Turecki Serial odc.4 – Między Robertami

Rok 1976. Pierwsza wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Gadochaaa!!!
Liczba ludności Polski zbliża się do 40 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 40 mln.

Rok 2022. Druga wizyta w Turcji.
Miejscowi usłyszawszy, że jesteśmy z Polski wołają radośnie:
Robeeert Lewandowskiii!!!
Liczba ludności Polski spada do 37,5 mln, liczba ludności Turcji właśnie przekroczyła 85 mln.

Starsi Czytelnicy zapewne wiedzą, młodszym zaś wspomnę, że Robert Gadocha był fantastycznym skrzydłowym polskiej reprezentacji piłkarskiej z czasów jej największej świetności w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Znanym w świecie, a w kraju na tyle popularnym, że często oczekujący potomstwa rodzice rozważali nadanie chłopcu imienia Robert, a dziewczynce – Gadocha (były to czasy, gdy płeć dziecka ujawniała się dopiero po porodzie).
Roberta Lewandowskiego przedstawiać nie trzeba – jest fantastycznym środkowym napastnikiem w czasach marności polskiej reprezentacji (szkoda, że minął się o pół wieku z Gadochą, może wspólnie więcej zdziałaliby w Katarze).

O ile mundial w emiracie nad Zatoką Perską pozostawił nam, kibicom reprezentacji Lechistanu, duży niedosyt (częściowo tylko złagodzony wspaniałym finałem mistrzostw), o tyle przedsięwzięta nieco wcześniej, w coraz bardziej niezawodnym towarzystwie M. i J., wycieczka do Turcji – zadowoliła w wysokim stopniu nasze podróżnicze upodobania, będąc też okazją do wspomnienia dawnych przewag Polaków na piłkarskich arenach.
Poniżej garść ilustrowanych wrażeń z wędrówki, miejscami nawiązujących do tytułowej klamry czasowej “między Robertami”.


W poprzednich odcinkach “Tureckiego serialu” staraliśmy się podzielić wrażeniami, odrobinę je systematyzując i uzupełniając fragmentami “doczytanej” wiedzy, co mogło bywać chwilami uciążliwe dla Czytelników, ale ciekawe, mam nadzieję.
Wspomnieliśmy tam choćby znakomitego, działającego na przełomie piętnastego i szesnastego wieku kartografa tureckiego Piri Reisa, którego mapy zainspirowały Żonnę co do stylistyki graficznej przedstawienia trasy naszego wojażu.
Z uwagi na limitowany czas, zdecydowaliśmy się na objazd Morza Marmara (zgodnie ze wspomnianą stylistyką przedstawionego w kolorze pomarańczowo – brązowym), zbaczając nieco na południe, aby dotrzeć do najdalej wysuniętego na zachód punktu Azji – przylądka Baba.
Na przylądku króluje stojąca w centrum rybackiej wioski Babakale, niewielka turecka forteca. Dziwne, ale zamiast wielkiej flagi z półksiężycem, dominuje nad nią jedynie skromniutka morska latarnia (może z uwagi na przepisy nawigacyjne).

Jeszcze parę obrazków z Babakale i pobliskich wiosek oraz miasteczek, w których króluje ryneczkowy handelek (głównie w damskim wydaniu).

Udzielnymi władztwami są herbaciano – kawowo – nargilowe skromne kafejki, funkcjonujące wyłącznie w obsadzie męskiej, zdecydowanie niechętnej fotograficznym zapędom niewiernych (z podanego powodu zdjęć brak).
Stali rezydenci tych przybytków odrywają się od swych szklaneczek i fajek tylko pięć razy dziennie, gdy muezin z pobliskiego meczetu wezwie ich śpiewnym “Allahu Akbar” do spełnienia modlitewnej powinności. Taką mają pracę.
Wydaje się natomiast, że nic przeciwko uwiecznianiu ich wizerunku nie mają wszechobecne w tureckim krajobrazie koty.

Pewnie niedługo już uchowają się przed ekspansją przemysłu turystycznego urokliwe senne uliczki, z posesjami zawiązywanymi na wstążkę pod nieobecność domowników, w takich czarownych wioskach jak leżące na azjatyckim finis terrae Babakale.
Gdyby nie zaparkowane tu i ówdzie wytwory przemysłu motoryzacyjnego, mogłoby się zdawać, że czas zatrzymał się tu na dacie budowy miejscowego meczeciku, uwidocznionej na informacyjnej tabliczce zarówno w formacie kalendarza muzułmańskiego (1140), jak i gregoriańskiego (1725).

Trafiliśmy też do leżącej w pobliżu Bursy wioski Cumalikizik, pamiętającej czasy krzepnięcia dynastii osmańskiej (trochę o tym było w poprzednim wpisie), a dla swojej niezwykłej, dobrze zachowanej urody – przyciągającej turystów (wydaje się, że głównie tureckich; zresztą podczas naszej wycieczki bardzo rzadko spotykaliśmy turystów nietureckich – z wyjątkiem Stambułu i Troi, gdzie się od nich roi).

Nasz serial pozostawiałby zapewne niedosyt, gdyby w którymkolwiek jego odcinku zabrakło choćby drobnej wzmianki o Izniku – Nicei , uroczym małym mieście o wielkiej historii.
Wzmianka niniejsza wiąże się z przywołanym powyżej kalendarzem gregoriańskim, którego wprowadzenie w XVI wieku było motywowane głównie chęcią skorygowania błędów w systemie wyznaczania terminów Świąt Wielkanocnych, ustalonym na Soborze Nicejskim w oparciu o kalendarz juliański.
I jeszcze – Iznik słynie z przepięknej ceramiki (na zdjęciu – podział pracy w warsztacie przy jej zdobieniu), oraz starotureckich łaźni grzanych drewnem (tu na zdjęciu akurat wielce zabytkowy Murat Hamami, oraz paliwo do robienia pary).

Rozpalające wyobraźnię, wyjątkowe dla antycznej historii miejsca położone tam, gdzie Morze Egejskie zmierza do spotkania z Cieśniną Dardanele (Assos, Apollo Smitheion, Aleksandria Troas, Troja), przywołaliśmy już w poprzednich odcinkach Tureckiego Serialu, a zwłaszcza tym nazwanym “Panteony”.
Możemy zatem z czystym sumieniem przemieścić się nad wspomnianą cieśninę, zwaną przez starożytnych Greków Hellespontem, by zatrzymać się w Canakkale.
Zatrzymać się nie byle gdzie, bo w niewielkim Hotel des Etrangers w którym, jak okazało się na miejscu, bazował Heinrich Schliemann poszukując, a potem eksplorując pozostałości Troi (więcej o tym – także w odcinku “Panteony”).

Canakkale okazało się być całkiem rozrywkowym miastem, pełnym ulicznych smakołyków, młodzieży, muzyki, spacerujących tłumów, i restauracji proponujących najróżniejsze odcienie świetnej tureckiej kuchni.
Nie potrafię niestety, wobec swoich braków językowych, przetłumaczyć treści widocznego obok szyldu.

Znacznie większym talentem językowym wykazał się natomiast kelner w jakiejś tureckiej knajpce, który powziąwszy informację o naszej narodowości, wykrzyknął naturalnie: Robert Lewandowski!!!
Potem stwierdził, że miał już do czynienia z Polakami i zna trochę naszą mowę, a po dłuższej chwili wręczył nam z dumą sporządzony naprędce słownik bazowy. Uczcie się tureckiego!!!

Krótki rejs promem przez cieśninę Dardanele dał widok na osmańskie fortyfikacje, wzniesione po obu jej stronach dla kontroli morskiego ruchu, natomiast nie dał odpowiedzi na nurtujące nas pytanie: skąd wziął się “osioł dardanelski”?

Przepływając cieśninę wróciliśmy do Europy i znaleźliśmy się na półwyspie Gallipoli.
Nazwa kojarzy się przede wszystkim z jatką, którą urządzili tu sobie nawzajem we wczesnej fazie I Wojny Światowej (1915) sprzymierzeńcy z Ententy i ich przeciwnicy z Państw Centralnych.
Wielki desant wojsk angielskich, francuskich, ale przede wszystkim – australijskich i nowozelandzkich, mający na celu opanowanie cieśnin Dardanele i Bosfor, oraz wybrzeży Morza Marmara (chodziło o udrożnienie szlaków transportowych do będącej w sojuszu z zachodnimi aliantami Rosji), został po kilku miesiącach niezwykle krwawych walk odparty przez Turków, wspomaganych kadrą niemiecką.
Półwysep Gallipoli to dziś wielki cmentarz ponad 400 tysięcy poległych po obu stronach idiotycznych zmagań (tak jak idiotyczne są wszelkie wojenne zmagania).

W historii grubą czcionką zapisały się dwa nazwiska związane z tym koszmarem:
Mustafa Kemal (znany światu jako Ataturk) – dowódca wojsk tureckich i autor ich pyrrusowego zwycięstwa, które to zasługi wkrótce przekuł w rolę odnowiciela i reformatora państwa po upadku dynastii Osmanów.
Winston Churchill – I Lord Admiralicji Brytyjskiej, autor planu desantu na Gallipoli i pośrednio – klęski z nim związanej, co kosztowało go wycofanie z polityki na ponad 20 lat. Po tym czasie, jak wiadomo, wrócił, by stać się jednym ze zwycięzców II WŚ.
Czterysta tysięcy nazwisk innych uczestników dramatu widnieje tylko na tabliczkach cmentarnych, rozsianych obficie po półwyspie Gallipoli.

Oddany do użytku kilka miesięcy przed naszym pobytem w tych okolicach, najdłuższy na świecie wiszący most, noszący dla upamiętnienia wyżej przywołanych wydarzeń nazwę “Canakkale 1915” (tak Turcy określają bitwę na Gallipoli), może być
dobrym pretekstem do posnucia rozważań o tytułowym czasie “między Robertami”.
Zacznijmy więc od spraw widocznych na pierwszy rzut oka, czyli infrastruktury.
Tu notowany przez nas od 1976 roku postęp jest gigantyczny; obawialiśmy się jazdy slalomem między oślimi zaprzęgami, a spotkały nas setki kilometrów autostrad i doskonałych dróg niższej kategorii, a także mostowe połączenia w poprzek wodnych przeszkód, jak to nad Cieśniną Dardanele (widoczne powyżej), czy te nad Cieśniną Bosfor (pod którą skądinąd przebito też imponujący tunel drogowo – kolejowy).
Jest również turecki CPK (z tym, że zrealizowany), czyli ogromne nowe lotnisko pod Stambułem, którego z różnych przyczyn nie udało się jednak sfotografować.

