantynopola, miało miejsce mimo narastających kontrowersji między wschodnim i zachodnim odłamami chrześcijaństwa, których kulminacją była schizma 1054 roku .
Bieg spraw odwrócił się kompletnie w latach 1202 – 1204, kiedy to nagromadzenie politycznych wektorów (w pierwszym rzędzie mocarstwowych aspiracji Wenecji, jak też wewnętrznych walk o tron w Bizancjum) spowodowało, że ogłoszona przez papieża IV krucjata dała sobie w zasadzie spokój z jej nominalnym celem (Jerozolimą i resztą Palestyny), skupiając się na zdobyciu i złupieniu chrześcijańskiego, bądź co bądź, Konstantynopola.

Metropolia padła po raz pierwszy od wzniesienia 800 lat wcześniej murów Teodozjusza, które zresztą przy tej okazji nie były atakowane (najeźdźcy wdarli się od strony słabszych umocnień wzdłuż Złotego Rogu).
/Mapka skopiowana z książki “Czwarta Krucjata” M.Angolda/

Warto jednak wspomnieć, że bizantyńskie elity solidnie zapracowały na tę klęskę, doprowadzając system władzy do legendarnej wręcz degrengolady, na końcu której dość powszechną praktyką bywało królobójstwo, skutkujące szybką rotacją na cesarskim tronie.
Poddani Cesarstwa niespecjalnie rwali się zatem do obrony, a elitarna zaciężna gwardia wareska odmówiła w pewnym momencie współpracy na znak obrzydzenia wobec poczynań swoich pracodawców.

Tu znowu swoją chwilę (trwającą kilkadziesiąt lat) w historii miała wspomniana wyżej w związku ze sławnym soborem z 325 roku, Nicea (obecnie Iznik).
Właśnie tam bowiem po upadku stolicy zainstalował się bizantyński “rząd na uchodźctwie”, w którym z czasem objawiły się indywidualności zdolne odbudować potęgę Cesarstwa i doprowadzić do odbicia w 1261 roku Konstantynopola z rąk łacinników (lub “Franków”, jak nazywali ich Grecy).

Uwieńczeniem procesu był triumfalny wjazd do miasta przez znaną nam z początku tej opowieści Złotą Bramę,
Michała VIII Paleologa (jeszcze jako cesarza nikejskiego) i przywdzianie przezeń bizantyńskiej korony
(mal. Rosen Toshev).
Dynastia Paleologów zdołała “dorządzić” do upadku państwa w 1453 roku, któremu nie zdołała wszakże zapobiec.

Trwający z górą dziesięć wieków w Bizancjum czas krzyży pozostawił po sobie niezliczoną ilość architektonicznych i inżynieryjnych cudów.
Te sakralne są na ogół dalej sakralnymi, tylko sacrum się zmieniło po 1453 roku, gdy półksiężyc zapanował w miejsce krzyża.
Jest jednak w Konstantynopolu/ Stambule wyjątkowa budowla służąca wprawdzie sferze profanum, ale swym ogromem i kunsztem wykonania wprowadzająca zwiedzającego w stan duchowego uniesienia.
Jeśli zdarzy Wam się być w tym mieście, nie omińcie Bazyliki Cystern!!!!!

Odrestaurowanie i świetne wyeksponowanie Bazyliki Cystern, (lub Cysterny Bazyliki), jest jednym z przykładów rozumnego podejścia tureckich zdobywców Bizancjum do materialnych pozostałości tego imperium.
Widać to też w innych miejscach, gdzie prowadzone są prace badawcze, zabezpieczające, a w miarę możliwości – także rekonstrukcyjne.
Trzeba mieć nadzieję, że jest to robione w imię świadomego wpisywania się w cywilizacyjną ciągłość, a nie z intencją “podczepiania się” pod osiągnięcia dawnych pokoleń, oraz ich “przyswajania” po odpowiedniej “obróbce”.
Jak dobrze wiemy, bywa to częstą praktyką wśród autokratyczno – populistycznych rządców w różnych krajach.