Jedyne chyba zdjęcie stambulskiej ulicy z czasów Roberta Gadochy, jakie znalazłem w swoich starociach (oszczędzało się wtedy każdą klatkę filmu), przedstawia głównie hałdy śmieci.
Następnych kilka ujęć, zrobionych niedawno (w czasach późnego Lewandowskiego), przedstawia działające w dużej sile służby oczyszczania Stambułu i widoczne
efekty ich działania.
Ocenia się, że wielkie zasługi dla naprawdę sprawnego funkcjonowania metropolii ma obecny burmistrz, który w najbliższych wyborach prezydenckich mógłby zagrozić Erdoganowi.

Tenże uruchomił więc ostatnio “niezależny” sąd, który skazał Ekrema Imamoglu pod błahym pretekstem na błahy wyrok, uniemożliwiający mu wszakże start w wyborach.
Modus operandi pilnie studiowany w różnych stolicach europejskich.

Znowu się trochę zagalopowałem; powiedziałby kto, że nawet śmieci kojarzą mi się z polityką. Postaram się zatem, aby kolejne fotografie były wolne od podtekstów.
Przespacerujmy się zatem jeszcze chwilę po Stambule, bez specjalnego scenariusza (chyba z naddatkiem już starczy tego po lekturze poprzednich odcinków Serialu).
Jak wspomniałem wcześniej, staraliśmy się unikać tłumów (widocznych na niektórych zdjęciach), w zamian za co nas postanowiło unikać słońce (utrudniając zrobienie przyzwoitych – również w sensie jakości – zdjęć).

Jeszcze kilka widoków z europejskiego brzegu Morza Marmara, z regionu Tracji.
Są to ziemie od tysiącleci znane z wybornej winorośli i produktów z niej wytwarzanych – cała ta branża podnosi się po zapaści, spowodowanej wymianą ludności w latach dwudziestych XX wieku (zasiedziały etnos grecki został wymieniony na Turków, niemile widzianych w Grecji po wojnie miedzy oboma państwami). Obecnie robi się tam całkiem dobre wina, oraz wyborną raki – anyżówkę bazującą na winnym destylacie.

Na koniec naszego objazdu zaś dwa wyobrażenia – a jakże – Ataturka.
Jedno patetyczne, w otoczeniu towarzyszy walki i pracy, stojące na placu Taksim w Stambule.
Drugie – z miasteczka Sarkoy w Tracji – bardziej “ludzkie”, a przede wszystkim oświetlone odrobiną słońca, która nam się wyjątkowo przydarzyła.

Turecki serial odc.3 – Półksiężyce

Zgodnie z zapowiedzią spotykamy się znów przy wzniesionych w początkach
V wieku na polecenie cesarza Teodozjusza II murach, noszących jego imię i broniących dostępu do Konstantynopola od strony zachodniej, lądowej.
Potężne konstrukcje nie dały się sforsować przez dobre tysiąc lat, aż do maja 1453 r.
Od tego czasu powiewają nad nimi flagi tureckie zdobne tytułowymi półksiężycami, a na dalszym planie powyrastały strzeliste minarety.
Zdobycie Konstantynopola w 1453 roku uważane jest za cezurę wyznaczającą nie tylko definitywny upadek Cesarstwa Bizantyńskiego, ale także – koniec średniowiecza, jako epoki historycznej.

Powyższe zdjęcia zrobiłem wewnątrz wybudowanej niedawno, w połowie długości murów Teodozjusza, okazałej rotundy mieszczącej ekspozycję “Panorama 1453”. Trochę obawialiśmy się “narodowego kiczu”, często spotykanego w tego rodzaju gigantycznych ilustracjach “ku chwale”, ale było całkiem nieźle.

Pisząc “nieźle” mam na myśli efektowną formę plastyczną ekspozycji.
Opisy zaś są najpewniej zgodne z podstawą programową tureckiego resortu oświaty. Poniżej wersja angielska jednej z tablic, uzasadniającej konieczność zdobycia Konstantynopola (bez wymienienia tej nazwy).
Obok niej – info toaletowe, zredagowane w podobnej klasy angielszczyźnie.

“Panorama 1453” to jedno z niezliczonych wyobrażeń bitwy o Konstantynopol.
Dla nas o tyle ciekawe, że przedstawione w optyce zwycięzców, a nie przegranych, do czego byliśmy zwyczajni w europejskiej narracji o islamskim naporze i chrześcijańskim odporze.
Taktyczne rozwiązania młodego, żądnego sławy i władzy sułtana Mehmeda II, budzą uznanie wśród speców od metodologii wzajemnego masakrowania się grup ludzkich, w imię tego czy owego.
W przypadku ataku na niezdobywalny – wydawałoby się – Konstantynopol, Mehmed wdrożył co najmniej dwa błyskotliwe pomysły.

Jednym z nich było sięgnięcie po raczkującą wówczas, ale szybko rozwijającą swe niszczące właściwości artylerię i zatrudnienie węgierskiego speca nazwiskiem (nomen omen) Orban do skonstruowania i wykorzystania dla kruszenia murów gigantycznego działa, nazwanego przekornie “bazyliką”.

To ono poczyniło pierwsze wyłomy w teodozjańskich murach, zanim nie rozpadło się wskutek niedociągnięć projektowych, często spotykanych w innowacjach.
Nic dziwnego zresztą, że się rozpadło bo, jak stwierdziliśmy ostukując armatę wyeksponowaną przed budynkiem “Panoramy 1453”, była ona …styropianowa.

Drugi pomysł Mehmeta polegał na przeciągnięciu lądem sporej części tureckiej floty z cieśniny Bosfor do zatoki Złoty Róg, odgrodzonej przez Bizantyńczyków potężnym łańcuchem (jak pamiętamy z poprzedniego odcinka – sforsowanie łańcucha udało się tylko raz, w 1204 roku, podczas ataku świątobliwych krzyżowców na chrześcijańską metropolię).

Mehmed II, noszący nieprzypadkowo przydomek “Zdobywca”, każąc okręty przetransportować przez wzgórza Galaty (konstantynopolitańskiej dzielnicy oddzielonej od centrum metropolii zatoką Złoty Róg) udowodnił, że dla osiągnięcia historycznych celów nie jest konieczne budowanie przekopów.
Młody sułtan przewidział być może, że budowane wielkim nakładem środków i czasu przekopy mogą dzielić, zamiast łączyć.
Zwycięstwo Mehmeta było zwieńczeniem kilkusetletniego procesu naporu ludów turkijskich na Bliski Wschód i Europę.

Procesu naporu ludów turkijskich w europejskim kierunku nie będę nawet w największym skrócie próbował opisać.
Mnogość wydarzeń z tym związanych (na ogół zresztą w dość swobodny sposób relacjonowanych w rozmaitych źródłach) jest tak wielka, że trzeba starać się o skupienie na najważniejszych z nich, aby chwytać istotę procesów historycznych.
Wspomnę zatem jedynie, że te wywodzące się z Azji środkowej plemiona przemieszczały się, zgodnie z modą naówczas panującą, na zachód, z intencją lokowania się w bogatszych – w intersującym nas przypadku – bizantyńskich, rejonach Azji Mniejszej (Anatolii), a potem – Europy.
Rożne wykształcające się spośród nich, większe lub mniejsze imperia, mościły swoje siedziby w najdogodniejszych okolicach, starając się wyprzeć stamtąd wcześniejszych suwerenów, co od zawsze było rutyną wędrówek ludów.

Przez przeszło dwieście lat (od 1078 roku) pierwsze skrzypce w Anatolii grał Sułtanat Rumu, utworzony przez Turków Seldżuckich i w ciągu swojej niedługiej historii na przemian zmagający się lub współdziałający z: Bizancjum, Persami, Arabami, Frankami (krzyżowcami), Mongołami, wreszcie – z licznymi turkijskimi pobratymcami.


Dodać należy, że w Sułtanacie nie pędzono ulubionego trunku żeglarzy, co mogłaby sugerować jego nazwa. Rum to były dla Turków i Arabów ziemie rzymskie, czyli w ich pojęciu – cała Europa plus bizantyńskie posiadłości w Anatolii.
Przez kilkanaście lat stolicą państwa była znana nam z poprzednich odcinków Nicea,
która jednak po pierwszej krucjacie wróciła do Bizancjum (1097), aby – jak pamiętamy – stać się ośrodkiem władzy Cesarstwa Nicejskiego po zawładnięciu Konstantynopolem przez krucjatę czwartą (1204).
Poniżej kilka obrazków z Izniku – Nicei, obecnie niedużego, sympatycznego prowincjonalnego miasteczka. Zwróćcie proszę uwagę na mnogość półksiężyców.


Podczas gdy w bizantyńskiej “protezie”, jaką było Cesarstwo Nicejskie, rozmyślano o sposobach pozbycia się z Konstantynopola niechcianych gości spod znaku papieskiego krzyża, w niedalekiej okolicy uaktywnił się kolejny turecki klan – Sogut, z którego wypączkowała dynastia Osmanów.
Dynastia ta, jak zasiadła na tronie Imperium Ottomańskiego (Osmańskiego) pod koniec XIII wieku, tak nie dała się z niego strącić aż do 1922 roku, kiedy nastąpił jej kres na fali upadków imperialnych monarchii przegranych w I Wojnie Światowej (również m.in. Habsburgowie, Hohenzollernowie), lub w efekcie rewolucji (Romanowowie).
Niewiele brakowało, by upadek Osmanów doprowadził też do upadku państwa tureckiego, na co wielką ochotę mieli odwieczni jego wrogowie (i ofiary), z Grekami i Ormianami na czele.
Objawił się wszakże wówczas “zbawca narodu” – Mustafa Kemal – Ataturk, który uznał laicyzację państwa i jego ukierunkowanie na zbliżenie z cywilizacją zachodnią za właściwą drogę odbudowy i modernizacji kraju (niestety, nie każdy “zbawca” uważa taki kierunek za właściwy; czasem wygrywa orientacja wschodnia i klerykalna).
Oceniany z perspektywy stu lat wybór dokonany przez Ataturka okazał się niewątpliwie słusznym (aczkolwiek nie pozbawionym wybojów), jednak przez aktualnego prezydenta kraju – aktywnie kontestowanym.
Owa kontestacja skutkuje w widoczny sposób wzrostem skali budownictwa meczetowego, a także zamiany funkcji muzealnej zabytkowych obiektów na funkcję sakralną (choćby stambulskie Hagia Sophia czy Chora), oraz – bardzo wysoką inflacją.
Mnożą się nie tylko minarety, ale też potężne maszty z półksiężycowymi flagami – alternatywna, narodowa wersja energetyki wiatrowej.

Stolicą państwa Osmanów była (zanim zdobyli oni Konstantynopol i przemianowali go na Stambuł) – Bursa, starożytne greckie miasto, leżące nieopodal kilkakrotnie wzmiankowanej tu Nicei.
/Dla ścisłości trzeba dodać, że na okres 40 lat po Bursie, a przed Stambułem na funkcję tureckiej stolicy załapał się leżący po europejskiej stronie Adrianopol – Edirne./
Dziś Bursa obfituje we wspaniałe zabytki islamskiej architektury jak też przemiłe hoteliki, ulokowane w tradycyjnej zabudowie. Oferuje także najlepsze bodaj w Turcji przysmaki tamtejszej kuchni, z kebabem najróżniejszych odmian na czele.

Warto wspomnieć o kilku postaciach historycznych, z których Turcy są szczególnie dumni.
Sułtan Mehmed II – zdobywca Konstantynopola, czy młodszy odeń o 450 lat Mustafa Kemal – Ataturk (ojciec Turków, jak sam kazał się nazywać, założyciel Republiki Tureckiej po upadku Imperium Osmańskiego) mignęli już w powyższych akapitach i zapewne spotkamy się z nimi jeszcze.
Sułtan Sulejman Wspaniały, który doprowadził swoje imperium do szczytu potęgi.
Tę znaczącą w dziejach postać przywołujemy tu jednak dla dwóch ważnych zasług:


– bycia bohaterem tureckiego serialu telewizyjnego, w którym ponoć obszernie opowiedziano sułtańską historię (wiem o tym z relacji zagorzałych widzów), a którego wieloletnia emisja zainspirowała tytuł bieżącej serii wpisów w tym blogu.

– docenienia architektoniczno -inżynierskiego geniuszu Mimara Sinana i uczynienia zeń nadwornego budowniczego, służącego w swym długim życiu także kolejnym sułtanom.
Dzieła tego twórcy w liczbie około czterech setek rozrzucone są we wszystkich zakątkach dawnego imperium Sulejmana, budząc podziw swoją formą i rozwiązaniami technicznymi.

Panorama Stambułu swój kształt w dużej mierze zawdzięcza dziełom Sinana.

Osobistością dość wyjątkową w panteonie tureckiej dumy jest Piri Reis.
Sławę zawdzięcza on swoim osiągnięciom jako kartografa, twórcy jednych z najdokładniejszych map morskich swojej epoki, czyli epoki wielkich odkryć geograficznych.
Głównym zawodem Piri Reisa było korsarstwo, uprawiane w służbie sułtanów, z początku u boku jego sławnego wuja Kemala Reisa (który swą flotę uczynił śródziemnomorską potęgą), a z czasem – samodzielnie, w randze admirała.

Mapy Piri Reisa są precyzyjną kompilacją najlepszych osiągnięć kartograficznych z różnych stron świata, powstałych na przełomie wieków piętnastego i szesnastego, ale sięgają też do źródeł wcześniejszych, czasem niosących informacje z pogranicza legendy.
I tak na mapie obrazującej znany wówczas zarys wybrzeży Atlantyku dostrzec można…mityczny epizod z podróży św. Brendana, znanego nam z relacji irlandzkich sprzed kilku miesięcy (u góry, odwrócony rysunek ilustrujący scenę rozpalania ogniska na grzbiecie wieloryba).

Zakończmy ten fragment tureckiej relacji widokiem chłopca, dzierżącego – a jakże – chorągiewkę z półksiężycem. Chłopaczyna wymachiwał nią, entuzjastycznie reagując na pokaz tańca “wirujących derwiszy”, od stuleci wprawiającego w modlitewny trans członków tego muzułmańskiego zakonu.

Turecki serial odc.2 – Krzyże

Powodowany zrozumieniem dla ograniczonych zasobów czasowych Czytelników, a także Ich ograniczonej cierpliwości staram się, aby relacje w tym blogu były możliwie jak najtreściwsze i niosące istotne informacje.
Nie mnie oceniać, w jakim stopniu się to udaje, zapewniam jednak, że zamysł nieprzynudzania bywa czasem niezwykle trudny do realizacji.
Dzieje się tak, gdy próbujemy przekazać wrażenia z miejsc, gdzie Historia postanowiła toczyć się wyjątkowo szybko i intensywnie, a w dodatku od zawsze.
Te miejsca to Pępki Świata (uznajemy, że Świat może mieć więcej niż jeden Pępek), zaś Bizancjum/Konstantynopol/Stambuł bez wątpienia się do nich zalicza.

Na fotografii widać Guldporten, konstantynopolitańską “Złotą Bramę“, znacznie ładniej skądinąd odwzorowaną na akwarelce, kończącej poprzedni wpis.
Przez bramę wychodziła z miasta Via Egnatia (jej śladem biegnie teraz ulica obok widocznych w oddali dwóch wieżowców).

Przypomnijmy, że ta imponująca magistrala drogowa (wprawdzie o niespełna trzymetrowej zaledwie, lecz wystarczającej podówczas, szerokości) powstała, gdy Rzymianie zabrali się w II wieku p.n.e. za podbój bogatych greckich terytoriów. Łączyła zaś Rzym z greckim miastem Byzantion, położonym w strategicznym miejscu nad Bosforem.

Tę mapkę Imperium Romanum z czasu jego największej ekspansji, podobnie jak widniejącą powyżej mapkę przebiegu Via Egnatia (obie skopiowane z Wikipedii), pokazuję tu nie po raz pierwszy, bo dają one pojęcie o ogromie polityczno – militarno – gospodarczo – cywilizacyjnego przedsięwzięcia, jakim było Cesarstwo Rzymskie.

Liczba ludności Cesarstwa w II wieku n.e. sięgała blisko 100 milionów (była to znacząca część ówczesnej światowej populacji), a długość granic przeszło 10000 km.
Panowanie nad tak wielkim obszarem, przy naturalnym oporze podbitych społeczeństw i równie naturalnym naporze społeczeństw sąsiadujących, było na tyle kłopotliwe, że na przełomie III i IV wieku cesarz Dioklecjan ustanowił drugie, obok Rzymu, centrum władzy (Nikomedia w Azji Mniejszej), oraz zawiły system wielowładztwa (tetrarchia).
Tenże Dioklecjan był skądinąd ostatnim spośród rzymskich cesarzy gnębicielem chrześcijan, których liczba i aktywność w imperium niebywale wzrosła od czasu wcześniejszych o ponad 200 lat poczynań misyjnych św. Pawła, wspomnianych tu przed miesiącem.

Konstantyn Wielki przez kilkanaście lat pracował w pocie czoła nad przekształceniem wymyślonego przez poprzednika (Dioklecjana) systemu wielowładztwa, w swoje własne jedynowładztwo. Dopiął tego w 325 roku metodami, których subtelność od zawsze charakteryzowała politykę (i nic się od wówczas w tym względzie nie zmieniło).

Znalazł jednak przy tym czas i wolę na podjęcie co najmniej dwóch epokowych decyzji: usankcjonowania chrześcijaństwa jako legalnej religii w Cesarstwie (edykt mediolański), oraz przeniesienia stolicy wschodniej części imperium z Nikomedii do miasta Byzantion , co sfinalizowano z pompą w roku 330, kiedy to cesarz w swej łaskawej skromności nadał mu nazwę Konstantynopol.
Bizancjum (Byzantion) stało się od tego czasu określeniem Cesarstwa Wschodniorzymskiego, a z chwilą ostatecznego upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego w 476 roku przejęło wszelkie atrybuty Imperium Romanum.

Konstantynopol – makieta (źródło :Wikimedia Commons)

Dwa sposoby odwzorowania pozwalają na dobry ogląd kształtu miasta, które przez kilkadziesiąt lat rozrosło się od niewielkiej faktorii handlowej do formatu światowej metropolii, naturalnie na miarę czasów.

mapa autorstwa: Cplakidas – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4988495

Położenie Konstantynopola jest wyjątkowe, zarówno w wymiarze lokalnym jak i globalnym.
O wymiarze globalnym już wspominaliśmy; miasto stanowiło i ciągle stanowi, zależnie od okoliczności – pomost lub rygiel na lądowych i morskich szlakach pomiędzy Azją i Europą, pomiędzy Morzem Śródziemnym i Morzem Czarnym.
Wymiar lokalny – to znakomite warunki do obrony miasta, na większej części swoich granic oblanego wodami Morza Marmara (Propontyda), oraz jego zatoki zwanej Złotym Rogiem. Wzmocnienie murami granic wodnych, ale przede wszystkim ufortyfikowanie zachodniej granicy lądowej, pozwoliło mieszkańcom metropolii pokazywać środkowy palec najróżniejszym najeźdźcom przez długie wieki.
Na planie widać dwie główne linie murów lądowych, wzniesione w interesujących nas czasach: te z lat dwudziestych IV wieku (“Konstantyńskie”), oraz znacznie potężniejsze, o sto lat późniejsze “Teodozjańskie” (zbudowane za Teodozjusza II) – odsunięte dwa kilometry na zachód, dla zwiększenia przestrzeni rozrastającego się szybko miasta i lepszej jego obrony.

W tle murów teodozjańskich – dziesiątki statków na bosforańskiej redzie, zmierzających do ukraińskich portów po zboże, którego odbiór i możliwość przewozu w wojennych realiach 2022 roku próbuje negocjować Turcja.
To bardzo aktualna ilustracja nawiązująca do motywów, kierujących cesarzami w wyborze i umacnianiu Konstantynopola jako “Drugiego Rzymu”.

Dobrnęliśmy do momentu, w którym możemy zacząć eksploatację tematyki związanej z tym odcinkiem “Tureckiego serialu”, zatytułowanym: “Krzyże”.
I tutaj gładko przechodzimy od wątku murów obronnych i areału Konstantynopola, które związane są z imionami cesarzy Konstantyna i Teodozjusza (obu skądinąd zdobi w historii przydomek “Wielki”), oraz Teodozjusza II, do mających daleko większy wpływ na historię świata poczynań tych panów, tyczących się ekspansji chrześcijaństwa.

Konstantyn, jak wspomniałem wcześniej, zalegalizował chrześcijaństwo w Cesarstwie Rzymskim. Zaangażował się w sprawę do tego stopnia, że w 325 roku zwołał w swojej podstołecznej rezydencji w Nicei sobór powszechny, którego ustalenia dały podstawę dla bazowej doktryny chrześcijaństwa, czyli wyznania wiary, ale także dla jednoznacznego określenia terminu obchodów Świąt Wielkanocnych, dzięki czemu od wieków wiadomo, kiedy należy zacząć malować jajka.
Letni pałac Konstantyna zniszczyło trzęsienie ziemi, zaś ruiny zniknęły pod wodami jeziora, nad którym leży Nicea (przemianowana przez Turków na Iznik).
Nie ma pewności, czy sobór odbył się właśnie w owym zatopionym pałacu, czy może raczej w nikejskiej bazylice Hagia Sophia, kilkakrotnie przebudowywanej, a obecnie służącej jako meczet.
Raczej jako pewnik przyjmuje się natomiast, że w tej bazylice obradował w 787 roku Sobór Nicejski II, będący jedną z odsłon zmagań z ikonoklazmem w Kościele Wschodnim, czyli kłótniami o oddawanie lub nie oddawanie czci świętym obrazkom.

Wielcy: Konstantyn, oraz władający Cesarstwem kilkadziesiąt lat po nim Teodozjusz, doprowadzili w ciągu IV wieku do legalizacji chrześcijaństwa, a potem do uczynienia go oficjalną religią w Imperium Romanum (Teodozjusz był ostatnim władcą obu jego części, wschodniej i zachodniej).
Można jedynie spekulować, w jakiej proporcji pozostawały w umysłach obu władców autentyczna wiara oraz rachuba polityczna, biorąca się z obserwacji atrakcyjności nowej religii dla mas społecznych.
Tego rodzaju spekulacje dotyczą większości władców i większości religii, z jakimi miała (i ma ciągle) do czynienia ludzkość w swojej historii.

Hagia Irene, czyli Bazylika św. Ireny, jest jednym z niewielu bizantyńskich obiektów sakralnych, do których po tureckiej konkwiście Konstantynopola nie dobudowano minaretów.

Bazylika św. Ireny była w Konstantynopolu najważniejszym kościołem, do czasu wybudowania w pobliżu sławnej Hagia Sophia, istnego cudu bizantyńskiej architektury i sztuki.
Ta ostatnia została jednak przerobiona na meczet, a fantastyczne freski – zręcznie zamaskowane. W Hagia Irene maskowanie za pomocą siatek ma zapobiegać skutkom aktywności wydalniczej gołębi, co jak widać po plamach – dobrze się udaje.



Rzadko udaje się dziś znaleźć krzyże na tureckich od przeszło pięciuset lat terenach dawnego Bizancjum. Na wspaniałych świątyniach zastąpiły je półksiężyce, chociaż sama forma architektoniczna bizantyńskich bazylik zyskała uznanie wyznawców Proroka; trzeba przyznać zresztą, że minarety całkiem dobrze się z nią komponują.

O półksiężycach i ich starciach z krzyżami będzie trochę w kolejnym odcinku, a na razie wspomnijmy o tym, jak to krzyż krzyżowi krzyżem bywał.

Średniowieczna ilustracja do manuskryptu opisującego zdobycie Konstantynopola przez krzyżowców w 1204 roku.

Krucjaty, czyli zwoływane pod znakiem krzyża wojenne wyprawy europejskiego rycerstwa przeciwko “niewiernym” występowały już w tym blogu niejednokrotnie.
Przypomnijmy, że ich historia zaczęła się na przełomie XI i XII wieku skutecznym wyparciem muzułmanów z Ziemi Świętej, co przerodziło się w trwające dziesiątki lat zmagania, angażujące wielkie pokłady żarliwej wiary przeplatanej żądzą podboju, rabunku, sławy i władzy.
Bizancjum było, z uwagi na terytorialną bliskość celu krucjat (a także na swoje porachunki z wyznawcami islamu, kąsającymi i po trochu odgryzającymi kawałki cesarstwa), naturalnym zapleczem logistycznym wypraw krzyżowych.
Lepiej czy gorzej układające się współdziałanie sił spod patronatu rzymskiego papiestwa, z tymi mającymi błogosławieństwo patriarchy Konstantynopola, miało miejsce mimo narastających kontrowersji między wschodnim i zachodnim odłamami chrześcijaństwa, których kulminacją była schizma 1054 roku .
Bieg spraw odwrócił się kompletnie w latach 1202 – 1204, kiedy to nagromadzenie politycznych wektorów (w pierwszym rzędzie mocarstwowych aspiracji Wenecji, jak też wewnętrznych walk o tron w Bizancjum) spowodowało, że ogłoszona przez papieża IV krucjata dała sobie w zasadzie spokój z jej nominalnym celem (Jerozolimą i resztą Palestyny), skupiając się na zdobyciu i złupieniu chrześcijańskiego, bądź co bądź, Konstantynopola.

Metropolia padła po raz pierwszy od wzniesienia 800 lat wcześniej murów Teodozjusza, które zresztą przy tej okazji nie były atakowane (najeźdźcy wdarli się od strony słabszych umocnień wzdłuż Złotego Rogu).
/Mapka skopiowana z książki “Czwarta Krucjata” M.Angolda/

Warto jednak wspomnieć, że bizantyńskie elity solidnie zapracowały na tę klęskę, doprowadzając system władzy do legendarnej wręcz degrengolady, na końcu której dość powszechną praktyką bywało królobójstwo, skutkujące szybką rotacją na cesarskim tronie.
Poddani Cesarstwa niespecjalnie rwali się zatem do obrony, a elitarna zaciężna gwardia wareska odmówiła w pewnym momencie współpracy na znak obrzydzenia wobec poczynań swoich pracodawców.

Tu znowu swoją chwilę (trwającą kilkadziesiąt lat) w historii miała wspomniana wyżej w związku ze sławnym soborem z 325 roku, Nicea (obecnie Iznik).
Właśnie tam bowiem po upadku stolicy zainstalował się bizantyński “rząd na uchodźctwie”, w którym z czasem objawiły się indywidualności zdolne odbudować potęgę Cesarstwa i doprowadzić do odbicia w 1261 roku Konstantynopola z rąk łacinników (lub “Franków”, jak nazywali ich Grecy).

Uwieńczeniem procesu był triumfalny wjazd do miasta przez znaną nam z początku tej opowieści Złotą Bramę,
Michała VIII Paleologa (jeszcze jako cesarza nikejskiego) i przywdzianie przezeń bizantyńskiej korony
(mal. Rosen Toshev).
Dynastia Paleologów zdołała “dorządzić” do upadku państwa w 1453 roku, któremu nie zdołała wszakże zapobiec.

Trwający z górą dziesięć wieków w Bizancjum czas krzyży pozostawił po sobie niezliczoną ilość architektonicznych i inżynieryjnych cudów.
Te sakralne są na ogół dalej sakralnymi, tylko sacrum się zmieniło po 1453 roku, gdy półksiężyc zapanował w miejsce krzyża.
Jest jednak w Konstantynopolu/ Stambule wyjątkowa budowla służąca wprawdzie sferze profanum, ale swym ogromem i kunsztem wykonania wprowadzająca zwiedzającego w stan duchowego uniesienia.
Jeśli zdarzy Wam się być w tym mieście, nie omińcie Bazyliki Cystern!!!!!

Odrestaurowanie i świetne wyeksponowanie Bazyliki Cystern, (lub Cysterny Bazyliki), jest jednym z przykładów rozumnego podejścia tureckich zdobywców Bizancjum do materialnych pozostałości tego imperium.
Widać to też w innych miejscach, gdzie prowadzone są prace badawcze, zabezpieczające, a w miarę możliwości – także rekonstrukcyjne.
Trzeba mieć nadzieję, że jest to robione w imię świadomego wpisywania się w cywilizacyjną ciągłość, a nie z intencją “podczepiania się” pod osiągnięcia dawnych pokoleń, oraz ich “przyswajania” po odpowiedniej “obróbce”.
Jak dobrze wiemy, bywa to częstą praktyką wśród autokratyczno – populistycznych rządców w różnych krajach.

Turecki serial odc.1 – Panteony


Koń jaki jest – każdy widzi, nawet przy kiepskim oświetleniu.
Koń jest mianowicie trojański i w dość wątpliwy sposób ozdabia plac recepcyjny najsławniejszego chyba w świecie kompleksu archeologicznego.
Ale po minięciu parkingów z setką autokarów, kas biletowych, sklepów z pamiątkami, oraz konia, robi się coraz lepiej.


Trudno opanować wzruszenie, gdy idzie się powoli systemem drewnianych pomostów, poprowadzonych wśród wykopalisk i ogląda odkryte przez Schliemanna i pokolenia jego następców obiekty.
Przypomina się z pradawnych, szkolnych czasów, fascynacja lekturą takich dzieł jak “Bogowie, groby i uczeni” Cerama, gdzie pionierzy dziewiętnastowiecznej archeologii opisani byli niczym herosi, których tajemnice starali się odsłaniać. Tego świetlanego wizerunku nie był w stanie przyćmić nawet fakt masowego – co tu dużo mówić – rabunku i wywozu ogromnych ilości bezcennych artefaktów (aczkolwiek nie można wykluczyć, że gdyby nie znalazły się one w muzeach Londynu, Paryża, Berlina czy Nowego Jorku, to mogłyby po prostu nie przetrwać).

Zanim zaczniemy przemierzać chodniki ułożone pośród ruin Troi, zajrzyjmy do relacji sprzed trzech lat, napomykającej o wydarzeniach sprzed trzech tysięcy lat i miejscach na Peloponezie, gdzie rozpoczęła się uwieczniona w strofach “Iliady” Homera trojańska awantura.
Obok ślepego greckiego poety i opiewanych przezeń bohaterów, postacią łączącą Troję i peloponeskie Mykeny oraz Tiryns jest Henryk Schliemann, postępujący za wskazówkami zawartymi w “Iliadzie” odkrywca pozostałości wymienionych antycznych miast.

"Homer (stgr. Ὅμηρος, Hómēros, gr. Όμηρος) (VIII wiek p.n.e.) – grecki pieśniarz wędrowny (aojda), epik, śpiewak i recytator (rapsod). Uważa się go za ojca poezji epickiej. Najstarszy znany z imienia europejski poeta, który zapewne przejął dziedzictwo długiej i bogatej tradycji ustnej poezji heroicznej. Do jego dzieł zalicza się eposy: Iliadę i Odyseję."

(fragment artykułu z Wikipedii)

rysunek: Ania B.

Jak wspomniano, Henryk Schliemann potraktował epos Homera jako wiarygodne źródło informacji nie tylko o przebiegu i bohaterach wojny trojańskiej, ale także o szczegółach topograficznych takich, jak obwód murów, czy odległość miasta od brzegu morskiego.
Kierując się tymi wskazówkami wytypował wzgórze koło wsi Hisarlik i w roku 1871 rozpoczął tam wykopaliska, przy których prace trwają od tego czasu niemal nieprzerwanie, kontynuowane przez specjalistów różnych nacji – szczęśliwych posiadaczy koncesji tureckiego rządu. Ostatnimi czasy skądinąd wyraźna jest tendencja “turczenia” badań archeologicznych, nie tylko w Troi zresztą.
Dla zainteresowanego obserwatora wielkim walorem ekspozycji trojańskich wykopalisk jest wyraźne oznaczenie i opisanie warstw osadniczych.
Badacze doliczyli się ich nie mniej niż dziewięciu (niektórzy – nawet kilkunastu), bazując na subtelnych przesłankach pozwalających na datowanie, takich jak znajdowane w nich artefakty, lub techniki budowlane.

Pierwsze z powyższych zdjęć, skopiowane z zasobów internetowych, pokazuje próbę rekonstrukcji Troi w jej najbardziej znanej w świecie warstwie VI, przypisywanej czasom wojny trojańskiej (XIII w pne). Na kolejnym widać jedną z licznych tablic informacyjnych na terenie wykopalisk, nieźle obrazujących zidentyfikowane warstwy osadnicze, pokazane w terenie tak, jak na trzecim zdjęciu.
Jeśli zaś przyjrzeć się dokładnie czwartej fotografii, to widać w dalekiej perspektywie poza ruinami statek, zmierzający w stronę Cieśniny Dardanele (w antyku – Hellespont) i Morza Marmara (Propontis), a jeszcze dalej – zarys jednego z monumentów na półwyspie Gallipoli, upamiętniającego epizody I Wojny Światowej (o tym w następnych odcinkach).

Niewykluczone, że taki właśnie rzut oka upewnił Schliemanna co do lokalizacji Troi, według Homera osiągalnej w trakcie niedługiego marszu od wybrzeża, do którego dobiły okręty wiozące wojska spartańsko - mykeńskie (wsparte posiłkami innych greckich miast i wysp)
Nie chcąc dalej eksploatować cierpliwości Czytelników, oraz zasobów własnej niewiedzy, zakończę trojański epizod naszej eskapady naszkicowanym przez Żonnę konterfektem Panni Zofii Schliemannowej, ozdobionej przez jej znakomitego małżonka znalezioną przezeń w ruinach Troi antyczną biżuterią, która w jego wyobraźni i marzeniach mogła trzy milenia wcześniej należeć do pięknej Heleny. Porwanie Heleny, żony króla Sparty Menelaosa, przez Parysa, syna trojańskiego króla Priama,  miało być pretekstem do podjęcia przez grecką koalicję wojny przeciw Troi. Uczeni ciągle nie są zgodni co do tożsamości etnicznej mieszkańców Troi w owym czasie. 

Ten i kolejne odcinki “Tureckiego serialu” noszą podtytuły nawiązujące do skojarzeń religijnych, bo wielkie religie panujące w różnych epokach na terenach obecnej Turcji mogą, moim zdaniem, czytelnie identyfikować te epoki.
Zaczęliśmy zatem od “Panteonów”, będących określeniem zarówno zbiorowiska najważniejszych dla danej kultury bóstw, jak też poświęconych im sanktuariów.
Panteony były przedmiotem czci ludu i narzędziem sprawowania władzy przez panujących; ołtarze od zawsze podpierały trony, od zawsze z wzajemnością.
Przed nastaniem cywilizacji greckiej w drugim tysiącleciu p.n.e. niewątpliwie panowały wśród tamtejszych ludów (choćby Hetytów, którzy stworzyli potężne państwo w Azji Mniejszej) politeizmy, po których pozostało sporo śladów.
Natomiast panteon grecki i będący jego kalką rzymski, są nam doskonale znane zarówno dzięki źródłom pisanym, jak i dziełom sztuki oraz architektury.

Odwiedziliśmy w Troadzie (krainie, której Troja była metropolią) kilka fantastycznych przybytków, gdzie kamienne resztki zachowały się, w przeciwieństwie do otaczającej je w antycznych czasach zabudowy miejskiej z cegły suszonej na słońcu. Wszędzie wałęsaliśmy się praktycznie sami.
Sanktuarium Ateny w Assos góruje nad pobliskim wybrzeżem Morza Egejskiego i nad pozostałościami publicznych obiektów miasta, które w historii gościło tak znamienite postaci jak Arystoteles, czy św. Paweł z Tarsu.

Nieopodal trafiamy na zespół świątynny kolejnej ważnej postaci greckiego panteonu, Apolla. W tutejszym wydaniu nosi on przydomek “Smintheion”, z grubsza przekłada się to ponoć na “Apollo od myszy”. Gryzonie symbolizują tu zarazę, jaką miał zesłać Apollo na greckie wojska oblegające Troję, na prośbę kapłana imieniem Chryzos.
Nie wdając się w dalsze zawiłości związane z tym wątkiem, zachęcam Czytelników do wnikliwej lektury “Iliady”, gdzie wszystko zostaje przez Homera detalicznie wyłożone.

Ostatnie ze zdjęć obrazuje kawałek antycznej drogi, łączącej apollińskie sanktuarium z leżącym kilka kilometrów dalej miastem i portem Aleksandria Troas, nazwanym tak na cześć macedońskiego imperatora. Port został z czasem kompletnie zapiaszczony i pozostało po nim niewielkie jezioro o czerwonawej barwie.
Pozostałości okazałego niegdyś miasta badają zaś obecnie archeolodzy z uniwersytetu w Ankarze.
Wiadomo, że kwitło ono jeszcze kilka wieków po podboju rzymskim (133 p.n.e.), a nawet było brane pod uwagę przez cesarza Konstantyna jako potencjalna stolica imperium. Przegrało jednak w konkurencji z Bizancjum, o czym w kolejnych odcinkach.

Świętego Pawła spotkaliśmy już w Assos, zaś Aleksandria Troas była jeszcze ważniejszym punktem jego misyjnych wędrówek. Pojawienie się “Apostoła Narodów” w tej relacji zwiastuje rychłe zaistnienie chrześcijaństwa w rzymsko – greckim imperium i powolny zmierzch “Panteonów” w “Tureckim serialu”.

Skoro dobrnęliśmy do postaci niestrudzonego wędrowca – misjonarza, który kładł w połowie I wieku podwaliny chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim i w należyty sposób przypłacił to w końcu życiem, należy wspomnieć o tym, że swoje podróże odbywał morzem (choćby korzystając z portu Aleksandria Troas), ale także lądem, korzystając ze znakomitej sieci dróg, wybudowanych przez Rzymian dla podboju i administrowania imperium.
Najważniejszą bodaj z nich była Via Egnatia, przywoływana swojego czasu w relacji z Macedonii i Albanii, a także – z wędrówki w poszukiwaniu śladów Via Appia.
Via Egnatia łączyła dwie stolice Cesarstwa – Rzym i Bizancjum, wchodząc w mury tego ostatniego poprzez Złotą Bramę, od której wkrótce rozpoczniemy kontynuację naszej grecko – rzymsko – tureckiej opowieści.

Po drodze (2)

Zaczynam pisać ten artykuł oczekując na werdykt jury Konkursu Chopinowskiego 2021, któremu skądinąd nie zazdroszczę rozterek przy wyborze zwycięzcy spośród fantastycznej stawki młodych pianistów.
A wspominam o tym, bo jakoś tak mi się porównały dwie postaci, obecne ostatnio w mediach, które łączy wyłącznie arcypolska spółgłoska “sz” na początku nazwiska.
Więc Chopin (czyt.: Szopę😉), oraz Szydło (czyt.: Szydło) – dwa bieguny skali postrzegania Polski w Europie i świecie, oraz jej tam obecności.
Lub nieobecności.


Wróćmy jednak do tego, co zdarzało się “po drodze” kiedyś, a czego ślady znajdujemy tu i ówdzie “po drodze” dzisiaj. Kolejna panoramka obrazuje umieszczoną na cypryjskiej plaży instalację w postaci wielkiej piły dwuręcznej, żegnającej słońce zapadające w wody śródziemnomorskiego Basenu Lewantyńskiego.


Piła żegna słońce codziennie, odkąd ją postawiono, zapewne z jakimś zamysłem artystycznym. Może chodziło o rzewne wspomnienie cedrowych lasów, wytrzebionych Cyprze przez wieki dość skutecznie, chociaż na szczęście – nie do końca.

Zaniosło nas dość niespodziewanie na tę wyspę, od najdawniejszych czasów obdarzaną przeróżnymi dodatkowymi określeniami; a to – że Afrodyty, a to – że kocia, a to – że rajska (chodzi najpewniej o raj podatkowy).
Omijaliśmy starannie większe miasta, a jeszcze staranniej – rozrastające się, niestety, wzdłuż wybrzeży przybytki masowego przemysłu turystycznego. Dzięki temu mogliśmy cieszyć się kontaktami z ludnością tubylczą, o której chce się mówić rzeczy prawie wyłącznie sympatyczne.
Prawie, bo z tej oceny należałoby wyjąć tamtejszych kierowców, którzy potrafią w niemiły sposób okazać całkowity brak zrozumienia dla przybysza z północy, chcącego wynajętym wehikułem włączyć się do ruchu na normalnych zasadach.
Ten niemiły zgrzyt jest spuścizną kilkudziesięcioletnich rządów Brytyjczyków, po których można by się spodziewać lepszych manier, niż poruszanie się nie tą co reszta świata stroną drogi.


Drogi cypryjskie nie mają, poza powyższą obserwacją, większego znaczenia dla snucia naszych refleksji, ale sama wyspa od zawsze była komuś po drodze.
Chociażby krzyżowcom, dla których z uwagi na bliskość będącej ich celem Ziemi Świętej, była naturalną bazą logistyczną i zaopatrzeniową. Z czasem zaś, gdy przestawało im się w owej Ziemi darzyć, Cypr stawał się ich trofeum.

Jak pamiętamy, pierwsze wyprawy krzyżowe na Bliski Wschód zaowocowały między innymi powstaniem zakonów rycerskich i osiągnięciem przez nie potęgi pozwalającej istotnie wpływać na bieg spraw w Europie.
Na przełomie XI / XII wieku Joannici i Templariusze, a kilkadziesiąt lat po nich – Krzyżacy (używam tu zwyczajowych, uproszczonych nazw) zaczynali w sposób nadzwyczaj zbożny, strzegąc świętych przybytków, bądź sprawując szpitalną opiekę nad uczestnikami krucjat.
Wszystkie trzy bractwa zmuszone były pod koniec XII wieku zmykać z Ziemi Świętej i znalazły swoją pierwszą przystań na pobliskim Cyprze, przy czym Templariusze odkupili wyspę od jednego króla i zaraz sprzedali innemu królowi, zachowując jednak znaczne posiadłości. Rozległe dobra, uzyskane drogą najróżniejszych nadań i innych kombinacji mieli też Joannici, którzy urośli dodatkowo po przejęciu włości Templariuszy, gdy tych ostatnich w nagłym trybie zlikwidował (częstokroć fizycznie) król Francji Filip IV.
Zakonne dobra, dające zacne dochody dzięki produkcji cukru trzcinowego i wina chronione były przez załogi niewielkich zamków, jak te na zdjęciach powyżej.


Jeśli zaś o wina chodzi, to właśnie czas funkcjonowania na Cyprze zakonnych komandorii przyczynił się do ich rozsławienia. Dziś ciągle bywają świetne.
Te najsławniejsze zaś od wieków noszą nazwę “Commandaria” (gdyby były wątpliwości, to na lewym zdjęciu poniżej widać fragment kciuka lewej dłoni, ujmującej butelkę).


Krzyżaków (którzy również uszczknęli to i owo z cypryjskich włości) w tym blogu było, jest i pewnie będzie jeszcze sporo, bo ich spuścizna najmocniej naznaczyła wizerunek południowego wybrzeża Bałtyku, stanowiącego skądinąd północną granicę Polski.
Nad Templariuszami popracujemy jeszcze kiedyś, natomiast Joannici pojawią się już wkrótce. Pojawią się zresztą kolejny raz, bo przecież gościli już na naszych łamach, choćby w obszernej relacji z Malty.
Istotnym rysem bliskowschodnich, katolickich wypraw krzyżowych, obok starań o wyparcie muzułmanów z Ziemi Świętej, było podkopywanie na wszelkie możliwe sposoby pozycji wschodnioobrządkowego chrześcijaństwa w ciągle jeszcze będącym w niezłej formie Cesarstwie Bizantyjskim. Ten ostatni zamysł udał się zresztą najlepiej, co walnie przyczyniło się do upadku Bizancjum po stu kilkudziesięciu latach od ustania krucjat.
Chrześcijaństwo rytu wschodniego przetrwało wszakże, jak wiadomo, do dzisiaj, emanując ilością i bogactwem swoich przybytków w takich miejscach, jak Cypr.
Częste są tam, by zacytować jednego z lokatorów wspomnianego przed miesiącem Lidzbarka Warmińskiego, biskupa Ignacego Krasickiego, enklawy w których widać “bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie – domki”. Szczęśliwie wśród tych przybytków dadzą się czasem znaleźć knajpki z całkiem smacznymi specjałami.


Dla odprężenia proponuję PT Czytelnikom obejrzenie ograniczonej ilości cypryjskich widoków, zamieszczonych bez wyraźnej myśli przewodniej.


Kończę pisać ten artykuł, znając werdykt jury Konkursu Chopinowskiego 2021 i mimo własnych spostrzeżeń, absolutnie go akceptując, jako werdykt niezależnego ciała rozsądzającego.
Równolegle zmagam się, podobnie jak zapewne gros Czytelników, z gniewem opanowującym normalnego człowieka, słyszącego o możliwych sposobach odnoszenia się do niezależnych werdyktów wydawanych przez sądy, których jurysdykcję strony wcześniej zaakceptowały.
Dokładniej: sposobach jeszcze niedawno wydających się niemożliwymi!
Jeśli ktoś mi zarzuci, że powyższe uwagi są na poziomie właściwym dla przedszkoli, to potwierdzę: już przedszkolacy powinni mieć (i najczęściej mają) świadomość podstawowych reguł funkcjonowania zbiorowości.
Nie jest jednak pewne, czy dotyczy to osób, które w dzieciństwie dopuściły się takich uczynków, jak kradzież księżyca (do spółki z bratem – bliźniakiem).

 

 

 

 

Chwila oddechu

Jeśli wierzyć porzekadłom, tuż po sylwestrowej nocy powinno zacząć przybywać dnia “na barani skok”. Ufajmy zatem ludowej mądrości mimo, że organoleptyka zdaje się jej nie potwierdzać wśród styczniowej szarówy. A chwila oddechu należy się Szanownym Czytelnikom przynajmniej z dwóch powodów: przesytu bieżącą polityką (atakuje nie zważając na niedziele i święta), oraz nadmiaru wrażeń opisywanych dotychczas w tym blogu. Ten wpis będzie zatem lżejszy; pokażę trochę lewantyńskich twarzy i sylwetek, opisując zdjęcia (autorstwa Ani i mojego) możliwie najtreściwiej.


Izrael

  • Plaża w Tel Awiwie    
  • Ulice w Tel Awiwie     
  • Młodość w lewo, tradycja w prawo (czasami – pociągiem)    
  • Na dworcu w Tel Awiwie  
  • Na deptaku w Eilacie   

Jordania

  • Władcy i mapa. Od morza do morza, tam też tak sobie roją!
  • Damy z kolumnami         
  • Kawalerowie z inwentarzem     
  • Kawalerzyści beduińscy   
  • Beduiński relaks                  
  • Beduińska policja – strażnicy Petry. (Na marginesie – króciutka opowiastka o jordańskich “stróżach prawa”: co jakiś czas na szosach spotyka się uzbrojone punkty kontrolne. Raz nas zatrzymali, policjant poprosił o dokumenty i spytał, skąd jesteśmy. Gdy usłyszał, że z Polski, jego groźna gęba przybrała szeroki uśmiech i wykrzyknął: “Lewandowski!”. I było po kontroli. A pomyśleć, że pamiętamy czasy, gdy w dalekich krajach na hasło “Polska” wołali “Gadocha!”. No a nieco później: “Walesa!”. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba być piłkarzem, aby symbolizować kraj.)   
  • Beduińska pobożność – przydrożna i komórkowa   
  • Piszę: beduińska, myślę: jordańska. To jednak nie to samo, bo w skali kraju (będącego zresztą sztucznym tworem, owocem brytyjsko – francuskich geszeftów po I wojnie światowej) rdzenni koczownicy z pustyni zostali w ostatnich dekadach zdominowani ilościowo przez przybyszów z sąsiednich okolic, zwłaszcza Palestyńczyków, a ostatnio – Syryjczyków. Na zrobionym z okna jadącego samochodu zdjęciu widać jeden z wielkich, przygnębiających obozów uchodźców na środku pustyni. Refleksja nad losem tych przymusowych turystów nie jest pogodna.  
  • Inne wrażenia wynoszą za to wycieczkowicze ze spokojniejszych rejonów świata (tu klasyczna grupa japońska na pustyni Wadi Rum)…
  • a także grupy szkolnej młodzieży (tu przy wejściu do zamku Saladyna w Ajlun)  
  • przepraszam, ale na króciutko wyłamię się z obietnicy danej na początku wpisu i wspomnę o licznych pozostałościach wojen krzyżowych na terenie Jordanii. Robię to, bo we wcześniejszych relacjach nie dotknąłem tematu w ogóle, a tutaj ograniczę się jedynie do potwierdzenia konstatacji Ludwika Passarge’a, przywołanej we wpisie z sierpnia 2016 w akapicie dotyczącym zamku malborskiego, że “korzenie germańskiej sztuki budowlanej tkwią w Oriencie”.      
  • I jeszcze spektakularny widok pozostałości zamku krzyżowców Montreal (Shobak)  
  • Na koniec – nie mniej spektakularny widok na Jordanian Famous Laundress Society (to taka mała łamigłówka językowa z morałem przypominającym o tym, że lepiej unikać surowizny w ciepłych krajach)   

Następna relacja będzie (Inshallah) z rejonów bardziej zbliżonych do tytułowych śladów Magellana, a już na pewno – Kolumba.

Limes Arabicus II

  

  • Więc Petra. Miejsce, sądząc po cenie biletów wstępu – kilka, a nawet kilkanaście razy bardziej atrakcyjne niż inne jordańskie superatrakcje. Cel niezliczonej ilości zwiedzających, przywożonych tu w ramach jednodniowych wycieczek i pozostających w przekonaniu, że w Jordanii nic więcej ciekawego nie ma. Ale dość sarkazmu; Petra to istotnie fenomen na światową skalę – antyczne miasto, którego większość paradnych obiektów została wykuta w skałach wzgórz i ścianach wąwozów, na powierzchni wielu kilometrów kwadratowych.
  • Budowniczymi (czy może raczej: rzeźbiarzami) miasta byli Nabatejczycy, jeden z wielu okolicznych ludów, któremu przyszło mieć swoje “5 minut” (w tym przypadku – ze 400 lat) w historii regionu, zwieńczonych formą dobrze prosperującego, kontrolującego ważne szlaki handlowe królestwa. Kwitło ono w okresie hellenistyczno – rzymskim, aby po dość długim czasie koegzystencji z Cesarstwem, zostać przezeń zdominowanym i na początku II wieku n.e. wcielonym w jego granice.
  • Za kilka dni Boże Narodzenie, którego nieodzownym akcentem jest w chrześcijańskiej tradycji pokłon Trzech Króli złożony Dzieciątku, razem z kosztownymi podarkami. Uczeni w piśmie od stuleci starają się dociec proweniencji owych dostojników, proponując niezliczoną ilość wersji. Nie będzie więc nadużyciem stworzona na użytek tego tekstu hipoteza, że jednym z nich był król nabatejski. Znamy nawet jego imię: królestwem Nabatei rządził wówczas Aretas IV (na obrazku pierwszy z lewej). Niechaj to doniosłe ustalenie będzie naszym wkładem w badania biblistyczne.  (bing.com)
  • Petra, podobnie jak szereg innych pomnikowych dzieł  antycznych cywilizacji w różnych zakątkach świata (choćby peruwiańskie Machu Picchu, kambodżańskie Angkor Wat, egipska Dolina Królów, indonezyjska Borobudur czy homerycka Troja), zapadła na wieki w niepamięć i została ponownie odkryta dla świata przez dziewiętnastowiecznych awanturników o naukowym zacięciu.
  • Przeznaczyliśmy na zwiedzenie Petry dwa dni, ale zimny i ulewny front atmosferyczny wygnał nas stamtąd wcześniej. Niedosyt ilościowy zaliczonych obiektów zrekompensowany został częściowo przez efekty, jakie resztki zanikającego światła słonecznego wydobyły na tle ciemnych chmur.        

  • Nabatejczycy i ich Petra to ciągle czasy hellenistyczno – rzymskie, oscylujące w okolicach roku zerowego (n.b. tytuł “Rok zerowy” nosiła jedna z kolęd, którą przed kilkoma dniami usłyszeliśmy podczas bożonarodzeniowego koncertu nieśmiertelnej Piwnicy pod Baranami w gdańskiej filharmonii). Cofając się wszakże o kilkanaście wieków co rusz natrafiamy na wschód od Jordanu na miejsca, uwiecznione w jednej z najważniejszych lektur w dziejach świata.
  • W podróży oprócz przewodnika Berlitza towarzyszyło nam kieszonkowe wydanie Starego Testamentu z 1983 roku, opatrzone rzeczowymi komentarzami i mapkami pozwalającymi na lokalizację biblijnych wydarzeń. Miejsc takich jest w Jordanii dużo, a zainteresowani tematyką mogą sięgnąć do szerokiej oferty wycieczek o charakterze pielgrzymkowym.
  • Obowiązkowym punktem takich wycieczek jest góra Nebo, na której stanął Mojżesz ze swym ludem po czterdziestu latach tułaczki i ujrzał na zachodzie Ziemię Obiecaną, po czym umarł nie dotarłszy do niej. Z nami było odwrotnie: widok na Ziemię Obiecaną ograniczał skutecznie pustynny pył, natomiast pobyt na górze udało nam się przeżyć (może dlatego, że szybko uciekliśmy przed tłumami wycieczkowiczów z widocznej na zdjęciu “oficjalnej” góry na sąsiednią, gdzie mogliśmy w spokoju podumać).  
  • Kolejnym obowiązkowym przystankiem dla wycieczko – pielgrzymek jest Betania, miejsce baptystycznej aktywności Jana Chrzciciela. Wycofaliśmy się stamtąd zobaczywszy dziesiątki autokarów, których pasażerów upychano po pobraniu słonej opłaty w mikrobusach i wieziono nad Jordan, gdzie miał być ochrzczony także Jezus. Postanowiliśmy udać się nad rzekę nieco dalej i skręciliśmy w gruntową, nieoznakowaną drogę biegnącą w pożądanym kierunku. Spokojną jazdę przerwał głośny, przeciągły gwizd i widok biegnącego w naszą stronę żołnierza z wycelowaną bronią. Wysiedliśmy, a z potoku słów nieboraka udało nam się wyłowić jedynie “generał”. Wojak wydobył smartfona i zameldował co trzeba, a po paru minutach nadjechało uzbrojonym wozem dwóch oficerów. Jeden mówił trochę po angielsku i usłyszawszy od Janusza informację, że ma dzisiaj urodziny, stwierdził rezolutnie: “birthday – wrong way!”. Kazali jechać za sobą do szosy i zapomnieć o bliskim kontakcie z graniczną rzeką Jordan. 
  • Jana Chrzciciela wspomnieliśmy jeszcze raz, spoglądając z perspektywy na ruiny twierdzy Heroda Wielkiego Macheront (Mukawir), podobnej do położonej po izraelskiej stronie Morza Martwego Masady. W tymże Mukawirze dla kaprysu wnuczki Heroda, Salome, ścięto uwięzionego wcześniej Jana, a jego głowę wręczono dziewczęciu na tacy. 
  • I to, co najbardziej lubię: splatanie się różnych wątków historycznych w różnych miejscach. Jan Chrzciciel był patronem powstałego podczas wojen krzyżowych w XII wieku zakonu Joannitów. Zajrzyjcie do wpisu z naszego wypadu na Maltę , aby przypomnieć sobie co nieco o Zakonie kawalerów Maltańskich (czyli Joannitów). Dodam, że ozdobą maltańskiej katedry jest obraz Caravaggia “Ścięcie św. Jana”. A o krucjatowych pozostałościach w Jordanii wspomnę w kolejnym wpisie.

  • Piszę te słowa dwa tysiące lat później, w przededniu Bożego Narodzenia 2017. Powinno być świątecznie, ale okoliczności nie bardzo temu sprzyjają. Namaszczony wolą Bezżennego Patriarchy w miejsce Pani z Broszką, Odprasowany Jegomość zakomunikował światu, że Europę trzeba zrechrystianizować. Na początek idzie nasz nieszczęsny kraj ; ruszyło przestawianie sądownictwa na tory inkwizycyjne, oraz ograniczanie miłości bliźniego do bliźnich lepszego sortu.
  • Przychodzi mi tu na myśl postać tatusia Odprasowanego –  Kornela z Peerela, który głosił w Sejmie wezwania do stawiania woli narodu ponad prawem, które ten naród wcześniej ustanowił. I po raz pierwszy od czasu kiedy szlag trafił komunę klaruje mi się obserwacja, że część ówczesnych bojowników zwalczała ten parszywy system po to, aby przejmując i doskonaląc jego narzędzia, oraz wykazując wysoką zdolność unikania kompromisu, dążyć do władzy w imię swojego fundamentalistycznego i odartego z empatii spojrzenia na świat. Rokowania na przyszłość są niezbyt wesołe, bo jak uczy doświadczenie, tego rodzaju charaktery liczą się jedynie z argumentem siły.
  • Wybaczcie tych kilka refleksji, sprowokowanych być może widokiem Janowej głowy, która spadła z kaprysu władcy. Przypomniał mi się wierszyk sprzed dwóch lat (niektórzy pewnie go znają), jeszcze bardziej niż wówczas aktualny.  
  • A może lepiej skupmy się w bożonarodzeniowym czasie na tym, co najważniejsze: dobrych uczuciach dla wszystkich. Tego życzę Miłym Czytelnikom i sobie też, Piotr (OpoqB)

Limes Arabicus

10 listopada 2017

  • Tego się obawiałem. Miejsca, które dotychczas opisywałem w tym blogu obfitują w historyczne warstwy i krzyżujące się drogi ważnych wydarzeń z przeszłości, jednak udawało się to jakoś porządkować. Za dwa dni jednak wyruszamy do krajów Lewantu, gdzie ogarnięcie gęstwiny dziejów stanowi dla laika (choć entuzjasty) znacznie większe wyzwanie. To rejon, przez który ludzie wędrowali od najwcześniejszej prehistorii, gdy wyszedłszy z afrykańskiego matecznika zasiedlali coraz to nowe połacie naszej planety. Według obecnie przeważającego poglądu, wszyscy przodkowie Europejczyków, Azjatów, Amerykanów i ludów Oceanii, bez względu na preferencje wyborcze i sympatie polityczne, podążali od z górą stu tysięcy lat szlakiem wzdłuż doliny Jordanu, przekroczywszy wcześniej przesmyk sueski (tam, gdzie obecnie jest kanał).
  •   (Bing,com/images) 
  • A potem… jedni osiedlali się tam, gdzie lepsze pastwiska i więcej wody, inni usiłowali zająć ich miejsce, jeszcze inni prowadzili tranzytem swoje armie w jedną lub drugą stronę, ścierając się z którymś z akurat będących “na fali” lokalnych mocarstw. I tak przez tysiąclecia, po dziś dzień i zapewne do końca historii.
  • Babilończycy, Huryci, Amoryci, Elamici, Kasyci, Hetyci, Egipcjanie, Kanaanejczycy, Filistyni, Fenicjanie, Aramejczycy, Izraelici, Moabici, Edomici, Nabatejczycy, Grecy, Asyryjczycy, Arabowie, Persowie, Rzymianie, Bizantyjczycy, Wenecjanie, Frankowie (tak zwano krzyżowców wszelkich nacji), Francuzi, Anglicy ; tych (a na pewno nie o wszystkich pamiętałem) odnotowała historia pisana, bądź wykopaliskowa.  (Wikipedia – Lewant ok. 830 r p.n.e.)
  • Zrozumiałe więc, że chcąc dołączyć do powyższej listy, musimy przedeptać kawałek Bliskiego Wschodu. Wychodząc naprzeciw naszemu zapotrzebowaniu, linie lotnicze jęły prześcigać się w uruchamianiu bezpośrednich, tanich połączeń z Gdańska w tamte strony, z czego skwapliwie skorzystamy. To jednak dopiero przed nami, natomiast muszę tu wspomnieć o ważnym dla nas wydarzeniu sprzed kilku dni:

Gdański Klub Płetwonurków “Posejdon” skończył 60 lat, co było pretekstem do spotkania jego weteranów, z których najstarsi stażem byli również prekursorami nurkowania swobodnego w Polsce (niedługo po tym, jak powstała i zaczęła rozwijać się technika kojarzona z nazwiskami Cousteau i Gagnana). Wspominam ten fakt nie tylko dlatego, że przygodą podwodną zajmuję się niewiele krócej, niż istnieje GKP “Posejdon”  (przed przystąpieniem do tego zacnego klubu przez dobrych kilka lat działałem w Sekcji Badań Podwodnych Wydziału Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej), ale przede wszystkim dlatego, że w ramach PTTK-owskiego “Posejdona” udawało nam się organizować w marnych 70-tych i 80-tych latach XX wieku pierwsze dalekie wyprawy. Chcieliśmy zaznać uroków nurkowania w egzotycznych, czystych wodach, a przy okazji zobaczyć trochę świata. Na zdjęciu z 1986 roku – przygotowanie do nurkowania na rafie brzegowej w egipskim Sharm el Sheikh, u nasady zatoki Akaba, na której końcu, w mieście Akaba, znajdziemy się niebawem (i też damy nurka).   Biwakowaliśmy wówczas w namiotach tam, gdzie dziś ponoć stoją dziesiątki wielkich hoteli. 

Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że jednorazowe otrzymanie paszportu na wyjazd z Polski było w tamtych czasach uzależnione od humoru odpowiednich urzędników, a wystąpienie poprzez organizację typu PTTK (Polskie Towarzystwo Turystyczno – Krajoznawcze) zwiększało szansę na pozytywne załatwienie sprawy. Dodatkowym zaś bonusem bywało pozwolenie na legalne nabycie kwoty 150 dolarów amerykańskich.  Komunistyczne władze tzw. Polski Ludowej starały się mieć pod ścisłą kontrolą wszelkie aspekty funkcjonowania społeczeństwa, co jest zresztą naturalną skłonnością występującą w autorytarnych systemach. Ze smutkiem i zdziwieniem trzeba stwierdzić, że znacznej części mieszkańców naszego kraju taki model państwowości obecnie nie przeszkadza, na co wskazują ciągle wysokie notowania aktualnie rządzącej partii, krok po kroku zmierzającej w kierunku wypraktykowanym dekadami rządów PZPR (z trudem zwalczonych w 1989 roku).

 Wracając jeszcze na chwilę do jubileuszu “Posejdona”, godzi się wspomnieć nazwiska kilku pionierów – przynajmniej tych, z którymi miałem przyjemność dzielić podwodne przygody, a którzy ciągle imponują energią, pracowitością i ciekawością świata. Jerzy Kuliński (autor obszernej kroniki klubowej, z której pochodzi powyższa reprodukcja; od dłuższego czasu bardziej aktywny na powierzchni wód, stał się  guru polskiego żeglarstwa – popatrzcie tutaj), “Józior” Plenikowski, Olek Lassaud czy Andrzej Mielczarski – to prawdziwie ikoniczne postaci dla entuzjastów nurkowania.


12 listopada 2017

  • Lot Gdańsk – Tel Awiw, nocleg w historycznej, uroczej Jaffie, następnego dnia szybka i wygodna podróż pociągiem przez Hajfę do Beit She’an (teraz pro-wincjonalnego miasteczka, ze wspaniałą przeszłością antycznego Scythopolis) , skąd już blisko do najbardziej na północ położonego przejścia granicznego Izrael – Jordania, na moście szejka Husseina. Gdy przekroczyliśmy Jordan, słońce właśnie zachodziło, a niesiony wschodnim wiatrem pustynny pył efektownie filtrował widoczny na tle jego tarczy obraz pozostawionego za rzeką Beit She’an.
  • Znaleźliśmy się w rejonie hellenistyczno – rzymskiego Decapolis, co od razu określiło historyczny przedział czasowy, z którego pozostałościami spotkaliśmy się na początku podróży po Jordanii.

  • Zacznijmy zatem przyjrzenie się historii regionu od środka, czyli od czasów spiętych klamrą obejmującą mniej więcej trzy stulecia przed, do trzech wieków po narodzeniu Chrystusa. Koniec IV wieku p.n.e. to czas wielkich podbojów Aleksandra Macedońskiego (spotkaliśmy go już tutaj), po których nadeszły na zdobytych terenach rządy dynastii wywodzących się od imperatorskich generałów (diadochów).
  • Efektem był napływ osadników greckich, konstruujących sieci powiązań gospodarczych i handlowych w oparciu o wielowiekowe doświadczenia helleńskie i tak jak w rodzimej Grecji skupiających się w miastach (polis). Szereg takich ośrodków powstało na wschód od Jordanu, pomiędzy Damaszkiem (Damascus) a Ammanem (Filadelfia), zaś rozwinęły się one znacznie po aneksji regionu przez Rzym w latach siedemdziesiątych p.n.e., tworząc nieformalny związek (jak wieki później Hanza w naszych okolicach), zwany Decapolis.    (mapka z Wikipedii).
  • Wydarzenia z czasu rzymskiego panowania w bliskowschodnich krainach odcisnęły swoje piętno nie tylko na lokalną, ale i na globalną skalę. Mam tu na myśli życie i śmierć Chrystusa, początki chrześcijaństwa, a także rozproszenie narodu żydowskiego po licznych przegranych powstaniach przeciwko Rzymowi.

  • Tu przychodzi czas na wyjaśnienie tytułu tego wpisu: Limes Arabicus to system umocnień (głównie fortów), stanowiących (podobnie jak inne rzymskie limesy) ufortyfikowaną granicę cesarstwa, w tym wypadku – wschodnią. Dla przypomnienia – limes zachodni (Wał Hadriana) odwiedziliśmy na początku tego roku. Łuk ku czci tegoż cesarza Hadriana piętrzy się przed wejściem na teren najlepiej zachowanego z miast Dekapolis, Gerazy (obecnie Jerash)     Istniało domniemanie, że tamtejszy hipodrom był miejscem wyścigów hipopotamów, jednak obecność końskich kup zweryfikowała ten pogląd:
  • Niezwykłe jest położenie innego z miast Decapolis, Gadary (obecnie Umm-Qais): niemal dokładnie u zbiegu obecnych granic Jordanii, Izraela i Syrii. Nie dopisała nam niestety widoczność, zatem panoramy były mocno przytłumione pustynnym pyłem    Pobyt w ruinach Gadary upamiętnił nam się również dlatego, że w lokalnej restauracji udało nam się wypić po kieliszku wina. Okazało się, że jordańskie wina są wyśmienite, natomiast uświadczenie ich (podobnie jak innych alkoholi) jest w tym muzułmańskim kraju niebywale trudne, co było istotnym utrapieniem naszej bardzo udanej poza tym podróży. 
  • I w końcu Amman (antyczna Filadelfia), gdzie okna naszego hoteliku wychodziły wprost na rzymski amfiteatr, zaś z ruin rzymskiej cytadeli rozpościerał się rozległy widok na stolicę Jordanii 
  • Ochronę limesu stanowił rząd warowni położonych nieco na wschód od Ammanu, w późniejszych czasach wykorzystywanych przez Arabów jako tzw. zamki pustynne   Najdalej na wschód położony zamek Al Azraq jest odległy od brytyjskiego Wału Hadriana o 4 tysiące kilometrów w linii powietrznej, co daje pojęcie o ogromie imperium rzymskiego.                                                                  Limes Arabicus (Bing.com)                                      Qasr al-Charana                                                     Qasr Amra zadziwia głównie siódmowiecznymi freskami, na których dość swobodne odwzorowanie postaci ludzkich i zwierzęcych umknęło cenzorom kalifatu, gdy na początku VIII wieku ogłoszono zakaz wizerunkowania wszystkiego, co żyje, poza roślinami.
  • Nadłożyliśmy drogi, chcąc dotrzeć do miejsca, gdzie według przewodnika (bardzo przyzwoicie opracowane wydawnictwo Berlitza) miały się znajdować słupy milowe rzymskiej drogi (Via Traiana Nova). Obecności słupów nie stwierdziliśmy, a zapytany o nie właściciel knajpy (o nazwie Traian zresztą) poinformował nas, że niedawno zostały wysadzone w powietrze, bo przeszkadzały w remoncie współczesnej szosy. Niefrasobliwość w podejściu do bogactwa spuścizny cywilizacyjnej w tym sympatycznym skądinąd kraju jest dla nas trudno zrozumiała.
  • Zakończmy więc na tym rzymską sekwencję naszych jordańskich peregrynacji i stojąc na krawędzi jednej z najpiękniejszych dolin – Wadi Mujib – pokażmy nieco przyrodniczych cudów Królestwa Haszymidzkiego. 

    Struktury geologiczne w Jordanii są nie mniej zawiłe, jak jej historia cywilizacyjna. Oszczędzając Czytelnikom (i sobie też) cytowania fachowych informacji nadmienię tylko, że:

  • Kraj jest znacznie bardziej górzysty, niżby mogło się to kojarzyć z okolicami pustynnymi
  • Jak są góry, to oczywiście są i doliny. Dolinami na ogół płyną rzeki, ale w tamtejszym suchym klimacie płyną tylko wtedy, gdy popada deszcz. Są to zatem rzeki okresowe, bo napełnione wodą tylko od czasu do czasu. Arabowie nazywają te doliny wadi i są to niezwykle charakterystyczne elementy krajobrazu Bliskiego Wschodu i północnej Afryki, w oczywisty sposób stanowiące też siatkę szlaków komunikacyjnych.
  • Popatrzcie zatem na wybrane obrazki z kilku “zaliczonych ” przez nas wadi:
  • Wadi Mujib (tym razem przy ujściu do Morza Martwego, gdzie przenocowaliśmy w domkach nad brzegiem, a rano sprawdzaliśmy na własnych organizmach oddziaływanie prawa Archimedesa)   
  • Wadi Dana = gdzie mieszkaliśmy w opuszczonej wiosce, na skraju przepięknego rezerwatu przyrodniczego:   
  • Wadi Rum – góry, ostańce skalne i wąwozy wśród piaszczystej pustyni – jedna z najchętniej odwiedzanych atrakcji Jordanii  
  • Wadi Araba łączy Zatokę Akaba (odnoga Morza Czerwonego) z Morzem Martwym. Jak wiadomo to ostatnie jest położone w przeszło 400 – metrowej depresji, zatem woda z Czerwonego nie wlewa się doń tylko dlatego, że Wadi Araba biegnąc na południe najpierw wspina się na wysokość 230 m n.p.m., tworzącą wododział, od którego łagodnie opada do Zatoki Akaba. Tam znajduje się też południowe przejście graniczne, przez które opuściliśmy Jordanię, kierując się na lotnisko pod izraelskim Eilatem. Wadi Araba jest ponoć niezwykle malownicza, ale trudno dostępna, bo pilnują jej pogranicznicy obu krajów. Pozostaje więc popatrzeć, jak zachodzi słońce nad Zatoką Akaba  
  • Wadi Musa (dolina Mojżesza, którego muzułmanie – jako lud Księgi – wysoce poważają, a który ponoć w tej okolicy uderzeniem kija w skałę spowodował wytryśnięcie źródła) jest również nazwą miasta, leżącego obok wejścia do najsławniejszego miejsca w tych stronach. To oczywiście Petra, jeden z cudów świata, o którym opowiem w kolejnym odcinku. Tymczasem symbol Jordanii – owoc granatu (z ptaszkiem) :